wtorek, 31 lipca 2012

Malarstwo olejne szaletowe

Kupiłam działkę.
Z perspektywy czasu- właśnie minął miesiąc miodowy- wiedzę wyraźnie, że zdurniałam do reszty. Działka jest rodzinna, z tych, co to mają niebawem zabrać, zaorać i wystawić drapacze chmur w miejsce altanek i grządek z marchewką.
Kupowało się fajosko. W tajemnicy przed mężem podjęłam wszystkie rodzinne pieniądze, dopożyczyłam resztę, obejrzałam pobieżnie grządkę i altankę, uznałam, że jest fantastyczna okazja do ruszenia nieustająco chorego chłopa z kanapy i dokonałam pospiesznej wymiany papierków z obrazkami na papierek bez obrazków, za to z podpisami, i już. Posiadam. Posiadam altankę i nasadzenia, wraz z prawem użytkowania czterech arów podmokłego gruntu.
Swoją drogą, mój mąż to złoty człowiek. Nie tylko mnie nie zabił, ale nawet się ucieszył :)
Może dlatego, że działeczka jest o trzy minuty drogi od domu. Piechotą, wolnym krokiem. Poważna zaleta, nieprawdaż.
To teraz wady.
Altana do generalnego remontu, natychmiast. Poprzedni właściciele byli miłośnikami intensywnych kolorów i do pomalowania niskiego pomieszczenia 3x3m użyli ciemnowiśniowej farby. Z sufitem włącznie. Jednym się kojarzyło z burdelem, innym ze środkiem piekła (zwłaszcza w połączeniu z kominkiem), wszyscy wielkim głosem domagali się natychmiastowego przemalowania. Pal diabli, że elewacja spada, płytki na schodach leżą luzem, dach przecieka! Malujemy, bo nawet na parapetówę wstyd zaprosić!
Pomalowaliśmy. Pokój, potem kuchenkę, żeby dwa razy bałaganu nie robić.
Wywieźliśmy ze dwie tony śmieci nagromadzonych w domku, za domkiem, pod domkiem i obok domku.
Kupiliśmy nową szafkę do kuchni ("stara szafka? paskudna była, to wyrzuciłem").
Naczynia ("paskudne były, to wyrzuciłem").
Narzędzia ("tępe i zardzewiałe, to wyrzuciłem").
Wycięliśmy ususzony jałowiec.
Przesadziliśmy tuje na miejsce po jałowcu, bo drapały w tyłek, gdy człowiek chciał podyndać w hamaku.
W miejscu po tujach zasialiśmy trawę, teraz rośnie, więc nie można wleźć na hamak, bo deptanie byłoby zabójcze dla młodziutkich roślinek.
Młodą trawę trzeba podlewać, potrzebny był wąż. I szybkozłączka. I nowy zawór kulowy, bo stary ciekł.
Stół i krzesła, w końcu trzeba na czymś usiąść.
Piwo i kiełbaski, bo goście walą na grilla.
Mirabelki dojrzewają, lecą z drzewa na nowy trawnik. Trzeba pozbierać i coś z nimi zrobić, bo szkoda wyrzucić. Kompot. I dżemik. Potem kompot i dżemik z papierówek sąsiada, którymi niespodziewanie zostaliśmy obdarowani. Obecnie w domu czeka na mnie wielka miednica pełna gruszek (sąsiad ma klęskę urodzaju) i dwie torby jabłek (inny sąsiad, urodzaj taki sam). Mirabelki ciągle lecą, może zdołam komuś wcisnąć choć ze dwa kilo.
Widzę, że dochodzą węgierki...
W sklepie natknęłam się na wyprzedaż roślin. Lawenda i rozwar, po 2,99 sztuka. Darmo :) Kupiłam, 15 doniczek.
Robimy dla nich miejsce, dla nich i innych ziół, które ko-nie-cznie muszą się w moim ogródku znaleźć.
Spędzamy na działce wszystkie wolne chwile, przychodzą goście, pijemy hektolitry piwa i kompotu. Natychmiastowo potrzebny jest kibelek.
Blaszany wychodek niby jest, ale wyposażenie...w żadnym razie nie życzę sobie mieć czegoś takiego w pobliżu.
Remontujemy, wyposażamy w zgrabną toaletę turystyczną.

Wczorajsze popołudnie i wieczór spędziłam malując wnętrze sławojki. Najpierw podkład, szkic ołówkiem, potem olejnymi farbkami wymalowałam przecudnej urody kwiatki i listeczki. Tak gdzieś w połowie roboty zdałam sobie sprawę, że zwariowałam. Kompletnie. Gdy pryskałam gotowy malunek sykatywą w sprayu- żeby szybciej wysechł- dopadł mnie atak śmiechu. Tarzałam się po ziemi, wyjąc, rzężąc, płacząc z radości. Zostałam prekursorką szaleciarstwa artystycznego! Zamiast wakacyjnego spływu kajakowego notabene. Na spływ nie mamy już ani pieniędzy, ani siły.
Teraz rozumiem, dlaczego działki rodzinne utożsamia się z emerytami. Interes pochłania cały wolny czas, energię, pieniądze i rozum :)
Nic to. Ochłonęłam. Jak tylko nastawię cydr z jabłek i gruszek- wskakuję na hamak i niech mnie kto z niego ruszy!
Ahoj!