wtorek, 29 września 2009

Z figurami.

Pożegnanie lata wypadło mi jak sztuczna szczęka podczas recytacji.

Zabrałam wczoraj rower na przejażdżkę. Dosiadłam rumaka i ruszyłam dziarsko. Niedaleczko domu mam górkę do pokonania, niedługą, ale stromą, podjęłam więc próbę przekroczenia pierwszej prędkości kosmicznej na płaskim, żeby potem z rozpędu zdobyć szczyt. Tuż przed podjazdem zrzuciłam bieg na najniższy, klasycznie, a tu- brzdęk! Łańcuch spadł i podstępnie zablokował tylne koło. Ja- fruuu, lotem ślizgowym w mokrą trawę. 

Chwilę potrwało, zanim ustaliłam, które kawałki są moje, a które pojazdu. Starannie oddzieliłam jedno od drugiego i przystapiłam do naprawy. Dosyć mi się spieszyło, ponieważ jechałam do pracy. Nie będę wdawać się w szczegóły strasznych chwil, które potem nastąpiły, w każdym razie pięć minut później mogłam kontynuować podróż, zabierając ze sobą dodatkowego siniaka, ręce po łokcie upieprzone smarem, niewielką dziurkę w palcu wskazującym i kompletnie mokre od rosy spodnie. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności w drzwiach firmy minęłam się z Prezesem. Jego spojrzenie- bezcenne.

Bardzo lubię wracać rowerem z pracy. Między innymi dlatego, że połowa trasy biegnie z górki. Czyli, standardowo, dosiadłam rumaka i z rozwianym włosem pomknęłam przed siebie. Pamiętna porannych przypadków jechałam ostrożniej niż zwykle. Okazuje się, że siniaki na tyłku bardzo dobrze wpływają na poprawę pamięci. Na bezpieczeństwo kierowcy też, ponieważ gdy pękła opona w przednim kole, zdołałam z wdziękiem zeskoczyć, zamiast lądować- tym razem na betonie. Naturalnie, zepsuło się w miejscu pozbawionym komunikacji miejskiej. Dopchałam kulawego grata do domu, niedaleko, w pół godziny dałam radę.

Doprawdy, dawno jazda komunikacją miejską nie sprawiła mi tyle frajdy, co dziś rano :)

niedziela, 27 września 2009

Smutne wnioski

Teraz mogę się przyznać, co było powodem dzikiego, chaotycznego, potwornie męczącego i ogłupiajacego pędu przez Polskę.

To:

 

Wiatrak. Stawa Młyny. Chciałam zobaczyć i zrobić zdjęcie z przodu.

 

Wracając, zajrzeliśmy do Fortu Anioła. Fort- wiadomo. Panowie pobiegli penetrować, a ja usiadłam na ławeczce i wsłuchałam się w muzykę. Jakże znaną, ckliwą i sentymentalną, jakże odległą i zupełnie nie na miejscu. 

Bieszczadzką.

Nie powinno się robić takich rzeczy. Nad morzem- wyłącznie szanty. A to dlatego, że pokreconym przypadkiem może trafić nad morze miłośniczka gór. Która nagle, z całą, bezlitosną ostrością uświadamia sobie, że zmarnowała wakacje. Po co, dlaczego, jakim chorym przypadkiem wyrzekłam się dwóch tygodni wędrówek, mgiełek porannych i wieczornych, gapienia się w gwiazdy, wsłuchiwania w szum drzew, pieczenia ziemniaków i jabłek, ogniska, które nigdzie nie jest takie? 

To nie były fajne wakacje. Boję się listopada, obawiam się zimy. Nie jestem przygotowana, brak zapasów w spiżarni. Jedyna pozytywna myśl, której kurczowo się trzymam, to ta, że będzie pod górkę, a ja naprawdę naprawdę lubię góry.

Wolin

Nie chciałam nad morze, a szczególnie do Międzyzdrojów. Cóż jednak było robić, gdy niespodzianie skończyła nam się Polska. A właściwie- droga. Wiedziałam, że w Świnoujściu jest prom, ale nie przyszło mi do głowy, że nie ma mostu. Ot, głupota. Koniec kolejki do promu ginął za horyzontem. Zawróciliśmy. Jak zwykle dojeżdżaliśmy wraz z zapadającą nocą, jak zwykle paskudnie zmęczeni, jak zwykle wpadliśmy na pierwszy camping, który udało się znaleźć. A że w Międzyzdrojach? Trudno.  

Rozbiliśmy się i poszłam pod prysznic. Po drodze zaczepiła mnie pewna pani- sąsiadka. Podejrzewam, że chciała wybadać, czy będziemy przysparzać kłopotów:) Pani Danusia to żywa historia Międzyzdrojów- przyjeżdża tam co roku, od jakieś niezwykłej ilości lat. Dwudziestu? Trzydziestu? Ciągle zachwycona miejscem, planująca przyjazd za rok. Droga pod prysznic trwała trzy godziny, za to, gdy wróciłam do namiotu, byłam umówiona na wyjazd do portu po rybę prosto z kutra, wiedziałam, co warto obejrzeć w okolicy, a także gdzie najlepiej robić zakupy:) No i troche zmiękłam w sobie w temacie niechęci do miejsca.

Port w Wapnicy- warto pojechać. Ok ósmej wracają kutry z różnościami. Tym razem były flądry, okonie i leszcze. Nie znam się na rybach, bo niezbyt je lubię, zawierzyłam Pani Danusi (- niech Pani nie bierze leszczy, bo niesmaczne i mają robaki) i kupiłam dwie flądry. Za trzy złote. Kilogram- 5 złotych. Kto chce- niech sobie porówna z ceną w smażalni. Naturalnie, ryby były całe, z głowami, łuskami i bebechami, niektóre- nawet żywe. W drodze powrotnej pokazano mi tańsze sklepy i zawieziono do biblioteki publicznej, ponieważ wyznałam, że obawiam się pobytu nad morzem bez zapomnianej książki. Obcy ludzie, przypominam. Mam teraz wewnętrzne poczucie, że muszę oddać przysługę. Ktoś chce?

Spędziliśmy tydzień w Międzyzdrojach i muszę przyznać, że nie nudziliśmy się. Jest to naprawdę niezły punkt startowy do porządnego zwiedzenia wyspy. Jezioro Turkusowe w Wapnicy- zalane wyrobisko kredy- w słoneczny dzień prześliczne. Tuż obok- wzgórze Zielonka i widok na rozlewiska. Zagroda pokazowa w rezerwacie żubrów, najwyższy klif w Polsce, wyrzutnia pocisków V-3 w Wicku, przeprawa promem w Świnoujściu, latarnia morska tamże i oczywiście- wiatrak, Wolin i wioska wikingów, Trygław i mnogość Światowidów, Kawcza Góra i port w Międzyzdrojach. Oczywiście- plaża i morze, a ponieważ piździło jak w kieleckim- morze szumiące, morze pełne fal.

Białe buciki, białe rybaczki, koszulki rodem z Bollywood, molo, statek "Wiking", serwujący przejażdżki (przepływki?) po morzu  i piosenki pożegnalne w złym guście. Aleja gwiazd i gipsowe odlewy prawicy, plastikowe lei na dziecięcych szyjach, na przywiędłych też, gofry, pizze, lody, goootowana kuuukurydza, dmuchane koła, smażalnie, wypożyczalnie quadów, salony gry, gabinet figur woskowych i wróżenie z kart, makijaże i biżuteria, ceny z kosmosu- ależ owszem, ależ tak. Kurort pełną gębą.

Słoneczny dzień. Poranek przeznaczony na zwiedzanie okolicy, dobre parę kilometrów w nogach, ale po południu plaża. Koniecznie, bo synek odkrył i pokochał skakanie w falach. Nooo dooobrze. Pakujemy: ręczniki, parawan, karimaty, kremy do opalania, maskę z rurką, zapas wody, zapas jedzenia, wskakujemy w ciuchy plażowe i w drogę. Trzysta metrów do plaży, piećset plażą, żeby zostawić za sobą tłumy, dobra. Tu. Rozstawiamy parawan, okopujemy solidnie, rozkładamy karimaty, smarujemy ciałka kremem z filtrem...

- Mamo, to ja lecę!

15 minut później:

- Jestem! Brrrr, jak zimno! Jestem głodny!

Ręcznik, kanapka, druga kanapka.

- To ja lecę!

10 minut później:

- Chooodźmy już, nudzi mi się...

Reczniki, karimaty, parawan, kremy, mokre kapielówki, maska, papierki po kanapkach, itd.

Trzy dni później:

- Kiedy stąd wyjeżdżamy?

- Za tydzień.

- Tydzień? Co ty tu chcesz robić przez cały tydzień? Umrę z nudów przecież...

Żmiję na własnej piersi wyhodowałam. To były cholernie męczące wakacje.

Zdjęcia.

piątek, 25 września 2009

Świerkocin

- Czy w końcu dojedziemy nad to morze?!

Dojedziemy, słoneczko, co prawda były plany wizyty w Safari Parku z Wesołym Miasteczkiem, ale skoro nalegasz, to dojedziemy już dziś.

- Safaaaaari? To może jedźmy zobaczyć....

Słuszna decyzja. Morze nie zając, nie ucieknie. Namierzyliśmy Świerkocin, dojechaliśmy nawet.

- To tu? Na pewno?

Nosz kurde, nie wiem, czy na pewno. Chłop pędzi krówki poboczem, za nim podąża niewielki piesek, my w samochodzie, w sumie safari jest. Tylko ten park... Reklamy żadnej, ani po drodze, ani we wsi. Widać nie potrzebna, bo park w końcu się znalazł. Wstęp- stówa za trzy osoby. W cenie- tytułowe safari, można jeździć do bólu, nawet sto razy jeśli komuś się nie nudzi, małe zoo do zwiedzania piechotą i wesołe miasteczko (też można korzystać do bólu, czy raczej- do zerzygania).

Wesołe miasteczko jest śmieszne- stareńkie karuzele, które obsługuje jeden pan. Dzieci zbierają się, aż większość miejsc jest zajęta i jazda!

[onet_player v1="C21RM34j36" v2="" v3="" v4="1514244"]

- O rany, ale fajnie, jeszcze raz!

- O, jeszcze, jeszcze!

Pan za trzecim razem naprawdę dłuuuugo nie wyłącza. Dość. Szarańcza pędzi na następną karuzelę.

- O rany, ale fajnie, jeszcze raz!

I tak dalej, i tym podobnie. Zabawa była przednia. 

Zdjęcia.

Łagów

Mieścina na grobli, pod zamkiem. Dziecko na fali oburzenia (oderwano od Eryka i paletek, nadal nie ma morza!) zostało w namiocie, rodzice powędrowali zwiedzać zamek. Mam jakąś nie do końca zrozumiałą manię zdobywania wszystkich możliwych wież- wyleźliśmy więc na wieżę i stamtąd oglądaliśmy: a to dziecko trenujące- a jakże- odbijanie lotki, a to jeziora- po horyzont, a to restaurację z lotu ptaka, domeczki jak z piernika oraz laaaasy. Wszędzie blisko.

Na tym campingu natknęliśmy się na automaty pod prysznicem. Wrzucasz żeton- masz pięć minut ciepłej wody. Żeton- pięć złotych. Pierwszego wieczoru nabyłam trzy sztuki. Następnego poranka- dwie sztuki (musiałam umyć głowę, pięć minut to stanowczo za mało). Wieczorem- poprosiłam o trzy sztuki.

- Znowu? Co wy, jecie te żetony?

Wyszliśmy na debili. Zamiast myć się, jak wszyscy, w jeziorze, to my- pod prysznicem. Zgroza. Za to traktowani byliśmy po królewsku, od chwili, gdy okazało się, że jesteśmy z Krakowa. Wygląda na to, że Kraków w Łagowie nie bywa. Niech żałuje, bo piękne miejsce. No i rzut beretem od Międzyrzeckiego Rejonu Umocnionego, którego w żaden nie dało się ominąć, bo niektórzy lubią.

A inni nie lubią, po zwiedzeniu dostępnych fragmentów stanowczo oświadczam, że piwnice mnie brzydzą, więc po ziemniaki będą teraz latać wyłącznie wielbiciele ponurych nor. Oraz ponurych kantyn, w których karmią surową rybą i szaszłykiem z podeszew wojskowych butów z demobilu.

Nie powiem, fajny akcent był. W końcu wyleźliśmy na powierzchnię ziemi.

Zdjęcia.

Żnin

Camping świetny. Również dlatego, że mieszkał na nim pewien Eryk (Eryś?), miłośnik gry w badmintona. Drugim miłośnikiem był mój synek.

Grali i grali, potem grali, grali, aż zapadła noc i przestali widzieć lotkę. O świcie znów grali, grali i grali. Akt rodzicielskiej przemocy przerwał tę sielankę- chłopczykowie zostali przymuszeni do przejażdżki kolejką wąskotorową, później do wizyty w Biskupinie. Całe szczęście, że oba komplety rodziców miały taki sam pomysł, inaczej mogłoby dojść do zamieszek.

Biskupin- wiadomo. Wiocha zabita dechami i kryta strzechą. Fajna. Bardzo fajna. Niestety, akurat tam coś zaczęło nie smakować.

Zaraz za bramą klimatyczny domek, a domku kramik z rękodziełem artystycznym. Cudeńka z drewna, jak się należy. Z bliska- cudeńka okazały się być Jezuskami, na krzyżu lub bez krzyża, Matkamiboskimi, czarownicami z miotłą lub bez, końskimi podkowami, z głowa konia niejednokrotnie, nawet jeleń był. Osada, kurna. Kultura łużycka, kurna. Czy naprawdę nie ma zbytu na eksponaty związane z miejscem i czasem? Podobno popyt kształtuje podaż, więc blamaż artysty zwalam na turystów.

Słowo daję, nie było ani jednego drewnianego woja, żadnego Światowida, czy czegokolwiek z motywem "z epoki". Prawie popłakałam się z żalu, ponieważ nie wystawiono na sprzedaż żadnej figurki podobnej do tych:

  

Obejrzeliśmy "stanowisko archeologiczne", chałupy- aktorów ze "starej baśni", hodowlę koników polskich, muzeum ze śmiertelnie smutnym trupkiem w charakterze eksponatu, potrzelaliśmy z łuku, po czym, z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku opuściliśmy teren osady i udaliśmy się do świątyni konsumpcji znajdującej się po drugiej stronie ulicy.

Wszystkie knajpy i budy z pamiątkami są drewniane i kryte strzechą. Po jadłospisach widać próby dopasowania się do "klimatu". O pamiątkach nie będę się rozpisywać, albowiem wszędzie są identyczne, od Tatr po Bałtyk- dokładnie to samo. Za komentarz niech starczą słowa Erykowego ojca:

- Wracamy z Biskupina. Moja córka wybrała plastikową sprężynkę, syn natomiast- indiański łuk. Porażka.

Szczerze? Miałam wrażenie, że gdyby dobrze poszukać, to każda chałupa nieco poniżej dachu ze słomy ma dyskretny napis: Made in China. Na kilometr śmierdzi tandetą. Wielka szkoda, bo miejsce ma nieprawdopodobny potencjał. Nie wiem, czego brakuje. Ale brakuje na pewno.

Powrót naturalnie kolejką wąskotorową, Trasa Żnin- Wenecja (muzeum kolejki wąskotorowej)- Biskupin, w obie strony, kosztowała 50 zł. To były najlepiej wydane pieniądze, przynajmniej tego dnia. Stuku puku, z wolna, przy pięknej pogodzie- naprawdę przyjemna przejażdżka.

Zanim zdążyliśmy dojść do namiotu- badminton rządził. Z ciężkimi oporami synek pozwolił oderwać się od paletek, żeby choć zamoczyć tyłek w jeziorze. W końcu byliśmy na campingu z własną plażą, wakacje, upał- nie popuściłam. Zreszta, ładnie wyszło, bo słoneczko malowniczo zachodziło, plaża zdążyła się wyludnić, jak to wieczorem, a woda- cudownie ciepła. Mmmm, kwintesencja wakacji :)

Zdjęcia- Biskupin i Żnin.

piątek, 11 września 2009

Zdążając w kierunku morza

Miałam pominąć milczeniem resztę wyjazdu wakacyjnego. Nie pominę. Czy intnieje jakiś przepis, że każda podróż musi być fajna? Nie ma. Nie ma również przymusu, że jeśli coś jest fajne, mnie też musi się podobać. Z góry uprzedzam, że będę zrzędzić. Chwilami.

Po pełnym nieoczekiwanych rozrywek noclegu skierowaliśmy się na zachód. Milicz i rezerwat ptaków. Ach, cóż to za miejsce! Przejechaliśmy groblą między jeziorami, zatrzymując się we wszystkich miejscach, gdzie można było upchnąć auto bez blokowania przejazdu. Droga fatalna, kostropata, pełna dziur nawierzchnia, wąsko, mijanki z rzadka- i bardzo dobrze. Jestem za tym, żeby ten stan podtrzymywać. Groblą należy wędrować piechotą, z lornetką w jednej ręce i aparatem fotograficznym w drugiej. Statyw w trzeciej ręce. Tu ptaszek łowi rybkę, tam patrzy okiem z koralika, na niebie trening latania kluczem, woda robi ciche chlup, chlup o brzeg, a szuwary szumią poruszane delikatnym wietrzykiem. Raj. Wybrakowany, oczywiście, bo od czasu do czasu jakiś kretyn przejeżdża samochodem. Bardzo wstydziliśmy się posiadanego pojazdu. To, że gdzieś jest droga nie oznacza, że koniecznie trzeba nią jeździć. Miejscowi- tak, jakoś muszą do domu dojechać, ale turyści powinni mieć zakaz. Pradolina Baryczy- nawet nazwa jest piękna. Wrócimy tam kiedyś, z rowerami i planami kajakowymi. Oraz bez dziecka, które nie opuściło wnętrza pojazdu, bo nudno, a poza tym mieliśmy przecież jechać nad morze.

Nasze zdjęcia- stawy Milickie.

Pojechaliśmy nad to morze. Prościutko na północ.

- Synu, zatrzymamy się w Gnieźnie. Czas na lody!- zaszczebiotałam. Po raz kolejny zniżyłam się do manipulacji. Chciałam zobaczyć katedrę, oraz pewne drzwi. Nie bez powodu, oczywiście. Przyświecał mi światły cel- postanowiłam pokazać dziecku pierwszą stolicę Polski oraz miejsce koronacji Mieszka I. Taki ambitny, dydaktyczny plan.

Zaparkowaliśmy nieopodal katedry. Parkomat był, ale nie działał- w niedzielę parking jest darmowy:) W związku z poczynionymi oszczędnościami kupiliśmy większe lody w jednej z licznych ślicznych kawiarni z widokiem. Po spożyciu gigantycznej porcji moje dziecko było gotowe do dalszej podróży- bo przecież mieliśmy nad morze...

- Synu, przecież tata nie może jechać non stop, jest już stary, zmęczony, a najlepiej wypocznie w chłodnym wnętrzu katedry. Trzeba sprawdzić, czy duchy koronowanych tu królów nawiedzają katedrę.

- Ha, ha, ale śmieszne.

- Dziecko, nie zapominaj, że my też mamy wakacje. Dla ciebie były lody, dla nas rzut oka na katedrę. Sprawiedliwość musi być (po stronie rodziców).

Miejsce fajne. Dobre. Zanurzyliśmy się na chwilę w strumieniu historii, pozwoliliśmy by przemówiły wieki. Dziwne, ale naprawdę przemówiły. Historyjka dla syna, traktująca o przebiegu koronacji, brzmiała bardzo przekonująco. Chcę wierzyć, że jej nie wymyśliłam, a jedynie przekazałam to, o czym opowiadały miejscowe duchy.

Trochę mi wstyd, że "zwiedziliśmy" Gniezno w ten sposób. Doprawdy, nie powinnam się przyznawać, że wystarczyły nam dwie godziny na interesujące rodzinę sprawy. Za karę, na skutek rozmaitych remontów i rozkopów objechaliśmy miasto dwa razy, zanim trafiliśmy na ślad potrzebnej nam drogi nr 5, prowadzącej na miejsce noclegowe. Tym razem- Żnin.

Zdjęcia z Gniezna.

piątek, 4 września 2009

O potrzebie ciszy i spokoju

No i po wakacjach.

Ale co tam. Miło było. W zasadzie.

Na podbój polskich kurortów ruszyliśmy w sobotę. Poranek był leniwy, wakacyjny przecież, więc luz. Długie spanko, pakowanko, kawa, przegląd map i w drogę. Ogólny plan był, owszem. Chcemy tam, gdzie nas nigdy nie było. Najlepiej bezdrożem, odludziem i ciszą. Odpadły ludne i ruchliwe drogi, wybraliśmy cichą i spokojną trasę przez Skałę i Wolbrom, z zaplanowanym  postojem w Mirowie, u podnóża szalenie malowniczej kupy gruzu, będącej niegdyś Orlim Gniazdem.

- AAAAAAveeeeee, aaaaavee Marijaaaaa...- Ryknęło znienacka, pośród łagodnych wzgórz, złotych pól i białych obłoków.

- AAAAveeeeee...

- KTÓRY DZIŚ?!

- ÓSMY!!

- NO TO MAMY PRZED SOBĄ PIELGRZYMÓW NA JASNĄ GÓRĘ!!!

Najpierw włoskie grupy, potem polskie.

Ciasna droga, trudne mijanki (choć, muszę przyznać, świetnie zorganizowane), podkład muzyczny z głośników dzierżonych przez pobożne dłonie, porozumiewanie się rykiem, żeby przedrzeć się przez tło.

- Nie jedź tak szybko!

Nie, wcale nie z obawy, że któryś pielgrzym wyłamie się z trasy. Żar, jak w piecu chlebowym, umęczeni, spoceni, powłóczący nogami ludzie, którzy mają przed sobą kilka dni marszu, a ja rozpoczynam wakacje, sunąc liliową karetą o klimatyzowanym wnętrzu. Sama się dziwię, że nie trafił we mnie piorun z jasnego nieba. Może dlatego, że oni cierpieli bardziej, widząc nasz komfort, a po to szli, żeby pocierpieć. Obopólna korzyść.

- Zdrowaś Mario, łaskiś pełna...

- Wiesz co? Może zmienimy nieco plany, przecież oni idą z każdej strony, przez pół Polski będziemy na mijankach z pielgrzymami. Bardziej na zachód odbijmy, bo tak nie da się jechać.

Dobra, czemu nie? 

- W takim razie zrobimy dłuższy postój w Mirowie, a śpimy w Antoninie, trochę na północ od Wrocławia. Pielgrzymi zejdą z drogi, przecież muszą kiedyś odpocząć, a my wtedy machniemy te 200 km pustą drogą.

Zatrzymaliśmy się na obiad. Ładne miejsce, dużo wolnych stolików pod parasolami, czyli w cieniu. Zadupie, cisza, aż brzęczy w uszach, dokładnie o tym marzyliśmy. Poszliśmy zamawiać. Tu należało zweryfikować pogląd, że to cisza brzęczała. Nie cisza, tylko uwięziona we wnętrzu restauracji kolonia, spożywająca właśnie obiad. Moi panowie nader szybko zdecydowali, czego oczekują po obiedzie ("frytki- tylko dużo", "nic nie chcę, poczekamy na zewnątrz"), a ja, nieszczęsna ofiara, zostałam pośród chaosu, mlaskania i huku. Nazbyt długo trwało przyjmowanie zamówienia- cóż, jedna jedyna pani podawała posiłek kolonistom, zbierała opróżnione talerze, w międzyczasie przyjmowała zamówienia od niekolonistów, kasowała pieniądze, wywrzaskiwała w mikrofon porcje napływające z kuchni, dosypywała czystych sztućców do pojemników, ścierała brudne stoły, sprzedawała lody oraz niewątpliwie wykonywała wiele innych czynności, których nie zobaczyłam w ciągu piętnastu minut od ustawienia się w kolejce do uiszczenia opłaty za posiłek.

Z prawdziwą ulgą wyszłam z restauracji. Odnalazłam rodzinę przy stoliku, usiadłam wyczerpana. Z nadchodzącej nieuchronnie drzemki wyrwał mnie skrzeczący ryk:

- Dwa schabowe i zestaw surówek!

- Dewolaj do pomidorowej!

- Bigos z ziemniakami!

Nader skuteczne głośniki wołały klientów po odbiór pożywienia.

Jestem niespotykanie spokojna. Nic nie zepsuje pierwszego dnia urlopu. Jestem spokojna i wyciszona. Ona tyra, ja wypoczywam. Och, jak mi dobrze.

Po obiedzie spacer. Od Mirowa do Bobolic, od ruin do nieomal zrekonstruowanego zamku.

Miło było. Tak miło, że udało się nam zapomnieć, że nie wracamy do domu, tylko rwiemy na camping do Antonina, gdzie mamy rozłożyć nasz nowy, niezupełnie oswojony namiot.

- Jedź szybciej, bo dojedziemy w nocy i nie damy rady rozłożyć tego diabelstwa!

- Gdzie mnie prowadzisz, jeśli każdą drogę bedziemy objeżdżać, to do jutra nie dojedziemy!

Wiele padło czułych i miłych słów, gdy usiłowaliśmy przedrzeć się przez nasz piękny, pełen objazdów i remontów kraj.

- Miało być dwieście kilometrów, przejechaliśmy dwieście piećdziesiąt, a campingu nie ma!

- Jest, jest, skręcaj.- Było dobrze po dwudziestej, zmrok czyhał za lasem.

Zameldowaliśmy się, wypakowaliśmy sprzęt. Dwudziesta czterdzieści pięć i prawie noc.

- Dziwny jakiś ten camping, nie ma gdzie namiotu rozbić. Patrz, karuzele, plac zabaw, domki, plaża, a wolnego trawnika brak.

- Dooobra, prysznic i kibel jest, rozkładamy, byle obok latarni, bo już ciemno, jak u Murzyna w...- ugryzłam się w język, mieliśmy liczną widownię, najwyraźniej spragnioną rozrywki.

Z ogniem zabraliśmy się do roboty. Daliśmy radę w piętnaście minut. Byłam z nas naprawdę dumna. Zabrałam ręcznik i poszłam zmyć z siebie pył i kurz polskich dróg. Marzyłam o dwóch rzeczach- ciepłym prysznicu i spaniu. Niestety, w kranie była woda zimna lub lodowata, a spanie zostało przesunięte na później, ponieważ na campingu zalągł się didżej.

Camping Antonin, przypominam.

Na otwartej scenie, nad jeziorem ustawiono wielgachne głośniki. Podejrzewam, że zburzenie murów Jerycha nie stanowiłoby dla nich problemu. Gdy didżej dał czadu, wywołał lokalne trzęsienie ziemi. A wszystko jakieś 50 m od naszego namiotu. Trudno w to uwierzyć, ale nie zauważyliśmy przygotowań do imprezy, krzaczory zasłoniły. Za to dźwięk dochodził znakomicie.

"Żono moja, serce moje..."

"Daj mi tę noc..."

"Biełyje rozy..."

"Na dobranoc dobry wieczór miś pluszowy śpieeeewa wam, mówią do mnie miś uszatek, bo klapnięte uszko mam..."  

Polskojęzyczne utwory zostały wzmocnione solidnie fałszującym głosem didżeja, pewnie po to, żeby było widać, że chłopak się stara.

Potem różności, wszystko w jednym rytmie, umc, umc, umc, muzyka z siłą młota pneumatycznego wdzierała się do mózgu, wątroby, dwunastnicy i pęcherza moczowego. Wcale nie przesadzam, karimata jest zbyt cienka, by zamortyzować rytmiczne podrygiwanie gruntu.

Wytrzymałam do drugiej, potem udałam się z wizytą interwencyjną.

- Panie, do której zamierzacie grać?

Wzruszenie ramion.

- Czy ma pan świadomość, że to jest camping, a nie hala koncertowa?

Wzruszenie ramion.

- Ściszcie to, do cholery, bo chcemy złapać choć parę godzin snu!

Wzruszenie ramion. Czy muszę dodawać, że trafił mnie najjaśniejszy szlag? Tylko szlag, na szczęście gibony sprzed sceny były zbyt pijane, by trafić puszkami, choć próbowali, owszem.

Dziw, że namiot nie spłonął od mojego dotknięcia.

- Dzwoń na policję, natychmiast, bo jeszcze chwila i zarżnę gnoja.

 Przyjechali! Oraz zadziałali skutecznie! Już o czwartej zapadła błoga cisza. Zdążyłam pomyśleć, że to cudownie, że już jest krótszy dzień, w czerwcu oglądalibyśmy właśnie wschód słońca i odpłynęłam. Obudził mnie terkot i huk. O siódmej rano, w niedzielę, przyjechał sprzątacz- traktorkiem z metalową przyczepką, na tą metalową przyczepkę z dużym rozmachem wrzucał szklane butelki...Chwilę później na tyłach naszego namiotu handlarze zaczęli rozstawiać odpustowe kramy. Około ósmej rano wszytkie pstrokate majtki wisiały na wieszakach, misie i landryki oczekiwały na dzieci, a sprzedawczynie donośnym głosem wymieniały najświeższe plotki. 

Całe szczęście, że te straszne chwile przeżyliśmy na początku urlopu, bo doprawdy, kilku tygodni trzeba było, żeby odzyskać równowagę psychiczną. Na wszelki wypadek proszę o propozycje- w jaki sposób można zepsuć sprzęt didżejowi tak, żeby hałastra nie zorientowała się, czyja to sprawka.

Reszta podróży- luzik. Zwizytowaliśmy rezerwat ptaków w Miliczu, Biskupin, safari park w Świerkocinie, Wolin na wszystkie sposoby, rezerwat cisów nieopodal Tucholi oraz wiele innych miejsc, o których nie będę się rozpisywać, bo i po co. Dla zainteresowanych wrzucę zdjęcia. Niebawem.

[onet_player v1="nVQC53X36" v2="" v3="" v4="1511571"]