sobota, 11 grudnia 2010

Zakochałam się w piosenkach Pana Grzywacza.

Rondelek (Janusz Grzywacz)

 

Być może to nie jest za wiele
Lecz ważne, że człowiek pamiętał
Więc ja ci przyniosłem tu Hiniu rondelek
Z okazji twojego święta

Ty wiesz, że z kasą jest krucho
A on do połowy jak nowy
I im bardziej biedaczek to jedno ma ucho
Tym bardziej jest odlotowy

Deszcz mnie moczy
w pysku sucho
Robota mnie nudzi
Van Gogh też miał jedno ucho
A wyszedł na ludzi!

Bo miłość niejedno ma imię
Więc żadne tam ochy i trele
A jak się solidnie pokocha swą Hinię
To się jej znajdzie rondelek

Rondelek wypełni nam brzucho
Aż człowiek z radości się ślini
Choć jedno ma ucho zamknięte na głucho
Rondelek nie Paganini.

 

piątek, 10 grudnia 2010

U lekarza

Przed gabinetem lekarskim czeka kilku panów. Humory mają marne. Z gabinetu wychodzi pacjent.

- I co?

- AIDS...

Panowie wyraźnie posmutnieli. Stosowny czas później z gabinetu wyłania się kolejny pan.

- I co?

- AIDS...

Do gabinetu, powłócząc nogami, udaje się następny z kolejki. Po chwili wybiega, tańczy, wycina hołubce, śpiewa:

- Kiła, kiłeczka, kiłunia!!!

................................

To teraz ja:

- Cysta, cysteczka, cystunia!!!!

 

Dobry czas na młynek:)

wtorek, 7 grudnia 2010

List

Kochany Mikołaju!

 

Wiem, że jestem nyeco spóźniona, ale jeśli ty mnie nie zrozumiesz, to kto? Zresztą, w razie czego, na przyszły rok będzie jak znalazł.

Po pierwsze: poproszę o solidny zapas cierpliwości. Może być luzem, na opakowaniu mi nie zależy. Ostatnimi czasy balansuję na krawędzi wybuchu, jeśli Ty nie pomożesz, to permanentny szczękościsk do reszty zrujnuje mi uzębienie. Wtedy żarty się skończą i następny list będzie dotyczył poważnej sumy gotówką, przeznaczonej na generalny remont szczęki. Albo, co gorsza, napiszę zza krat, bo w nerwach kogoś utłukę. Dużo, mnóstwo cierpliwości, proszę.

Po drugie: potrzeba mi luzu. Wiem, nie dbałam, zmarnowałam, ale wydawało mi się, że pokłady luzu mam niewyczerpane. Nie chcę się przejmować! Nie wszystko musi być idealne! Dwa wiadra luzu, luzem poproszę.

Po trzecie, cholernie ważne: silnej woli mi potrzeba, ile tylko się zmieści.

Po czwarte: poproszę o dużo zdrowia. ZUS chyli się ku upadkowi, w sprawie końca świata w 2012 r. nie ma całkowitej pewności. Mam w tym temacie pewną teorię, po to nas straszą końcem świata, żeby nie przejmować się tragiczną sytuacja ZUS-u. Nie odnosisz czasem wrażenia, że mamy w kraju własną piramidę Madoffa? Wracając do tematu: proszę o żelazne zdrowie, fizyczne i psychiczne.

Po piąte: możesz dorzucić jakiś szeleszczący drobiazg. Najlepiej w stabilnej walucie. Sam rozumiesz, taki, żeby starczyło na nieduży domek, z kilkuhektarowym ogródkiem...Żeby Ci ułatwić, zagram w tej sprawie w totolotka, wystarczy, że sypniesz zakulisową wiedzą.

 

Z góry dziękuję, pozostaję z szacunkiem,

 

Jaśminkowa

piątek, 1 października 2010

Koty, koty

Jestem wykończona.

Fizycznie i nerwowo.

Po walce o niemowlęce życie Luśki- następna batalia, tym razem o Kaśkę, która mimo szczepień złapała zarazę. Bardzo kocham moje koty, ale:

- wstaję przed świtem, przygotowuję lekarstwa dla obu zwierzaków, które w tym czasie chowają się w najciemniejszy i najmniej dostępny zakątek mieszkania,

- wykopuję drapiące i prychające futrzaki, faszeruję lekarstwem "doustnym",

- gotuję cielęcinkę, kroję na miazgę, żeby koty były w stanie (i chciały) przełknąć,

- przygotowuję na dwóch talerzykach jedzenie na "pod moją nieobecność",

- sprzątam kuwetę, bo koty pojone lekarstwem sikają jak wściekłe, a do brudnej kuwety mogłyby nie chcieć. Nie zamierzam ryzykować, sprzątam kuwetę trzy razy dziennie.

Po powrocie z pracy- czynności powtarzam, dokładam czasem zastrzyk (!!!) w Kasiny zadek.

Wieczorem- jw.

W międzyczasie usiłuję zgłębić tajniki pewnej umowy, na tyle ważnej, że czytam ją szósty raz i na pewno nie jest to koniec, pilnuję dziecka, które pomału wdraża się w obowiązki czwartoklasisty (oj, jak bardzo pomału!), pakuję i rozpakowuję plecak przed i po biwaku, a biwaki co dwa tygodnie, szukam piłki palantowej dokładnie takiej, jak w szkole, biegam na zebrania nie tylko szkolne, uczę się jazdy na rolkach, bo dla zdrowia potrzebuję ruchu, bywam u weterynarza i w aptekach,  a w pozostałe chwile usiłuję wcisnąć ugotowanie choćby zupy dla głodnych domowników.

Gdybym nie pracowała, nie miałabym chwili oddechu :)

Nie do wiary, ale jesień w tym roku wcale mi nie przeszkadza. Możliwe, że dlatego, że jej nie widzę.

Trzymajcie kciuki za zdrowie moich kotów, bo jeśli pochorują jeszcze ze dwa tygodnie, to niechybnie zwariuję.

czwartek, 26 sierpnia 2010

Woda, dużo wody.

Eger to perełka. Nie powiem, że miasto jest piękne, historyczne, pełne zabytków, choć to prawda. Ma coś o wiele ważniejszego- klimat. Odrobina egzotyki, trochę nowoczesności, sympatyczni ludzie, kolory, zieleń, słońce, winnice, piwniczki, źródła i źródełka, łagodne pagórki. Pokochałam to miejsce. Mogłabym tam spędzić resztę wakacji, gdyby nie marny camping. Marny, bo bez cienia, marny, bo na stoku. W kraju raczej słonecznym brak drzew na campingu to nieporozumienie. Chyba, że ktoś lubi budzić się o szóstej rano we wnętrzu gorącego piekarnika. Jedyne miejsce gwarantujące cień do 10 rano znajdowało się blisko rzeczki przecinającej teren campingu. Rozbiliśmy się tam. Było miło, dopóki nie spadł deszcz. Cała woda spłynęła z górki prosto do potoku, przy okazji robiąc nam prywatny basen w namiocie. Poza tym nie było źle. Recepcjonista mówił po polsku, prysznice przyzwoite, do piwnic bliziutko, do przeżycia. Tylko ten cień...

Przyjechaliśmy do Egeru w południe. Rozbiliśmy się i powędrowaliśmy pozwiedzać miasto i namierzyć basen. Na basen było daaaleeeko. Dobre pół godziny drogi szybkim krokiem. Trafiliśmy bez problemu. W każdym miejscu, które budziło wątpliwości co do dalszej trasy, stał znany nam już zielony słupek ze strzałkami informacyjnymi. Jakie to proste.

Ponieważ dziecko było świeżutko po chorobie, odpuściliśmy sobie pluskanie i zwiedziliśmy centrum. Oblecieliśmy górujący nad miastem zamek, oglądnęliśmy meczet, pozachwycaliśmy się uliczkami, placykami i kamieniczkami, posiedzieliśmy w sympatycznej knajpce z widokiem, popiliśmy wody ze źródła św. Józefa, pogapiliśmy się na fontanny. Do wieczora znaliśmy miasto, jak własną kieszeń. Co oznacza raczej miasteczko, niż miasto :) 

Następny dzień- basen.

No cóż, basen jest taki, jak miasto. Egzotyka z historią spotkały się tu:

 

Jest to najstarsza część, pamiątka po Turkach, którzy docenili tutejsze źródła i potrafili się nimi cieszyć. Nie powiem, my też doceniliśmy i cieszyliśmy się, jak dzieci.

Nowoczesności nie brakuje:

 

Znalazło się miejsce pod dachem:

 

piątek, 20 sierpnia 2010

czwartek, 19 sierpnia 2010

Coś na B

Wystraszona planowanym przejazdem przez wrogie terytorium Słowacji haniebnie zlekceważyłam sprawę pobytu na Węgrzech. Uświadomiłam to sobie w momencie przekroczenia niegdysiejszej granicy, gdy przy drodze pojawiły się napisy absolutnie niemożliwe do przeczytania. Gdy człowiek porusza się bez GPS-a, nie znając języka tubylców, nie znając również żadnego innego, uznawanego w Europie narzecza, w dodatku mając znaną od lat, silną skłonność do gubienia się przy każdej możliwej okazji- no cóż, ma taki nieszczęśnik powód do zmartwienia. Cóż bowiem z tego, że wyjaśnię na migi przypadkowemu przechodniowi, że nie wiem, gdzie mam jechać, skoro i tak nie zrozumiem, co mi odpowie?

Mieliśmy jechać do Egeru. Stchórzyłam. Wcisnęłam rodzinie byle jaką bajeczkę o nagłej, wielkiej niechęci do miast i poprowadziłam do najmniejszej miejscowości zawierającej basen, jaką udało mi się zlokalizować w pobliżu Egeru. Padło na

 .

Słusznie podejrzewałam, że nie będziemy mieli trudności z namierzeniem campingu we wsi, którą według mapy oceniłam na jedną, maksymalnie dwie ulice. Problemu rzeczywiście nie było, ponieważ na środku wsi stała fajna tablica informacyjna, dodatkowo słupek ze strzałkami, kierującymi do podstawowych atrakcji, typu basen (furdo), poczta (posta) czy camping (camping). Strzałek było więcej, ale tyle zrozumieliśmy. Och, gdybyż nasze wsie, miasteczka i miasta dysponowały podobnymi ułatwieniami!

Wjazd na camping był zamknięty, plac puściutki, bez żadnego namiotu, domeczek z obsługą zamknięty. Spłoszyliśmy się trochę, bo jak tu zapytać, czy czynne? I kogo, skoro wszystko na głucho pozamykane? Po gorączkowej naradzie postanowiliśmy dokonać włamania i jednak się rozbić, w końcu napis nad bramą zobowiązuje.

Chyba.

Obudziły nas psy. Biegały chmarą wokół namiotu i ujadały z całych sił. Zeźlony mąż wstał, żeby sprawdzić, czy nie da się ich przegonić. Musiał wyglądać naprawdę strasznie, bo zwiały od razu i więcej nie wróciły. Skoro chłopina już się podniósł, udał się do łazienki. Napotkał tam miłą panią, która zarzuciła go potokiem słów. Na nieśmiało wybąkane:

- Sorry, i dont understand

odwróciła się na pięcie i uciekła. Od razu wyjaśnię, że mąż nie chadza do damskich łazienek, ani też pani nie korzystała z męskiej. Przedsionek był wspólny.

- Pewnie czegoś od nas chce. Idź i spytaj, ale gdyby kazała się wynosić, to udawaj, że nie rozumiesz.- Jak widać, miejsce nam się spodobało, a mąż zrzucił dogadywanie się na mnie, znaną poliglotkę.

Najdziwniejsze, że rzeczywiście się dogadałam. Namachałyśmy się obie, ale uzgodniłyśmy, ile ma być noclegów, i że na basen mamy pięć minut drogi leśną ścieżką. Bardzo sympatyczna pani. Bardzo piękne miejsce. Cisza, nieduże górki, pachnące lasy dookoła, przyzwoita cena

blisko na basen, świetnie zaopatrzony sklep (z koszykami, a nie sprzedawczynią), dwie knajpy w centrum, milion budek z jedzeniem przy basenach, obwoźny sprzedawca owoców, dostarczający arbuzy i melony wprost do namiotu, przyzwoite, choć niemłode baseny, życzliwi ludzie. Nie mam pojęcia, dlaczego camping był pusty. Być może bywalcy nie rozgłaszają, żeby nie było tłoku.

Prawda, że ładnie? Na zdjęciu widać, ile ludzi tłoczy się w basenie :) Drugi basen, termalny, był nieco bardziej oblężony, ale nie było problemu ze znalezieniem miejsca dla siebie. Okazuje się, że nie zrobiłam ani jednego zdjęcia, wklejam więc jedno z cudzej galerii:

Średnia wieku się zgadza, dach był trochę brudniejszy, a ludzi może 1/4. Jedyną przykrością była nieczynna rura do zjeżdżania, synek był niepocieszony aż do piątku, kiedy to ludzi dotarło więcej i rurę uruchomiono.

trzeba było za nią dodatkowo zapłacić,

ale warto było. Dłuuugachna rura, najlepiej widać ją z lotu ptaka, więc znów skorzystam z cudzego zdjęcia:

 

Podejrzewam, że w sobotę i niedzielę rura również działa. Nie sprawdziliśmy, ponieważ piątek nas wykończył: dorośli poparzyli plecy, nosy, ramiona (czyli kawałki wystające z wody), a dziecko złapało podejrzaną infekcję ucha i przeleżało pod drzewkiem dwa dni w wysoką goraczką.

Mieliśmy w planach stołowanie się w restauracji. Niestety, restauracja nie miała w planach nas, ponieważ otwierała się dopiero o 17, a nie sposób wytrzymać na basenie do tej pory o suchym pysku. Tak oto zrezygnowaliśmy z wytwornego pożywienia na rzecz langoszy.

.

Drożdżowy placek smażony na głębokim oleju, polany kwaśną śmietaną i posypany żółtym serem. Bardzo dietetyczna potrawa :)

W pobliżu basenu dla pierników mąż nawiązał znajomość z pewnym Węgrem. Obaj sprawnie posługiwali się rękami, językiem rosyjskim i angielsko- niemieckim narzeczem, dogadali się błyskawicznie. Gdy do nich podeszłam, Węgier wyjął butelkę z ice tea, potrząsnął nią zachęcająco i wręczył mi:

- Drink, tokaj...

Piękny kraj, bez dwóch zdań :)

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

Tranzytem przez Słowację

Pomimo wielkiej miłości do improwizacji, część tegorocznych wakacji została dokładnie zaplanowana. W końcu wyjeżdżaliśmy za granicę. Znajomi, powiadomieni o celu podróży, już od jakiegoś czasu dostarczali mrożących krew w żyłach historii o słowackich przepisach ruchu drogowego, o nieubłaganych policjantach, niezwykłych karach za najdrobniejsze przewinienia drogowe i braki w wyposażeniu samochodu. Postanowiliśmy się nie dać. Wyposażyliśmy apteczkę oraz samochód wg listy

Sprawdzone zostały drogi, na których obowiązują winiety.

Przysięgliśmy sobie pod żadnym pozorem nie przekroczyć dozwolonej prędkości, a znaków drogowych wypatrywać do pęknięcia żyłek w gałkach czworga oczu.

Tydzień poprzedzający wyjazd obfitował w informacje:

- Kolega mi mówił, że jedna kamizelka odblaskowa nie wystarczy. Musimy mieć trzy, bo gdyby samochód się zepsuł (tfu, tfu, na psa urok), to każdy, kto wysiada z pojazdu musi mieć na sobie kamizelkę, inaczej- pokuta.

- Koleżanka opowiadała, że musimy mieć dwa komplety zapasowych żarówek, bo gdyby któraś się spaliła, to wiesz, nie będziemy mieć zapasu i znów- pokuta. 

- Znajomy radził, żebyśmy przylepili PL, lubią się czepić, kiedy już żywcem nie ma czego...

- To nieprawda, że nie bedziemy potrzebować winietki. Co prawda, na pierwszy rzut oka przez całą Słowację przeprowadzi nas droga nr 67, ale w drugim rzucie okazało się, że przez kilkanaście kilometrów zamienia się w drogę nr 50, która na mapce płatnych dróg nie jest zaznaczona, ale za to jest wymieniona na liście...

Nie da się ukryć, że daliśmy się zwariować.

Granicę ostrożnie przekroczyliśmy w Jurgowie. Skradaliśmy się 45 km/h prostą, szeroką, pustą drogą przez głęboki las.

- To ma być teren zabudowany? Niemożliwe.

- A widziałaś odwołanie znaku? Nie. Ja też nie. Znaczy- zabudowany!

Mąż nie dał się przekonać i czołgaliśmy się niecałą pięćdziesiątką przez teren zabudowany jedynie ptasimi gniazdami i wiewiórczymi dziuplami. Ci z przeciwka też się czołgali, w odwrotną stronę numer z brakiem odwołania znaku był taki sam.

No cóż, przejazd przez Słowację łatwy nie był. Pięćdziesiąt, teren zabudowany. Odwołanie- dziewięćdziesiąt, ale już za drugim zakrętem- znów teren zabudowany, pięćdziesiąt. Wszyscy, w idealnym rytmie, przyspiesz, zwolnij, przyspiesz, zwolnij... Słowo daję, gdyby była możliwość skorzystania z autostrady, zrobilibyśmy to bez wahania, tak straszna ilość terenów zabudowanych pokonywanych przepisowo potrafi wykończyć nerwowo najcierpliwszego kierowcę:) Po mniej więcej stu kilometrach poddaliśmy się.

- Zatrzymaj się przy pierwszej napotkanej knajpie, muszę ochłonąć.

- Dobra, z przyjemnością, ja też już nie mogę.

Mieliśmy się nie zatrzymywać nawet na sikanie, żeby czasem nie zostawić w tym obłąkanym kraju nawet jednego euro, ale, jak widać, okoliczności nas zmusiły. Pierwszą napotkana knajpą był

w miejscowości Stratena. Uściślę, żebyście czasem nie przegapili, będąc w pobliżu. Opuszczamy Poprad drogą nr 67, kierując się na Roznavę. Trafiamy na Narodny Park Slovensky Raj, czujnie obserwujemy lewą stronę drogi, aż dotrzemy do w/w pensjonatu, gdzie udajemy się na posiłek. Bogowie, jaką tam podają zupę czosnkową! A jakie kluseczki bryndzowe! Nie wspominając o knedlach ze śliwkami, czy nadziewanym mięsku! Ślinka mi cieknie za samą myśl. Dwie czosnkowe, knedle, mięsko z frytkami i sałatą, podwójne frytki bez ketchupu, dwie kawy, dwie mineralne i jedne lody kosztowały niecałe 15 euro. W drodze powrotnej zamówiliśmy dwie czosnkowe, pierogi z serem i skwarkami, kluseczki bryndzowe ze smażoną kiełbasą, spaghetti po bolońsku, dwie kawy, dwie mineralne i lody i zapłaciliśmy...niecałe 15 euro. Jedzenie re-we-la-cyj-ne. Miało jedną wadę, było go za dużo. Z wielkim żalem porzucaliśmy niedojedzone porcje. Po raz pierwszy w życiu żałowałam, że nie rozpowszechnił się zwyczaj z pakowaniem resztek na wynos.

Byłam uprzedzona do Słowacji i Słowaków. Powyższy pensjonat rozkrochmalił mnie zupełnie. Oto drzwi do ubikacji:

damska:

i męska:

Wnętrz jadalnych nie mam na zdjęciach, było zbyt wielu gości. Do obejrzenia tu.

W dalszą drogę udaliśmy się cisi, spokojni, nieco rozmarzeni, z prędkością 50 km/h.

Powrotną drogę zaplanowaliśmy tak, żeby trafić do Strateny na obiad. Jakieś 10 km przed pensjonatem, w miejscowości Dobsina drogę zagrodziło dwóch uzbrojonych policjantów.

- Pewnie obława na bandytów, przeszukują samochody- nie można dziwić się mężowi, że po dwóch tygodniach raczej nudnych wakacji zamarzył mu się kryminał. Rzeczywistość nie miała takich rumieńców, trwał jakiś rajd samochodowy i drogę zamknięto na kilka godzin. Dano nam do wyboru: czekać, aż wyścigi się skończą, albo objechać przez góry. A czosnkowa stygnie...

- Wracamy, jak dobrze przyciśniemy, w 40 minut damy radę.

Problem z objazdem był taki, że trzeba było najpierw cofnąć się o 20 km, dopiero potem objechać przez góry, nadrabiając w sumie jakieś 50 km. A czosnkowa stygnie...

Ludzie kochani! Cóż to była za droga! Wertepy, wykroty, podmycia, gałęzie na jezdni, zakręty i zawrotki, ciężko przerażeni kierowcy i chyba nie mniej przerażona zwierzyna leśna, która w kilka godzin zobaczyła więcej ludzi, niż przez resztę życia. Widoki piękne, ale doprawdy, nie sposób było się nimi napawać z racji trudności z oderwaniem wzroku od niepewnego podłoża. Prowadził mąż i czosnkowa, więc zmieściliśmy się w dwóch godzinach. Gdybym za kierownicą znajdowała się ja- zajęłoby to dwa razy więcej czasu. Tyle naszego, że przy wjeździe na właściwą trasę zobaczyliśmy dziesiątki zaparkowanych samochodów, byli to ci, którzy nie zdecydowali się na objazd i postanowili przeczekać.

Naprawdę, stanowczo odradzam oddalanie się od głównych słowackich dróg, zresztą, jeśli możecie- wybierajcie autostradę.

Do Polski wczołgaliśmy się z prędkością 50km/h. Przepisowo. Pokuty uniknęliśmy.

piątek, 13 sierpnia 2010

Garsteczka wakacyjnych wrażeń

Pierwsze w życiu zagraniczne wakacje spędziłam na Węgrzech. Było to równo 33 lata temu. Nie ma się co dziwić, że moje wspomnienia z tego okresu są nieco mgliste. Niemniej, kilka rzeczy wryło mi się w pamięć. Na przykład pełne półki. Przyjechaliśmy z kraju, w którym w masarniach królowały nagie haki. 10 dkg szyneczki? O, mamo, CAŁA, półtorakilowa szyneczka, i to wyłącznie na święta! A w węgierskiej masarni owszem, proszę, dwa plasterki tej różowej, trzy tego tu, i o, tego, pięć. Szok żywieniowy i kulturowy. Za nic nie mogliśmy zrozumieć, jak tak można. Na chodnikach królowały stragany z owocami. Sterty brzoskwiń i moreli wypełniały zapachem całą uliczkę. Oczywiście, nie brakło arbuzów, melonów (nie kusiły, bo nie wiedzieliśmy, co to jest), papryki w najróżniejszych kształtach i kolorach, pomidorów. Dobra te oglądaliśmy w drodze na basen. Baseny. Jeden ze śmierdzącą, brązową wodą i bąbelkami. Wyganiali mnie z niego. Jeden ze zjeżdżalnią. Jeden z falą. Wielki, pływacki, z zimną wodą, dziwnie nieatrakcyjny, bo prawie pusty. Miejsce dla naturystów, o którym mówiło się szeptem. Morwy, z których ZA DARMO można było zjeść owoców, ile wlazło. Butelki z kapslowanym piciem, kapsle zbieraliśmy, bo były takie piękne, kolorowe...

Długo uważałam szlafrok za narodowy strój autochtonów. Obecne były nie tylko na basenach, na ulicach, w restauracjach też, szlafroki białe do elegancji i wściekle kolorowe codzienne.

Nie wiem, czy z powyższych treści wynika, co trzeba, więc uściślę. Dla mnie Węgry stanowiły inny, lepszy, świat. Pięknie, bogato, szczęśliwie, przedmieścia raju po prostu. Maluśkie, kolorowe domeczki otoczone pełnymi kwiatów ogródkami potęgowały to wrażenie.

Nie da się ukryć, że wspomnienie raju na ziemi wpłynęło na decyzję o celu tegorocznego wyjazdu.

Śmiesznie wypada zderzenie dziecięcych wspomnień i dorosłego, budowlanego oka.

Węgry to ładny kraj. Szczególnie podobały mi się stare, kolorowe domki w ogródkach. Co prawda, trudno nie zauważyć, że od ...dziesięciu lat nieremontowane, tynk tu i ówdzie spada, ale nie psują krajobrazu tak, jak robią to chatki nowobogatki lub bloczydła komuniścidła. Naturalnie, domiszcza i bloki są obecne, zazwyczaj w miastach i na obrzeżach miast, ale nie dominują tak jak, niestety, robią to u nas. Drogi mają takie sobie, ale samochodów niewiele, więc nie wytłukli, tak jak zrobiliśmy my. Jeśli zwiększą natężenie ruchu i zostawią jak jest, za pi razy oko dwadzieścia lat osiągną nasz stan. W sklepach, jak dawniej, wszystko. U nas też, więc mielibyśmy remis, gdyby nie to, że jednak u nas koszyki są pełniejsze.  Nie mam pojęcia, jak wyglądają zarobki przeciętnego Węgra, ale jest wrażenie, że stać go na mniej, niż przeciętnego Polaka. Choćby te samochody, a raczej ich brak.

O winnicach, uprawie winorośli i piciu wina nie chce mi się pisać, tak bardzo jesteśmy w tyle. W ogóle nie jesteśmy. Na obrzeżach Egeru istnieje chyba z tysiąc piwnic i piwniczek, na krzesełku przed piwniczką człowiek zachęcający do wizyty i spróbowania trunku prosto z beczki. Są naturalnie piwniczki przerobione na knajpy, wyłożone klinkierem, z eleganckim barem, licznymi ławkami i ogródkiem przed piwnicą. Dla mnie są nieciekawe, knajpa z winem mi nie dziwna. Zachwyciły mnie prawdziwe, zapajęczone, omszałe piwnice, z beczkami (niekoniecznie najczystszymi) ustawionymi rzędem pod ścianą, z chwiejną ławką pokrytą ceratą, w których to piwnicach niemłody zazwyczaj właściciel gościnnie częstuje winem ze szklaneczki (czystej), czy nawet (gdzieniegdzie) z kieliszka...Na początek ustalamy, jaki rodzaj wina klient sobie życzy, próbujemy, potem, w zależności od smaku wina, próbujemy innych, lub poprzestajemy na tym pierwszym. Lampka zazwyczaj kosztuje 100 forintów (ok 1,5 zł), litr wina 300- 500 forintów. Wino jest nalewane do plastikowych butelek, czy bukłaków, butelkowane jest znacznie droższe. Można, naturalnie, poprosić o nalanie wybranego gatunku do karafki i spędzić uroczy wieczór w towarzystwie wina  i, czasem, właściciela piwniczki. Można się dogadać, o ile dysponuje się sprawnymi rękami, odrobiną fantazji, podstawami j. rosyjskiego (!), i mieszaniną angielsko-niemiecko-polskiego języka. Polaków na Węgrzech mnóstwo, Węgrzy kilka słów po polsku zazwyczaj znają. Im więcej wina, tym łatwiej się rozmawia :)

Och, jak bardzo mnie zeźlił pewien rodak, który stanął mi za plecami, gdy raczyłam się cabernet sauvignon w jednej z tych piękniejszych, omszałych piwniczek.

- U nas sanepid w trzy minuty by tę budę zamknął!- rzekł, głupio zresztą. Bronił mu kto pić w tych higienicznych, pięknie urządzonych? Były, widziałam. To nie, będzie łaził, krytykował, kręcił nosem i robił zdjęcia, mimo wyraźnego, obrazkowego, zakazu. Turysta jeden. Amator.

Drugi mnie zeźlił, gdy zaczął się wymądrzać na temat sposobu serwowania wina do spróbowania, jego zdaniem o pomstę do nieba wołającego. Że do każdego gatunku wina powinien być podany oddzielny kieliszek. Że koniecznie kieliszek, a nie szklaneczka. Że kieliszek powinien być suchy, ponieważ woda pozostająca na ściankach zmienia smak wina.

Prawdopodobnie wszystko to prawda.

Piję wino od wielu lat. Odróżniam białe od czerwonego, wytrawne od słodkiego, czy nawet półwytrawnego. Rozróżniam na zasadzie dobre- nie dobre, a raczej smakuje- nie smakuje. Mało to fachowe, ale do życia wystarcza. Wiem, że znakomita większość moich znajomych nawet tego nie potrafi, albowiem owa większość preferuje inne trunki. Prawdopodobnie podobnie jak ów rodak, który w drzwiach piwnicy spytał kumpla, "które zwykle pijemy? wytrawne?" A potem taki wykład na temat sposobu podawania wina. Buc. Podejrzewam, że nie zauważyłby różnicy, gdyby mu zamieszać pół na pół białe z czerwonym, cóż mówić o subtelnościach typu kropla czystej wody po opłukaniu kieliszka. Buc i tyle. Zepsuł mi humor.

Wolę turystów niemieckich, węgierskich, angielskich, norweskich, holenderskich, i innych obcojęzycznych. Wyraz twarzy mają podobny, jak polscy, mówią pewnie podobne bzdury, ale ich przynajmniej nie rozumiem.

Mnie się podobało. Gościnność, duma z własnoręcznie wytworzonego trunku, pieczołowitość, z jaka jest podawany, baczna obserwacja reakcji, tej najprostszej właśnie, obowiązkowe pytanie: smakuje? I uśmiech zadowolenia, gdy widać, że tak, smakuje, poproszę dwa litry. Sanepid, phhh. Pięknie było.

No jasne, miałam pisać o kraju, skończyłam w piwnicach.

Niby na pierwszy rzut oka są nieco z tyłu w sensie ogólnej zamożności. Ale z drugiej strony uniknęli wielu trudnych do zmazania z naszego krajobrazu, silnie szpecących elementów, takich jak chaotyczne rozsianie chałup, nie widziałam sidingu, mniej jest architektonicznych dziwolągów i koszmarków, nie razi las reklam przy drogach, drogi są przejezdne, bez korków, fajnie oznaczone. Baseny są niemłode i nie zawsze czyste, ale SĄ, w każdym mieście i prawie każdej wsi, niezbyt drogie, a więc dostępne dla wszystkich, niekoniecznie raz w roku od wielkiego święta. W nowo budowanych, czy remontowanych budynkach jest sporo niedociągnięć. Wypisz wymaluj, jak u nas.

Ceny są porównywalne, jedne rzeczy trochę droższe, inne znów tańsze. Owoce są, warzywa też, nie nęcą jak dawniej, bo i u nas ogólnie dostępne, a nie pachną, niestety, jak dawniej. Szlafroków na ulicach brak.

Podsumowując: wg mnie warto jechać i sprawdzić wszystko samemu, zwłaszcza, że z takiego np. Krakowa do Egeru jest tylko 370 km.

O basenach i jedzeniu będzie, niebawem.

czwartek, 12 sierpnia 2010

Stara Indianka Na T(r)opie

 

 

Zaprawdę, powiadam wam, zamiana wody w wino to boski pomysł :)

sobota, 17 lipca 2010

W samo południe

 
W cieniu!
Przeczekiwanie : 
 

czwartek, 8 lipca 2010

Diabelski kurczak

Dawno, dawno temu, we Włoszech poczęstowano mnie kurczakiem z grilla.

Był pyszny.

Naturalnie, przepis zaginął dawno temu. Ale od czego internet? Znalazłam na oko pasujący przepis, oto on (tłumaczenie Google, urocze, jak zwykle :). Na zielono "polska" wersja.

oryginał TU

 

PEPPERY GRILLED CHICKEN Pieprzny kurczaka z grilla

Pollo al mattone o pollo alla diavolo Pollo al mattone o pollo alla Diavolo
Tuscany Toskania
Preparation - Medium Przygotowanie - Medium
Serves 6 Porcja dla 6

This is called pollo al mattone because the bird is flattened with a brick for ease of grilling, or pollo alla diavolo (deviled chicken) because the peppery seasoning of crushed black peppercorns and crumbled dried hot red chile peppers is torrid as the dickens. To się nazywa pollo al mattone bo ptak jest spłaszczony z cegły na łatwość grillowania lub pollo alla Diavolo (deviled kurczaka), ponieważ pieprzny przypraw czarnego pieprzu tłuczonego i rozdrobnionego suszu Red Hot Chile papryki jest skwarny, jak Dickens.

  • 3 small chickens, split in half 3 małe kurczaki, na pół
  • 1 Cup extra virgin olive oil 1 Cup oliwą z oliwek
  • 1 T crushed black peppercorns, or to taste 1 T zgnieciony czarnym pieprzu, lub do smaku
  • 1 T crumbled hot red chile pepper or crushed red pepper flakes, or to taste 1 T rozdrobnionego gorący czerwony pieprz chile płatków lub rozgniatane, pieprz czerwony, lub do smaku
  • 1 T chopped fresh rosemary 1 T posiekanego świeżego rozmarynu
  • 3 or 4 sage leaves, coarsely chopped 3 lub 4 liści szałwii, grubo siekane
  • 1 t salt 1 t soli
  • Juice of 1 lemon Sok z 1 cytryny
  • Lemon wedges, for garnish kliny Lemon, na ozdabianie

MIX the oil with the black and red peppers, rosemary, sage, and salt and set aside, covered, for several hours or overnight. Wymieszać olej z czarnej i czerwonej papryki, rozmaryn, szałwia, sól i odstawić pod przykryciem, na kilka godzin lub na noc.

PREPARE the chicken halves by cutting away and discarding excess yellow fat from the insides of the birds. Przygotowanie kurczaka połówki przez usuwając nadmiar żółtych i usuwania tłuszczu z wnętrza ptaków. Flatten them by laying each half, skin side up, on a board and pounding it smartly with the flat side of a cleaver. Spłaszczyć je co pół r., skóra się po stronie, na pokładzie i walenie go elegancko z płaską tasak. This should crack the breast bone so that the birds will lie flat on the grill and cook more evenly. Powinno to crack mostka, tak że ptaki będą leżeć płasko na grill i gotować bardziej równomiernie.

PUT the chicken halves on a platter or in an oven dish and cover with the peppery olive oil. PUT połówki kurczaka na talerzu lub w piecu naczynia i przykryć pieprzny oliwy z oliwek. Leave to marinate, turning occasionally, for at least 1 hour. Dopuszczenie do marynaty, obracając od czasu do czasu, przez co najmniej 1 godzinę. Or refrigerate, covered, for several hours or overnight. Lub przechowywać w lodówce, przykryte, na kilka godzin lub na noc.

WHEN ready to cook, prepare the grill, leaving plenty of time for it to heat up if you're using charcoal or wood. Gdy wszystko jest gotowe do gotowania, przygotowania grill, sporo czasu na to, aby podgrzać w przypadku korzystania z węgla drzewnego lub drewna. When the coals are hot, place the chicken halves, skin side down, on the grill and set the grill a good 8 inches from the source of the heat. Gdy są gorące węgle, miejsce połówki kurczaka, strony skóry w dół, na grill i ustawić grill dobre 8 cm od źródła ciepła. Stir the lemon juice into the savory oil remaining in the platter and use this to brush over the chickens as they cook. Wymieszać sok z cytryny do oleju pikantne pozostałych w talerz i wykorzystać go do szczotki nad kurczętami, jak gotują. Grill for about 45 minutes, turning often, brushing frequently with the oil and lemon juice. Grill dla około 45 minut, obracając często, szczotkowanie często z oliwek i sokiem z cytryny. Test for doneness: The juices should run clear yellow when the chicken is thoroughly cooked. Test na dobre wyniki: soki powinny uruchomić jasny żółty, gdy kurczak jest dokładnie ugotowane.

SERVE immediately, piled on a platter garnished with lemon wedges. Podawać natychmiast, ułożone na półmisku przybrać cytryną klinów.

 

środa, 30 czerwca 2010

O polityce małe co nieco

Idą, nieprawdaż, wybory. Za kilka dni wybierzemy człowieka, który przez kilka następnych lat będzie kojarzony z naszym państwem.

Wybór, jaki jest, każdy widzi.

Każdy z nas, dorosłych Polaków ma prawo, powtarzam: PRAWO oddać głos na jednego z kandydatów. Bokiem mi wychodzi nawoływanie do spełnienia obywatelskiego OBOWIĄZKU.

Przeprowadzam ostatnio własne, prywatne sondaże, wśród znajomych i sąsiadów. Uderzyło mnie coś, czego dotychczas nie dostrzegłam przy żadnych wyborach, czy to parlamentarnych, czy prezydenckich, a mianowicie zacietrzewienie potencjalnych wyborców. Sąsiadka od czci i wiary odsądza moherowe berety głosujące pod dyktando proboszcza. Kolega wiesza psy na zdrajcach narodu i zaślepionym motłochu, który chce dopuścić do sprzedania ojczyny. Reszta reaguje podobnie, ekstremistycznie. Które z nich przeanalizowało życiorysy kandydatów, zapoznało się z osiągnięciami i porażkami, wsłuchało się w słowa, spojrzało w oczy, zastanowiło się, z kim prywatnie wolałoby robić interesy, a z kim usiadłoby przy kielichu? 

Czwartego lipca wybierzemy. Co stanie się, gdy wygra K.? Co będzie, gdy wygra K.? Czy sąsiadka i kolega będą w stanie wyciszyć emocje i uszanują wybór większości głosujących Polaków? Czy sąsiadka, kolega, matka, syn, zaczną mnie oceniać przez pryzmat dokonanego wyboru?

PRAWO wyboru. Tak mało i tak wiele.

Myśliwy, czy kociarz? Ojciec, czy bezdzietny? Żonaty, czy stanu wolnego? Faworyt Rydzyka, czy ulubieniec Wolnych Mediów?

Czymże byłoby życie bez kija wsadzonego w mrowisko?

Będę głosować na Jarosława Kaczyńskiego.

czwartek, 17 czerwca 2010

Eksperymencik

Masaż miodem.

Czemu nie?

O mnie

Masaż miodem

Masaż miodem jest jedynym rodzajem masażu wyciągającym nagromadzone w organizmie toksyny przez skórę, zawdzięczamy to ściągającej toksyny właściwości miodu. Tak samo miód ściąga toksyny, kiedy stosujmy go w kuracji doustnie, ale miód nie jest produktem odżywczym, który można jeść zawsze bez szkody dla zdrowia. Używamy go raczej jako środek leczniczy i tylko przez określony czas. Zazwyczaj organizm sam sygnalizuje kiedy ma dosyć. Masaż miodem wyciąga toksyny z co raz głębszych warstw, powoduje oczyszczanie komórkowe, otwiera pory, dotlenia, odstresowuje i relaksuje. Każdy masaż uwalnia od toksyn bo pobudza krążenie krwi i limfy, ale dzieje się to przez organy wydalania. Tutaj toksyny usuwają się przez skórę. Warto przypomnieć, ze skóra zajmuje powierzchnie ok. 6m kw. i znajduje się na niej od 14 do 18 tys. receptorów nerwowych. Masaż miodem oczyszcza lepiej jak sauna czy piling, otwierają się pory, skóra lepiej oddycha.

Masaż jest składowa częścią kuracji, ale można go stosować samodzielnie. Robimy masaż całego ciała albo jego wybranych części - pleców, rąk, nóg, kolan brzucha. Masaż pleców jest stosowany najczęściej. Bóle pleców wszelakiego pochodzenia, sztywność mięśni, przeziębienia, trądzik pleców - ale także niskie ciśnienie, ogólne problemy ciśnieniowe, zastoje limfy, problemy ze spaniem - przy tych zdrowotnych problemach zalecany jak masaż pleców tak i masaż całego ciała. Masaż odstresowuje i jest zalecany przede wszystkim dla ZAPOBIEGANIA postawania stanów chorobowych, wzmacnia system immunologiczny. Nadwaga, cellulitis, nerwice, stany depresyjne, stany po wylewie czy zawale - tez jest są powodem, by poddać się temu "słodkiemu" masażowi. Chociaż taki słodki on nie jest. Jest czasami dosyć bolesny, można powiedzieć - na granicy wytrzymałości, szczególnie pierwsze 3 masaże.

W trakcie tych pierwszych zabiegów mogą wystąpić również pogorszenie samopoczucia, nasilenie dolegliwości - pojawia się reguła, nazywana w chińskiej medycynie "taśma wstecz". Całe ciało masujemy tylko kiedy nie występują zmiany naczyniowe na nogach! Kierunek masażu - zaczynamy od góry pleców, od kręgosłupa na boki, szczególnie ostrożnie masujemy dół pleców w okolicy odcinka lędźwiowego, pośladki spiralnie od centrum na zewnątrz i z powrotem. Podobnie masuje się brzuch, ważne jest by dotrzymywać kierunku z prawa na lewo. Masaż pleców nie tylko rozluźnia napięte mięśnie. Na plecach występuje prawdziwa mapa organów wewnętrznych, każdy krąg i przyległa do niego partia mięśni przez system nerwowy a także energetycznie są związane z pewnymi narządami wewnętrznymi - górna prawa część z woreczkiem żółciowym i wątrobą, niżej strefa żołądka, jeszcze niżej, z prawej – nerki. Po lewej stronie od góry - strefa serca i osierdzia, śledziony, lewej nerki.

Autor wspomnianej juz publikacji o masażu rosyjsko-tybetańskim łączy masaż miodem z chińską wiedzą o przepływie energii w merydianach i stosuje masaż miodem dla przywrócenia prawidłowego obiegu energetycznego na wybrane merydiany. Masowanie miodem w przypadkach różnych schorzeń zalecała niewidoma jasnowidząca z Bułgarii - Wanga.

Miód ma unikatową właściwość - w zdrowej strefie po nasmarowaniu po prostu się wchłania, natomiast z chorych miejsc pod czas masażu wydobywa się coraz więcej brudnoszarej cieczy, niczym nie przypominającej miodu. Nie radze w takim przypadku stawiać diagnozy - jedynie można zasugerować ze zaistniała NIERÓWNOWAGA energetyczna. Maria Wukowska potrafiła nawet charakter człowieka określić według tego, jak zachowywał się miód pod czas masażu - czy "puszczał" szybko czy po dłuższym czasie, jakiego koloru wychodziła maź... Brudno-szara wydzielina świadczy o mieszkaniu w zanieczyszczonym środowisku albo o nałogowym paleniu papierosow.

Przy masażu całego ciała nogi masujemy tez z góry na dół. Uwaga! Żylaki są PRZECIWWSKAZANIEM do wykonania masażu! Taki kierunek jest zgodny z merydianem pęcherza moczowego , powoduje szybsze oczyszczanie się organizmu. Jeżeli chcemy poprawić krążenie krwi i limfy tylko w kończynach dolnych, masujemy je z dołu do góry. BRZUCH masujemy spiralnie sprawa na lewo i przy masażu całego ciała i tylko brzucha. W tym drugim przypadku można tez robić automasaż,. Pobudza prace jelita grubego, spala tkankę tłuszczową. Ręce masujemy od palców do ramion. Nie masujemy NIGDY twarzy i piersi!

Przy urazach czy bólach kolan, łokci, nadgarstka też można wykonać automasaż.

Kąpiele w wyciągach z ziół po masażu są ważną składową częścią kuracji. Ich skład jest uzależniony od potrzeb. Kąpiel w SŁOMIE OWSIANEJ jest cudownym wręcz środkiem przy wielu problemach -wzmacnia układ mięśniowy, kostny, łagodzi podrażnienia, niezastąpiona u dzieci z porażeniem mózgowym. Jeszcze lepsza właśnie dla takich dzieci jest kąpiel w wywarze ze świeżego owsa. Słomę ok.0,5 kg zalewamy na 12 godzin przegotowaną ostudzoną wodą. Przed kąpielą zagotowujemy, odcedzamy, wlewamy do wanny z woda. Czas kąpieli - dla dzieci: 10-15 min., dorosłych - 20-30 min. Przy problemach z sercem krócej i w letniej wodzie. Przy powtarzających się infekcjach górnych dróg oddechowych - kąpiel w mchu, zbieranym w maju albo w igliwiu, które jest dostępne cały rok. Przy schorzeniach reumatycznych i układu moczowego- kąpiele w wyciągach z brzozowych liści, dla ukojenia nerwów - w szyszkach chmielu. Przy problemach z nerkami i pęcherzem też bardzo korzystne są kąpiele w wyciągu ze skrzypu polnego - 30 min. siedzenia w cieplej wodzie z wyciągami daje i przyjemność i korzyść.

Kąpiele w 0,5 kg soli raz w tygodniu są dobre praktycznie na wszystko, ma też właściwości oczyszczające aurę, neutralizuje negatywne energie.

Technika wykonania masażu

Skórę dokładnie osuszyć, latem nawet warto przetrzeć spirytusem salicylowym. Lekko podgrzany - do 30°C, wyższa temperatura niszczy właściwości odżywcze miodu - bierzemy na dłoń, rozsmarowujemy po plecach masowanego. Na plecy wystarczy ok. łyżki miodu. Potem palcami wykonujemy wklepujące ruchy, jeden przy drugim, aż z powierzchni skory zaczyna wydobywać się niczym nie przypominająca miodu kleista maź, którą zbieramy z palców na kawałek sztywnego papieru. Skóra po masażu powinna zostać prawie sucha. Resztę zmywamy ciepłą woda - albo pod czas kuracji w ośrodku od razu po masażu - kąpiel w ziołach. Skóra po masażu jest oczyszczona ze zrogowaciałego naskórka, pory otwarte, organizm lepiej dotleniony. Nie smarujemy od razu po masażu żadnym kremem. Jednostajne ruchy przy masażu obciążają mięśnie masażysty, dlatego między masażami robimy dłuższą przerwę. Czas trwania masażu pleców do 40 min, całego ciała do 1,5 godziny. Dla dzieci odpowiednio 10 min. i 20 min. Uwaga! Nie masujemy długo jednego miejsca, bo może dojść do obtarcia naskórka! Masaż wysusza skórę, dlatego robimy go co 2 dzień. Podczas kuracji robię go naprzemiennie z masażem bańkami. Kuracja trwa 14 dni, rezultat otrzymuje się po roku. Sam masaż można robić praktycznie całe życie np. raz w tygodniu, rezultaty tez są bardzo dobre.

Jaki miód stosujemy do masażu? Właściwie nadaje się każdy, nawet nie w postaci płynnej. Jedyny miód, który nie daje odpowiedniej przyczepności - to SPADZIOWY. Jego do masażu nie używamy, ale jest doskonały przy anemii, dla wzmocnienia po przebytej chorobie - ma dużo biopierwiastków. Natomiast wielokwiatowy, rzepakowy, malinowy mają dużo glukozy, wzmacniają serce, wątrobę, system odpornościowy. Akacjowy ma dużo fruktozy, jest dobry dla diabetyków, oczyszcza nerki i przewód moczowy, przy przeziębieniach bez gorączki też podajemy ten miód np. w herbatce rumiankowej. Akacjowy miód polepsza trawienie, drożność żył. Wrzosowy - dla panów po 40, ze względu na dobroczynne oddziaływanie na prostatę. Lipowy używamy przy przeziębieniach z gorączką, najlepiej z naparem z kwiatostanu lipy, przy chorobach układu oddechowego, dla uspokojenia, przy bezsenności. Są jeszcze takie egzotyczne miody jak koniczynowy, miętowy, głogowy, tymiankowy, lawendowy, eukaliptusowy, kasztanowy - każdy nadaje się do masażu. Spadziowy natomiast polepsza przemianę materii, pomocny przy gruźlicy, astmie, katarze, anginie, jest bardziej przyswajalny, niż inne gatunki może dlatego, że został "przerobiony" i przez mszyce, i przez pszczoły. Na miażdżycę szczególnie korzystny jest spadziowy z drzew iglastych. 100-150g miodu na czczo przyjmuje się przez 3 miesiące. Miód głogowy wzmacnia mięsień sercowy po przebytych infekcjach. Najczęściej stosujemy do masażu miód wielokwiatowy, który długo pozostaje w stanie płynnym. Jest tolerowany przez alergików. Dla ogólnego wzmacniania i poprawy przemiany materii na czczo wypijamy przygotowany z wieczora roztwór łyżeczki miodu w szklance przegotowanej OSTUDZONEJ wody. Miód do masażu podgrzewamy na wodnej bani i tylko do 30 stopni. Żelazo zawarte w miodzie nasz organizm wykorzystuje do 63%, także następuje prawdziwa regeneracja hemoglobiny. Badania w szpitalach dziecięcych udowodniły, że przy spożyciu miodu przyrost czerwonych ciałek krwi jest w 3 razy większy. Miodem można usuwać pleśniawki, miód przyspiesza gojenie się ran, likwiduje beztlenowe bakterie.

Przeciwwskazania do masażu miodem

  • nietolerancja miodu i produktów pszczelich
  • aktywna choroba nowotworowa
  • żylaki
  • otwarte rany
  • przy schorzeniach serca, nerwicach, stanach lękowych masaż wykonujemy TYLKO w pozycji siedzącej!

Ciekawostki miodowe

Pszczoła była otoczona boską czcią i szacunkiem w dawnych słowiańskich czasach. Niema drugiej takiej istoty która, jak pszczoła, służyłaby ludziom. Organizacja pszczelich rojów jest swoistym ideałem współistnienia, modelem życia społecznego, gdzie każdy zna swoje miejsce, każdy jest potrzebny i wie co ma robić dla dobra ogółu. Woskowe plastry są najwspanialszą konstrukcją budowlaną, inspirującą współczesnych architektów.

"Pracowity jak pszczoła" - istnieje około 200 przysłów, związanych z pszczołą! I rzeczywiście, abyśmy mogli osłodzić szklankę wody łyżeczką miodu 5-6 tysięcy pszczół musi polecieć po nektar.

Korzystnymi dla zdrowia są wszystkie produkty pszczelarstwa - pyłek kwiatowy, zbierany przez pszczoły, propolis, miód nektarowy zbierany i przetwarzany mleczko, jad, wosk produkty wydzielane przez pszczoły, tymi produktami pszczelarstwa zajmuje się nauka apiologia. Lekarstwa z tych produktów można kupić w aptekach. Dodam tylko, ze przyjmując nalewkę propolisową można uchronić się w wielu przypadkach od stanów zapalnych gardła, dziąseł, zapobiec grypie. Mleczko pszczele, którym karmią pszczoły jedna larwę powoduje, że z niej wyrasta królowa czy matka pszczela. Na odmianę od innych larw, karmionych tylko miodem i z których potem są robocze pszczoły, żyjące kilka tygodni, matka żyje ok. 2 lat. Tylko okładami z miodu można wyleczyć niegojące się, odporne na działanie antybiotyków rany. Oficjalna nauka nareszcie łaskawie doceniła zalety miodu. Np. Arne Smon, naukowiec z Uniwersytetu w Bonn stwierdza, ze niektóre zainfekowane rany można wyleczyć tylko miodem. Naukowcy z kliniki w Manczester leczą miodem pacjentów z rakiem jamy ustnej i gardła. Miód zażywa się przy uporczywych biegunkach, porażeniu słonecznym, oparzeniach. Miód bezzwłocznie położony na miejsce oparzenia regeneruje to miejsce. Podobnie działa też okład z moczu.