poniedziałek, 15 lutego 2010

Grypa

przyszła i poszła.

I dobrze, mam z głowy na ten rok.

Przeleżałam parę dni w łóżeczku, aż do wczoraj, kiedy to zmobilizowałam się ostro i wstałam, ponieważ obiecałam dużemu dziecku, że dostarczę go wraz z kupą sprzętu i ciuchów do Zakopanego. Obiecywałam, gdy byłam zdrowa, rzecz jasna, wydawało mi się, że co tam, machnę traskę w dwie godzinki, kupię sobie oscypka i wrócę.

 Swoją drogą, jakie to pokręcone. Nienawidzę Zakopanego, z tym całym zadęciem i nadęciem, z upiornym dojazdem i klimatem. Brzydzi mnie. Mój syn- kocha to miasto. Jeździ co roku.

Na parkingu przed domem zastałam coś jakby bałwany. Ciężko było poznać, który mój, auto nie tknięte miotłą przez trzy dni utraciło swoje cechy indywidualne. Napadało tyle świeżego śniegu, że nie było widać, czy samochód jest z bagażnikiem na dachu, czy bez. A ja zazwyczaj rozróżniam własny po bagażniku... Po pracowicie spędzonych piętnastu minutach upewniłam się, że odśnieżam właściwy pojazd. Wsiadłam, odpaliłam i, niestety, nie ruszyłam z miejsca. Podejrzewałam, że może być ciężko, oprócz 20 cm świeżego śniegu, przed maską znalazła się wielka góra usypana przez pług przy odśnieżaniu drogi. Nie było szans. Następne piętnaście minut współpracy z saperką pozwoliło uwolnić pojazd. Powiedziałabym, że zafundowałam sobie bardzo intensywną kurację pogrypową. Wsiadłam do auta mokrusieńka i nieziemsko wściekła. Teoretycznie mam trzech facetów w domu. Praktycznie- jeden w pracy, drugi, pod innym adresem, czeka, aż po niego przyjadę, trzeci jeszcze śpi, bo przecież malutki...Zamiast księżniczkować i czekać na bukiety walentynkowe, to ja macham łopatą, żeby dwudziestoletniego chłopa dowieźć na ferie. Odkopywałam i wyobrażałam sobie, jak będzie wyglądał podjazd pod tę wielką górę na trasie, co to nigdy nie pamiętam, jak się nazywa. Wyobrażenia nie poprawiały mi humoru. Skoro wyjazd z Krakowa zajął 40 minut. Na szczęście droga była nie do uwierzenia idealna.

Równo rok temu odwoziłam Michała, nieprawdaż, do Zakopanego na ferie. Dwupasmówka kończyła się przed Lubniem, teraz- za. Czyli przybyło ze trzy kilometry przyzwoitej drogi. Rozpusta! Wyliczyłam, że przy utrzymaniu tempa prac dojadę dwupasmówką do Zakopanego będąc już na emeryturze.

U celu- kawa, żebym nabrała chęci do życia i do przejechania kolejnych 100 km moją ukochana trasą.

- Dziewczyny, chodźcie na sanki, przejedziecie się!- do niedbale zbitych z dykty sanek zaprzężono smutnego konika. Powożący góral w obrzępanym stroju machał do nas zachęcająco. 

- Za ile dowiezie nas pan pod Nosal?- Rozmowa toczyła się w Kuźnicach, 20 min spacerkiem pod wyciąg.

- No, ze 60 złoty.

- 60???

- Tak, to trzeba całą góre objechać! 60 to taniutko!

Acha.

Poszliśmy piechotą. Poszlibyśmy i tak, ale byłam ciekawa.

Na kawę do kawiarni. Dwie miłe sprzedawczynie w spodniach biodrówkach wydały zamówione dobra jedynym klientom, czyli nam, po czym usiadły oddając się ploteczkom. Jedna z nich przycupnęła na taboreciku, tyłem do nas. Przez opary napoju dostrzegłam zdumiony i zachwycony wzrok syna. He, he, biodrówki + taboret= pół gołego tyłka na wierzchu.

Słabo wyszło.

Przejrzałam zdjęcia. Noooo, może, nie jest tak fatalnie, jak zapamiętałam :)

Może kiedyś zrewiduję swoje poglądy na temat Zakopanego. 

Powrót był przyjemny. W międzyczasie dotarła nawała pojazdów, głównie z Samej Częstochowy, sądząc po rejestracjach, chyba właśnie rozpoczęli ferie. Udawałam się w przeciwnym kierunku, niż milion aut tkwiących w kilkukilometrowym korku pod górą, której nazwy, jak zwykle, nie pamiętam...

Spodziewałam się, że w drzwiach mieszkania powita mnie ekipa z kwiatami, bo przecież byłam dzielna (i walentynki).

Dupa, druga tego dnia.

Nie zależało mi, tak naprawdę, w głębi duszy, nie pasuje mi to święto. Ale myślę od wczoraj, czy mimo wszystko nie powinnam się obrazić. Nie chciałam, prawda, ale fakt, że nikt z kwiatami się nie pchał jest, może, nieco obraźliwy.

I tyle na temat jednego z wielu ostatnio, zbyt wielu, nudnych i przewidywalnych dni. Żeby ekscytować się odśnieżaniem auta i gołym tyłkiem bezkrytycznej panienki? Wstyd mi, doprawdy.

Szymoszkowa? Chyba tak. Niebrzydko. Może nawet całkiem ładnie.