wtorek, 30 czerwca 2009

Zorba

Na cześć lata. Rrrrrrrazem :)

Oraz zdanej matury, hura, hura, dziecko po dwóch miesiącach poznało wyniki!

czwartek, 25 czerwca 2009

Piosenka kominiarza

Panie Kominiarz!
Co pan wyczyniasz?
Po coś pan wszedł na dach?
A on tylko westchnął i wcale nie przez nią
Nie dla dziewczyny to słówko: ach!

Wzdycham, bo strasznie mi szkoda księżyca,
że nikt już na niego nie patrzy.
Że nie zachwyca tak jak zachwycał
Wybrzydzać nauczył się każdy.
I nikt już nie widzi, że księżyc
To kółko wycięte ze złota.
Bo wyście biedni i fanty przejedli.
Chamstwo i zwykła hołota.

Panie Kominiarz!
Znów pan zaczyna.
To już doprawdy jest grzech.
Złaź pan z powrotem i skończ tę głupotę.
On tylko splunął i westchnął: ech!

Wzdycham, bo strasznie mi szkoda księżyca
że nikt już na niego nie patrzy.
Że nie zachwyca tak jak zachwycał.
Wybrzydzać nauczył się każdy.
I nikt już nie widzi, że księżyc
to kółko wycięte ze złota.
Bo wyście biedni i fanty przejedli.
Chamstwo i zwykła hołota.

Panie Kominiarz!
Po kiego grzyba, lecz jego nie ma.

Lecz niego nie ma.
Została drabina.
Na księżyc cholernik wlazł
i drabkę wciągnął.
Usiadł jak pan
I nie wzdychając już wcale
Zadyndał sobie nogami
- Bo ja w księżycu się zakochałem – krzyknął
- A na was to dyndam
I dyndać zaczął - dynda do dzisiaj.
Dynda ile wlezie.

Dyndam, bo strasznie mi szkoda księżyca
że nikt już na niego nie patrzy.
Że nie zachwyca tak jak zachwycał.
Wybrzydzać nauczył się każdy.
I nikt już nie widzi, że księżyc
to kółko wycięte ze złota.
Bo wyście biedni i fanty przejedli.
Chamstwo i zwykła hołota.

wtorek, 23 czerwca 2009

Oprócz

Oprócz błękitnego nieba nic mi dzisiaj nie potrzeba.

poniedziałek, 22 czerwca 2009

Dorożka

- Dzień dobry, ile kosztuje kurs dorożką dookoła Rynku?

- 70 zł. Jedziecie?

- Nie, chcieliśmy się zorientować, bo może przejechalibyśmy się po wyjściu z kościoła.

- A, ślub! To nie, ślubny kurs kosztuje 600 zł.

 

Zaczarowana dorożka, zaczarowany dorożkaż, zaczarowany koń...

 

niedziela, 14 czerwca 2009

Pilsko

Cztery wolne dni.

Mogłabym je spędzić przy grillu i piwie, leniwie wylegując się w hamaku.

Mogłabym leżeć brzuchem do góry i gapić się w sufit.

Albo odrobić zaległości kinowe.

Wiele rzeczy mogłabym robić. Czy raczej- nie robić.

To nie.

Zamarzyło mi się Pilsko, z noclegiem, w schronisku na Hali Miziowej. Zrobiłam rezerwację, wpłaciłam połowę ceny i w tym momencie dotarło do mnie, co właściwie uczyniłam. ZAPLANOWAŁAM wycieczkę w góry, co gwarantowało  czterodniowy opad ciągły lub nieoczekiwane zapalenie płuc u dziecka.

Profilaktycznie, przez cały tydzień, dziecko było: pojone syropem z cebuli, odżywiane głównie czosnkiem, podstępnie pozbawiane lodów i towarzystwa zasmarkanych kolegów. Odprawiałam rozmaite czary w intencji braku deszczu.

Czwartkowy poranek przywitał się z nami słońcem (dobrze) i bólem głowy (fatalnie). Ociężale pozbieraliśmy manele i ruszyliśmy w trasę. Czwartek, 11.06. W połowie drogi przypomniało nam się, dlaczego to wolny dzień.

  

Postaliśmy w Budzowie, postaliśmy w Zembrzycach. Stanął sznur samochodów, zgasiliśmy silniki, z oddali dobiegały odgłosy "pertraktacji" ze strażakami blokującymi przejazd:

- Kurwa, co za kraj!!! Żeby drogi krajowe zamykać z powodu procesji!!!- to kierowca.

- Mrmrmr- strażak.

- Panie, od Krakowa jadę! Już czwarty raz stoję, a jeszcze sto kilometrów przede mną! Paranoja jakaś!

W tym momencie nas tknęło i przeliczyliśmy, ile jeszcze będziemy mijać kościołów. Sześć. O szlag. Na szczęście, resztę objechaliśmy, albo zdążyliśmy Przed.

Porzuciliśmy auto w Korbielowie i ruszyliśmy pod górkę, równo z bacą.

  

Górka, słonko, widoki, pierwszy z czterech wolnych dni- raj :) W połowie drogi zatrzymaliśmy się na śniadanie. Na polance. Otwarty widok na wszystkie strony. Po prawej- błysk i huk. Po lewej- chmurzysko, potencjalnie burzowe. My środkiem. Poderwało nas trochę. Nawet byliśmy przygotowani na deszcz, ale wolelibyśmy go uniknąć. A przed nami dwie godziny drogi...Doszliśmy suchą nogą, w godzinę, czyli bez tchu w płucach. Pobraliśmy kluczyk

   

i zalegliśmy w wyrach. Leżenie i gapienie się w sufit- doprawdy, to fantastyczne zajęcie. A jeszcze w pokoju z Widokiem...

 

- Wiecie co? Może chodźmy na tę górę, bo potem nie będzie nam się chciało.

- Już mi się nie chce.

- No.

Poszliśmy mimo to. 

- Dzień dobry, idziecie na Pilsko? - sto metrów od schroniska spotkaliśmy turystów wracających.

- Dzień dobry, owszem.

- No to uprzedzam, że u góry solidnie dmucha. Jak tak patrzę na panią...Nie, żebym zniechęcał...- naturalnie, wędrowałam w podkoszulku. Fakt, było chłodno.

Przeszliśmy następne sto metrów, zaczęło kropić.  

- Wracamy. Przy okazji zabiorę coś ciepłego.

To była naprawdę dobra decyzja. Przez następne dwie godziny z nieba płynęła rzeka.

  

Cóż było robić. Gapiliśmy się na deszcz i rozmawialiśmy ze współwięźniami.

- Byliśmy rano na Pilsku, to teraz nam nie zależy. Ale jeśli wybieracie się na szczyt,  w dodatku z dzieckiem, to nie idźcie przypadkiem żółtym szlakiem. Z jednej strony jest ściana, gładka, bez roślin, bez łańcuchów, pod nogami ścieżka szeroka na dwadzieścia centymetrów, a dalej przepaść. Osuwiska, nic nie zabezpieczone, pani, jak trzydzieści lat chodzę po górach, to bałem się trzy razy- raz dzisiaj! Ten szlak powinien być zamknięty!

Okazało się, że deszcz zesłała nam litościwa Opatrzność, bo właśnie żółtym zamierzaliśmy iść.

W czerwcu jest dłuuugi dzień. Deszcz skończył padać o 19, a mimo to zdążyliśmy.

  

Na Pilsku zaliczyliśmy wniebowstąpienie- chmury obsiadły szczyt. Wracaliśmy w gęstym mleku. Ciekawe, co by było, gdybyśmy wędrowali po omacku nad tą przepaścią. Mleko znikło przed schroniskiem dając nam szansę podziwiania zachodu słońca.

  

Rano- deszcz. I jeszcze trochę deszczu. Potem deszcz. Koło południa zdecydowaliśmy się spłynąć na dół, najkrótszą trasą. Kapało za kołnierz, pod nogami rwący strumień lub mlaskające błocko. Dziecko kaszle i smarka (nigdy, ale to nigdy więcej planowanych wycieczek!) Zbiegliśmy z tej góry w rekordowym tempie, a było stromo. Na tyle stromo, że odkryłam całkiem nowe znaczenie określenia "drżące nogi".

Teraz cierpię męki straszliwe- zakwasy na skalę kosmiczną, nocą chory Kuba kaszle mi do ucha.

A mogłam leżeć cztery dni przed telewizorem.

Albo dyndać w hamaku, czytając książkę o podróżach.

poniedziałek, 8 czerwca 2009

Samochwała w kącie stała

Będzie o krajkach.

Starszy synek na pewnym etapie swojego życia zapragnął być wojem. Znalazł odpowiednią grupę rekonstrukcyjną, przeprowadził wstępne rozeznanie, spodobało mu się.  Głównym warunkiem uczestnictwa był szczery zapał i stosowny strój. Ręcznie szyta lniana koszula, spodnie, też lniane, wełniany płaszcz z półkoła, oraz parę innych drobiazgów, typu buty, kolczuga, stalowy garnek na głowę, tarcza ,topór, miecz.

Idealnie byłoby, gdyby adept wszystkie elementy stroju przyrządził sobie sam. Nie wątpię, że własnoręcznie wykuty miecz, czy hełm może przysporzyć wiele radości, podobnie jak osobiście uszyte buty, ale, mimo szczerych chęci, okazało się, że kowalstwo leży bardzo daleko poza górną granicą możliwości mojego syna. Butom też nie dał rady. Co gorsza, pokonała go nawet zwykła koszula...

Pomogłam, oczywiście. O szyciu posiadam co prawda bardzo mgliste pojęcie, ale tu akurat nie trzeba było cudów. Prawie. Do ozdoby mianowicie potrzebna była krajka. Naturalnie, można kupić, podobnie jak większość elementów stroju, ale szkoda mi było kasy na oferowany badziew. Przeorałam Frehę, znalazłam potrzebne informacje i przystąpiłam do pracy.

  

Bardzo prędko okazało się, że kocham tę robotę.

  

Dziecko z konieczności robiło rewię mody na pokazach, bo co chwilę okazywało się, że poprzednia koszula nie jest tak idealna, jaka mogłaby być i szyta była następna. Potem jeszcze jedna. Mogłabym, rzecz jasna, znacznie intensywniej wyżywać się artystycznie, gdybym była zdolna sprzedać produkcję. Niestety. Zrobić- proszę bardzo, z ognistym zapałem. Rozstać się z wyrobem- nigdy w życiu. Szmergiel, wiem.

A potem dziecko zrezygnowało ze słowiańskich ustawek i moja świeżo odkryta namiętność usychała sobie z żalu.

Aż nagle, całkiem niedawno, okazało się, że tegoroczny obóz małego synka odbędzie się pod hasłem "Słowianie".

!!!

Krajka!

Natychmiast!

Może nawet dwie!

Naturalnie, organizatorka nic o krajkach nie wspomniała, ale uznałam, że NA PEWNO będą potrzebne. Przecież żaden szanujący się Słowianin NIE MOŻE istnieć bez solidnie przyozdobionej koszuli.

Po ukończeniu pierwszej krajki

  

 przyszło mi do głowy, że może trochę przesadziłam. Przecież dzieciaków będzie wiele, dla wszystkich nie zrobię, bo nadal nie umiem się rozstać z żadnym kawałkiem, a nie chcę swojego dziecka aż tak wyróżniać. Nieładnie by wyszło. Dobra, niech będzie, że koszula będzie taka, jak wszyscy mają, krajka natomiast przyda się jako pasek.

A, w sumie nie zaszkodzi, jak będzie miał drugi pasek, na zmianę. Prawda, że spędzenie dwóch tygodni z jednym paskiem byłoby beznadziejnie smutnym przeżyciem? Nie mogłam na takie coś narazić syna. Powstała druga krajka. Ot, taka:

  

Do wyjazdu dziecka na obóz został jeszcze miesiąc. Będę walczyć z nałogiem, bo Kuba ma pojechać z jednym plecakiem, co gorsza, niesionym na własnych plecach. W plecaku niekoniecznie ma być 20 kg wełny przerobionej na krajki.

Poza tym, zajęcie jest dosyć pracochłonne i czasochłonne. W mieszkaniu panuje, eeee, powiedzmy, że chaos, lada dzień kurz wyprze nas z mieszkania, nie wyprane sterty ciuchów nie pozwalają skorzystać z łazienki, z zamrażarki wyjedliśmy wszystkie żelazne rezerwy, a ja sypiam po trzy godziny na dobę.

Namiętność mnie pcha. Namiętność do kawałka plecionej wełny. Żal mi siebie. Troszkę.

  

Dziś odbyło się pierwsze mierzenie stroju obrzędowego:

  

Nie jest idealny. Doprawdy, wiele jeszcze można ulepszyć. Jutro. Może pojutrze. Jak dam radę, to nigdy.

Na razie muszę odespać. Dobranoc.