środa, 31 października 2007

Trudne rozmowy

Oczywiście z synem, tym starszym. Wyprowadził się. Na własne życzenie, bo nie może podobno na nas wszystkich patrzeć. Ciężkie to było do przełknięcia, i najwyraźniej nie przełknęłam jeszcze, bo na sam jego widok trafia mnie taki szlag, że mam czerwono przed oczami. Uczuciowa jestem. Decyzję "dorosłą" się podjęło, zapakowało plecak z rzeczami, i żegnaj, wredna rodzino, dajcie mi spokój święty, nie znam was.

Cóż, jak to w życiu, nic nie jest takie proste, jakby się wydawało. Poza najniezbędniejszymi rzeczami osobistymi, dziecko posiada również wiele innych, typu komputer, narty, reszta ciuchów, itd. I ta "reszta" zalega w charakterze pryzmy w jednym z naszych dwóch pokoi. Facet się "wyprowadził" , skutecznie uniemożliwiając korzystanie z wygospodarowanego w ten sposób miejsca, co przy trzech osobach stłoczonych w jednym pokoju robi sporą różnicę. Nie mam zamiaru tworzyć z mieszkania muzeum, poprosiłam o usunięcie eksponatów. Minęły trzy tygodnie, różnica owszem, jest, parę nowych pająków, trochę kurzu. Czyli raczej przybyło, niż ubyło. Wystąpiłam więc dziś stanowczo o uporządkowanie pokoju, i cóż się okazało? Że owszem, zabrałby, ale mam pomóc przy przenosinach, bo mam przecież samochód, a przewożenie autobusem zajęłoby tyyyle czasu...

CO powinam zrobić, gdybym była dobrym rodzicem? Zapomnieć o wściekłości, bo przecież krew z mojej krwi, dziecię ukochane potrzebuje pomocy? Czy też dać posmakować dorosłości, olewasz innych, więc licz się z tym, że i ciebie oleją? Zabieraj graty, i dowalaj autobusem?

I druga rzecz, jak nie zechce zabrać reszty rzeczy? Wyrzucić bez żalu? Czy omiatać czasem miotełką od kurzu, czekając na lepszą przyszłość?

Sama jestem ciekawa, co zrobię. Na razie na własnej skórze (i uczuciach) odczuwam pewne prawo, znane mi do tej pory tylko z fizyki, akcja wywołuje reakcję, i nie ma inaczej.     

wtorek, 30 października 2007

Po co komu wiedza? Część I

Mały synek został uczulony przez służbę zdrowia. Szczepionki, które dostaje dziecko w szpitalu prawie natychmiast po urodzeniu nie są bezpieczne. A to dlatego, że hoduje się je na bazie z białka kurzego, bardzo uczulającej sybstancji. Czyli pierwsze szczepienie daje znak, po drugim (ok 6 tygodni życia malucha) mamy alergika. Podobno są bezpieczne szczepionki.Tylko podobno, ponieważ nikt o nich nie informuje, zakładając z góry, że rodzic woli za darmo niż odpłatnie. Niewątpliwie, większość rodziców woli. Ale jest i taka grupa, która woli dmuchać na zimne, niewielkie pieniądze to kosztuje(100-200 zł), a ryzyko poważnie maleje. Piszę niewielkie, ponieważ jednorazowy wydatek nawet 500 zł jest niczym w porównaniu z późniejszym leczeniem małego alergika.

Ciężko wystraszony rodzic traktuje poszczepieniową wysypkę bardzo poważnie. Idzie do lekarza. I niestety, lekarz stara się wykazać wiedzą, której nie posiada, i zamiast odesłać do fachowca na chybił trafił wypisuje maść ze sterydami.

Z perspektywy czasu wiem, co powinien zrobić lekarz. Powinien wytłumaczyć zaniepokojonemu rodzicowi, że wysypka to jeden z bezpieczniejszych sposobów, w jaki organizm pozbywa się zanieczyszczeń. W sensie toksyn. Pozbywanie sie wysypki to klasyczny przykład działania objawowego, pozbycie się pryszczyków bez zlikwidowania przyczyny to chowanie choroby do środka, i zmuszanie organizmu do poszukiwania alternatywnych sposobów na usunięcie tych toksyn.

Rodzic powinien przyzwyczaić się do wysypki u dziecka, przeczekać, a nie ładować maści sterydowe, tak chętnie przepisywane przez lekarzy.

Jako rodzic zaangażowany, bywałam u wielu lekarzy, u specjalistów też. Kolejne maści, kolejne badania, moja dieta (karmiłam piersią). Efekt końcowy? Proszę bardzo.

Dziecku zaczęła zanikać skóra, zwłaszcza na twarzy. Po delikatnym dotknieciu dziecięcego policzka lała się krew. Staje się człowiek bezradny w takiej sytuacji, zdaje sobie wreszcie sprawę z tego, że dziecko było przedmiotem eksperymentów, które znacznie pogorszyły jego stan.

Obłożyłam się książkami, sięgnęłam do doświadczeń z innych krajów, w których problem alergii występuje od lat. Trafiłam do lekarza, co do którego miałam pewność, że jeśli nie pomoże, to przynajmniej nie zaszkodzi. Lekarz medycyny, owszem, dodatkowo antropozof.

Reszta później.

 

piątek, 26 października 2007

Ścieżka

Wróciła babcia z wycieczki. Z samej Jerozolimy, z pielgrzymki do Ziemi świętej. Księża- cudowni, fantastyczne kazania, codzienne msze w przenajświętszych miejscach, a przewodniczka, no cud po prostu, sam czar, urok, i wdzięk, jedzenie rewelacyjne, hotele- miód. Jednym słowem, wyjazd sie udał. Miło słyczec, mialam pewne watpliwosci zwiazane z taka wyprawa, wzgledem zdrowia starszej kobiety, ale nic na szczescie sie nie stalo. Na msze za nas dala, przy takim wstawiennictwie od 24 listopada bede czula sie otoczona opieka boska.

Przyda sie w sumie, bo na razie...

Kazdy ma swoje prywatne przesądy. No, moze wielu. Mnie osobiscie pech przesladuje w lata przestepne. Kiedy Michal wyprowadzil sie z domu, a dodatkowo po raz drugi oblal egzamin na prawo jazdy, zmartwilam sie tylko. Potem maz przyszedl zgiety w pol, bo nawalil mu kregoslup. No coz, lekarz, akupunktura, masaz, jest lepiej, ale niestety, obecnie wykonywana praca nie wchodzi w gre, jesli docelowo nie zamierza jezdzic na wozku inwalidzkim. Tu juz zaczelam sie nerwowo rozgladac dookola siebie, wszak nieszczescia chodza parami. Dodatkowo dopadl mnie jesienny "opad", humoru, formy, i zdrowia. Zapalenie zatok, potem krtani, a na dobicie czyrak na tylku, niby nic dziwnego, ale nie zwyklam leczyc sie antybiotykami, wiec ciagnie sie to juz trzy tygodnie meczac mnie niewymownie. No i tu zdalam sobie wreszcie sprawe z winowajcy. Otoz niewatpliwie ten przestepny rok juz sie zaczal. W koncu to nieprawda, ze rok zaczyna sie w styczniu. Rok zaczyna sie w dowolnym wybranym przez siebie momencie, a konczy 366 dni pozniej, w srodku posiadajac  ten wydluzony luty.

Tu sie troche zmartwilam, bo wyszlo na to, ze i wybory byly w tym czasie, i spotkanie dwudziestoletniomaturalne. A tak sie cieszylam z wynikow! Teraz ciesze sie mniej. Mam nadzieje, ze konsekwentnie, z tego, co sie spieprzy w tym roku, potem wyjdzie cos dobrego, zgodnie z zasada, ze nie ma tego zlego, co by na dobre nie wyszlo. Do tej pory tak bywalo. Wolalabym tylko zorientowac sie dopiero pod koniec lutego, ze to TEN rok, tak to bede sie sama podkladac klopotom, wychodzac z zalozenia, ze i tak sie nie uda. Taaak, narzekanie to fajna rzecz.

Bylo to lecie matury w sobote. Z niektorymi osobami spotkalam sie po 20-latach. Z nikim z bylej klasy nie utrzymywalam ożywionych kontaktow, drogi nam sie rozeszly zaraz po maturze, czasem natknęłam się na kogoś "na mieście". Lubilam swoja klase w czasach liceum, zarezerwowalam dla niej stale i cieple miejsce w sercu, totalny brak kontaktow pozwolil uczuciu na rozkwit, wyidealizowanie nawet. Okazalo sie, ze rzeczywistosc jest jeszcze lepsza! To sa po prostu fantastyczni ludzie! Przywyklam do szarej rzeczywistosci, w ktorej rzadko sie spotyka diamenty, na kazdym kroku za to potknac sie mozna o pustaki oraz zwykly gruz, a tu prosze. Fenomen. Zal tylko, ze takie spotkania nie przynosza ozywienia kontaktow, sama formula ...-leć zawiera w sobie ich okazjonalnosc. Szkoda. Milo sobie pomyslec, ze sa gdzies jeszcze normalni ludzie, i nie jest sie jedynym niewymarlym dinozaurem. Podejrzewam, ze na codzien sa to ludzie rownie trudni w kontaktach z bliskimi, jak ja, ale to ich problem, dla mnie zostal sam smak. Po raz kolejny wrocila mysl, ze goscie spod sklepu z alkoholem maja cudownie nieskomplikowane zycie, ale za nic bym sie nie zamienila. Lubie pokonywac trudnosci, lubie walke (najlepiej wygrana), lubie czuc, ze jestem w akcji, tym dla mnie jest zycie. A ze czasem sie człowiek potknie i przewroci? Pozycja horyzontalna ma swoje zalety i swoja perspektywe.

Mija dzien za dniem, dobrze jest, gdy kazdy z nich jest polem walki. Bo wtedy zyje sie naprawde, tu i teraz. Bez przepuszczania czasu miedzy palcami, bo jutro, bo w weekend, bo w wakacje. Bez zalamywania rak, ze i tak sie nie uda, więc po co sie starac. Rozlazłość i marazm, to sa moi wrogowie. No i dobrze jest sie dookreslic. Kim jestem? Jakie mam priorytety? Jakie mozliwosci? Jaka jest moja definicja sukcesu? Co poswiecic moge, a czego w zadnym razie? Wiele pytan, wiele drog. Ktorej bym nie wybrala, niech to bedzie MOJA WLASNA sciezka.

Nastawiam sie wiec na walke, bo rok przestepny z reguly niesie wiele niespodzianek, niekoniecznie pozytywnych. Raczej nie liczę na tę boską opieke.  Coz, jak Kuba Bogu, tak Bog Kubie. I moze niepotrzebnie babcia zwrocila na mnie boska uwage. Biblia uczy, ze nie jest to Bog milosierny, a ja i tak mam dosyc problemow.

(Vista, psiakrew, 1000 zalet i jedna, a polskich liter nie ma, aaa, nie chce mi się teraz wszystkiego poprawiać)

czwartek, 18 października 2007

Kocia historia

Podarowano znajomemu kota. Dorosłego, właściciel postanowił opuścić ojczyznę (oraz kota), zwierzątko przekazując w tzw.dobre ręce.  Nowy właściciel (tak się znajomemu przynajmniej wydawało) bardzo się denerwował, że kotek drapie, zrzuca, niszczy co się da, no potwór w kocim futerku po prostu. Walka trwała czas jakiś, aż w końcu znajomy się poddał.

-A drap sobie, zrzucaj, rób co chcesz- powiedział,  uznając niezbywalne kocie prawo do wolności.

I w tym momencie w kocie nastąpiła głęboka zmiana, na lepsze rzecz jasna. Kotek zmienił się w idealnego towarzysza mruczka. Rzeczy przestały spadać z półek, a ręce krwawić. Fajne, nie?

Na rzecz z podobnej półki natknęłam się w Belgii. Mój synek w wieku ok. 12 lat wyprowadzał znajomego psa na spacer. Szedł sobie pustą uliczką, kopiąc kamyczek. Z mijanego domu wyszła starsza pani. Na migi (brak wpólnego języka) pani dała do zrozumienia, żeby Michał nie kopał kamyczka. Czemu jej to przeszkadzało, trudno orzec. Dobre dziecko posłuchało. Nastepnego dnia, podczas kolejnego spaceru, pani dała dziecku czekoladę.

Przy mojej kociej naturze marzy mi się prawo do wolności. A jeśli ktoś zmusza do dostosowania się do jego zasad, to niech za to przynajmniej nagrodzi. Niekoniecznie tabliczką czekolady.

środa, 17 października 2007

Do wyborów panie i panowie

Niewiele już czasu zostało, a ja taka nieuczesana...

Postanowiłam, że tym razem przygotuję się do wyborów choć w minimalnym stopniu. Bo gupie takie te wybory, same skompromitowane partie, świeże mięso prezentuje tylko partia ĄĘ, za stara jestem, mogę sie pośmiać, ale głosowanie na Ędwarda pozostawię osiemnastolatkom.

Najpierw przeczytałam oficjalne programy partii. Te, do których udało mi się dotrzeć. Wiem, że są pełne obietnic bez pokrycia, gładkich słówek dla zmamienia naiwnych, itd, ale tu jestem bezradna.  Rozglądam się uważnie wokół siebie, parę lat już mam, oceniam subiektywnie. Wybrałam to, co jest mi najbliższe, najmniej zatrąca fałszem, nie powiem, że przekonuje, nie, tak dobrze to nie ma. Najmniej odrzuca.

Potem wyguglałam okręg wyborczy, okazało się albowiem, że nie mam pojęcia, którzy to są, ci moi kandydaci. Tu pomogła wikipedia, mój okręg  wyborczy to 13 do sejmu, 12 do senatu. No i proszę, jaka już jestem mądra.

Zbrojna w świeżą wiedzę udałam się na lokalną stronę wybranej partii, zapoznałam się ze zdjęciami oraz ofertami 25 kandydatów. Hm, dobrze, że są zdjęcia, przynajmniej przez niewiedzę nie wybiorę osobnika o wyglądzie plastikowego krasnala, bądź też wiedźmy z purchawką na nosie. Dobry charakter widać na twarzy, od razu odpadło 18 osób. Pozostałym zajrzałam w strony internetowe, i...bingo! Wybrałam Ciebie, numerze 12. Do sejmu!

Do senatu gorzej, tylko czterech, nie podoba mi się żaden. Cóż, wybrałam najmłodszego. Numer 2.

Pójdę do wyborów, przygotowana o tyle, o ile można być przygotowanym, przeczytawszy kilka sloganów, parę frazesów, oraz krótką historię życia w punktach. CO tak naprawdę reprezentują sobą ci ludzie? Czy ich znam? I to ma być ten mój politycznie świadomy wybór? Hm.....

A swoją drogą, jaką znakomitą nazwę ma urna wyborcza. W sam raz do pogrzebania nadziei głosujacych.

 

niedziela, 14 października 2007

Liliowy kapelusz

Psychologia rozwojowa Kobiety.

Kiedy ma 5 lat:
Ogląda się w lustrze i widzi księżniczkę.

Kiedy ma 10 lat:
Ogląda się w lustrze i widzi Kopciuszka

Kiedy ma 15 lat:
Ogląda się w lustrze i widzi obrzydliwą siostrę przyrodnią Kopciuszka: 
Mamo, przecież tak nie mogę pójść do szkoły!"

Kiedy ma 20 lat:
Ogląda się w lustrze i widzi się "za gruba, za chuda, za niska, za wysoka, włosy za bardzo kręcone albo za proste", ale mimo wszystko wychodzi z domu.

Kiedy ma 30 lat:
Ogląda się w lustrze i widzi się "za gruba, za chuda, za niska, za wysoka, włosy za bardzo kręcone albo za proste", ale uważa, że teraz nie ma czasu, żeby się o to troszczyć i mimo wszystko wychodzi z domu.

Kiedy ma 40 lat:
Ogląda się w lustrze i widzi się "za gruba, za chuda, za niska, za wysoka, włosy za bardzo kręcone albo za proste", ale mówi, że jest przynajmniej czysta i mimo wszystko wychodzi z domu.

Kiedy ma 50 lat:
Ogląda się w lustrze i mówi: "Jestem sobą" i idzie wszędzie.

Kiedy ma 60 lat:
Patrzy na siebie i wspomina wszystkich ludzi, którzy już nie mogą na siebie spoglądać w lustrze. Wychodzi z domu i zdobywa świat.

Kiedy ma 70 lat:
Patrzy na siebie i widzi mądrość , radość i umiejętności. Wychodzi z domu i cieszy się życiem.

Kiedy ma 80 lat:
Nie troszczy się o patrzenie w lustro. Po prostu zakłada liliowy kapelusz i wychodzi z domu, żeby czerpać radość i przyjemność ze świata.

 

Znalazłam na www.antoranz.net.

 

Mamy dwudziestolecie matury. Ciekawe, kim okaża się moi "starzy" znajomi? Czy pomimo braku 80-tki na karku, ktoś założył liliowy kapelusz?

wtorek, 9 października 2007

Przekraczanie granic

Życie nie chce stanąć w miejscu, aby chwila mogła trwać. Dzieci nieuchronnie rosną, zmierzają ku dorosłości. Nad wychowaniem starszego synka pracowałam przeszło osiemnaście lat. Postawiłam na samodzielność, odpowiedzialność, szacunek dla siebie samego, i takie tam różne temu podobne. Życie, w łaskawości swojej, pozwoliło mi zobaczyć efekty moich starań. Mianowicie, dziecko znalazło sobie niunię. W tym wieku ciśnienie w  jajach wzrasta na tyle, że mózg, wystraszony brakiem miejsca ucieka przez uszy, lub wyparskiwany jest przez nozdrza (co bardziej ogniste ogiery tak mają, sama widziałam). Byłam skłonna cierpliwie poczekać, aż urośnie nowy rozumek(niekoniecznie między nogami), lepszego gatunku, wzbogacony doświadczeniami.

Ino już nie chce mi się czekać. Sytuacja żywcem jak ze "Skrzypka na dachu". Na ile można być elastycznym? Gdzie jest granica, której nie powinno się przekraczać? Odpuściłam zawalony rok. Zgodziłam się na rezygnację z lekcji religii. Przyjęłam spokojnie pojawienie się dziewczyny. Tyle, że z mojego punktu widzenia nastąpiło "daj palec, a zabiorą rękę". Do tego jeszcze opierdolą, że nie dajesz nogi. Synek zaczął nie wracać na noc do domu. W wakacje nie protestowałam. Potem zaczął się rok szkolny, liczyłam, że po zawaleniu poprzedniego gość zmądrzał. Ale niestety, to byłoby za proste. W ostatnim tygodniu właściwie w ogóle nie wracał.

W tym właśnie miejscu moja tolerancja pękła, jak nadmiernie naciągnięta gumka od majtek. Postawiłam pewne warunki, które synowi wydają się nie do przyjęcia. Bo przecież jest dorosły, nikt mu nie będzie życia urządzał (samodzielność, kurna).

Mam się wycofać, stracić szacunek do siebie, ale zatrzymać dziecko w domu?

Czy posłuchać szeptu duszy, postąpić zgodnie z przekonaniami i zaryzykować co najmniej wojnę domową, a najpewniej wyprowadzkę nastolatka dwa lata przed maturą?

Stąpamy po kruchym lodzie.  Wydaje mi się, że niedługo oboje znajdziemy się na tarczy.

czwartek, 4 października 2007

Gotowanie

Okrutny los zażartował sobie z moich rodziców (ze mnie też) i postanowił, że będę dziewczynką. A dorosłe dziewczynki, jak powszechnie wiadomo, stworzone są po to, by życie spędzać w kuchni, w ciąży, i boso (bez butów nie sposób daleko uciec). Nikogo nie obchodziło, że ta konkretna dziewczynka całkiem inaczej sobie życie zaplanowała.

Z ciążą dałam sobie radę, bo jest to dolegliwość długotrwała, ale całkowicie uleczalna, choć zostawia efekty uboczne na całe życie. No, na jakieś 20 lat.

Buty posiadam, mamy jaśnie oświecony XXI wiek, w którym kobieta nie tylko może, ale nawet musi pracować, brak butów byłby tu dużą przeszkodą.

Zostało gotowanie.

W czasie, kiedy powinnam pobierać kuchenne nauki, uczyłam się, owszem, ale czego innego. A to prowadzić samochód, a to latać szybowcem, malować i gipsować ściany, naprawiać gniazdka elektryczne, wymieniać uszczelki w kranach, oraz wielu innych fascynujących rzeczy. Postanowiłam sobie usychać w staropanieństwie, który to stan wcale nie wyklucza małżeńskich uciech, za to gwarantuje brak mężowskich skarpetek do prania oraz groźby gotowania obiadów.

Los jednak to typowy mężczyzna, nie dopuścił, aby kobieta postawiła na swoim. Zaszłam w ciążę. Bynajmniej nie twierdzę, że poczęcie było niepokalane, natomiast na pewno przypadkowe, nieplanowane, i w ogóle nie na miejscu zważywszy "bezpłodność" ówczesnego dochodzącego. I tu mnie miał, los pieprzony. Wcale nie musiałam wychodzić za mąż, by dopadła mnie konieczność codziennego gotowania. Dla dziecka!

Uczyłam się gotować z broszurek dla niemowlaków, oraz za pomocą prób i błędów. Nie było najgorzej, rzecz nosiła znamiona nowości i wyzwania, dziecko było żerte, nie grymasiło, udało mi się nawet to zajęcie polubić. Gorzej się zrobiło, gdy dziecko poszło do przedszkola, placówka zbiorowego żywienia lepiej trafiała w gust mojego dziecięcia, sięgnęłam po książki kucharskie, bo nie będzie mi przedszkolna kuchara poziomu wyznaczać. Z książką kucharską gotuje się fajnie, przepisów jest wiele, raz wychodziło dobre, czasem paskudne, zawsze jednak było ciekawie.

Potem udałam się na wakacyjny zarobek do Włoch, do restauracji. Miesiąc życia "od kuchni"! Roberto był Kucharzem, sztukmistrzem po prostu. Gotował z prawdziwie włoskim temperamentem, i smakiem. Tam się żyje, żeby jeść, typowa rozmowa dwóch Włochów polega na wymianie kulinarnych doświadczeń. Kuchnię w takim wydaniu można pokochać. Zostałam tknięta. Naznaczona pasją. Cudzą, co prawda, ale zaraźliwą, jak ospa wietrzna.

Potem zgłupiałam, i wyszłam za mąż.

Nagle okazało się, że mąż nie tylko jest zainteresowany obecnością obiadu na stole, oczekuje rosołu i kotleta z kiszoną kapuchą. Takie upodobania zostały wtłoczone również dziecku wraz z przedszkolnymi posiłkami. I gdzie tu miejsce na finezję, ja się pytam! Na kurczaczka z rozmarynem, na pastelle, na sałatkę z cukinii w końcu! Na przystaweczki o bossskim smaku i wyglądzie! Na czosnek i bazylię!!! PROTESTUJĘ PRZECIWKO TRADYCJI! NIGDY WIĘCEJ KISZONEJ KAPUSTY I GOTOWANYCH BURAKÓW! PRECZ Z ZASMAŻKĄ! ŻĄDAM OBALENIA DYKTATURY ZIEMNIAKÓW!

Przyrządzanie posiłków potrafi ciążyć, jak kula u nogi skazańca. MONOTONIA- oto mój wróg nr 1. Jeśli ktoś myśli, że nie próbowałam z tym walczyć, to jest w błędzie. Niestety, okazało się, że zupa dyniowa i pierogi ze szpinakiem zasilają śmietnik, a rodzina na obiad wsuwa frytki.

Ktoś kiedyś powiedział:

-Ech, życie, gdybyś ty miało dupę, jak ja bym ciebie skopał...

To był bardzo mądry człowiek.

poniedziałek, 1 października 2007

Idiotką być

Rozmowy poranne:

- Mamo, a taka puma grobowa...

- Kto???

- No, kradnie z grobu.

-A, hiena cmentarna...

 

Im jestem starsza, tym więcej widzę korzyści z bycia idiotką. "Na idiotkę" można załatwić wiele rzeczy w urzędach, warsztatach, składach budowlanych, itd. Faceci tłumaczą, noszą wory z cementem, i puchną z dumy, jacy to są męscy. Kobiety ironicznie się uśmiechają, i są skłonne do odwalenia całej roboty za możliwość wywyższenia się. Znajomi czerpią głęboką satysfakcję z kontaktów towarzyskich, bo nic tak człowieka nie cieszy, jak bycie lepszym. Mąż wyręcza, ile może, bo wiadomo, kretynce nic odpowiedzialnego powierzyć nie można. Że niby męża ciężko znaleźć? Wystarczy wybrańca postawić na piedestale, i kilka razy dziennie odkurzać z zachwytem w oczach. Sukces gwarantowany, recepta na udane małżeństwo to "szczery" podziw i nóżki szeroko. Całe życie można szukać pracy, bo jakoś nikt nie chce zatrudnić. Szczyt głupoty? Mądra baba.