piątek, 7 sierpnia 2009

Piorun

Nastąpiło jedno z dwojga: uśmiech losu lub pioruński pech.

Piorun trzasnął firmowy internet. Przynajmniej tak wywnioskowaliśmy, ponieważ w piątek sieć była, potem była sobota i niedziela- obie pełne burz po brzegi, a poniedziałek przywitał nas komunikatem "nie mogę wyświetlić strony". Trafiło, jasne. 

Naszą firmową siecią zawiaduje syn Prezesa. Szalenie niezręczna sytuacja, bo nie sposób go właściwie zdopingować. Na każdego innego pracownika można nawrzeszczeć, zagrozić utratą pensji, można przywołać wizję mąk piekienych i wiecznego smażenia w jednym kotle z teściową, co byłoby i tak łagodną karą za ociąganie się z naprawą. Nie czepiam się sympatycznego, młodego człowieka, skazanego na nieszczere uśmiechy, nieszczerą wyrozumiałość i ostrożne wykluczenie z nurtu pracowniczego. Ab-so-lut-nie się nie czepiam, stara się chłopak w miarę swoich możliwości, tylko, no właśnie, tylko te możliwości. On po prostu na wyrost Się Zna. Naprawiał, grzebał, potrząsał, wymieniał, poruszał, znów wymieniał- aż do bólu, zamiast po dwóch dniach powiedzieć- nie wiem, wezwijcie fachowca, bo ja nie daję rady. A jak wezwać fachowca samowolnie, skoro Syn Prezesa Się Zna?

W ten sposób przez dwa tygodnie internet bywał. Pół godziny w ciągu dnia, czasem godzinę, przeważnie w rytm bywania Syna Prezesa w pracy. Brak internetu w domu to uciążliwość, w pracy natomiast- kompletna katastrofa. Brak radia, brak dostępu do konta bankowego, brak dostępu do bloga, allegro, googla...Nie sposób pracować po prostu.

Z drugiej strony podejrzewam, że wyłącznie ten brak spowodował, że przepchałam w miarę bezboleśnie górę roboty, którą muszę wykonać przed urlopem. W okresie przedurlopowym zazwyczaj klnę w żywy kamień wybór drogi życiowej. Gdybym pracowała w sklepie, albo w smażalni ryb, czy w budce z hot-dogami, nikt nie wymagałby ode mnie zrobienia kilku tysięcy hot-dogów, czy nasmażenia góry ryb na zapas, na czas, kiedy mnie nie będzie, czy skasowania hałdy towarów, która cierpliwie czekała na mój powrót. A tu? Gonitwa przed, gonitwa po, na dobrą sprawę urlop traci sens, bo gdy przychodzi pierwszy wolny dzień, nie mam siły włączyć nawet jednej szarej komórki, która pozwoliłaby mi trafić do ubikacji bez błądzenia, drugi tydzień urlopu mam zatruty wizją roboty, którą będę musiała przepchać po powrocie. Tak więc, być może brak sieci to skutek ulitowania się nade mną z jakichś wyższych czynników, żywo zainteresowanych moim zdrowiem psychicznym. Tym razem, przypadkiem, którego na pewno nikt nie skojarzy z brakiem sieci, jestem odrobiona :)

W poniedziałek Syn Prezesa rozpoczął swój urlop. Wykorzystaliśmy okazję czym prędzej, na 8.00 został umówiony prawdziwy fachowiec, który miał błyskawicznie naprawić zepsute. Ósma się zgodziła, ale dzień nie- przybył we wtorek, powodując czystą, żywą radość w naszych sercach. Rycerz na białym koniu dwudziestego pierwszego wieku to fachowiec, który umożliwi dostęp do sieci. Pogrzebał, pomieszał, zainkasował i poszedł. Nie wiem, czy odjechał kilometr, gdy sieć znikła.

- Panie Fachowcze, nie ma! No znowu nie ma, niechpanwracanatychmiast!

- Natychmiast się nie da, bo jestem umówiony, kupię nowy (trzeci? czwarty?) router i jutro przyjdę.

Przyszedł, zainstalował, zainkasował i wyszedł. Nie wiem, czy ujechał kilometr...

- Panie Fachowiec, bez żartów, niechpanzawraca, boznowuniemamy!

- A, to ja już nic nie pomogę, proszę dzwonić do dostawcy internetu, bo to ich sprawka.

Nie do wiary, ale przez trzy trudne tygodnie nikomu nie przyszło to do głowy.

Dziś rano, ciut przed upływem przepisowych 48 godzin przyszli dwaj mili panowie z TP, wymienili: jedno gniazdko telefoniczne, to, którym internet do nas przypływa, poprawili druciki w puszce telefonicznej, mówiąc, że co jakiś czas trzeba je skrócić, bo się utleniają i już. Zrobione. Działa. 15 minut roboty.  

Wszystkiemu winien piorun. Nie przyczynił się co prawda do awarii, ale zmylił radykalnie.

 

A teraz- wolne. Pełne dwa tygodnie luzu. Jezu jak się cieszę!

***********

Dawno temu pisałam o studniówce Michała, a właściwie o problemach z dobraniem garnituru na tę okazję. Nie zrobiłam wtedy zdjęcia, jak katastrofalnie wyglądał mój syn w przymierzanym ciuchu. Ale proszę:

Co prawda nie jest to mój syn, ale wygląd (pominąwszy głowę)(rzecz jasna, mówię o wyglądze Jackowskiego) prawie się zgadza. Nadal uważam, że moda to nie wszystko, czasem dobrze jest spojrzeć w lustro.