czwartek, 27 września 2012

Kolacja

Oczekiwanie na fotel dentystyczny zazwyczaj jest umilane przeglądem parapetowej prasy.
Oj, nie przyłożyła się dzisiaj droga dentystka, oj, nie. Gazetka z Lidla? Wstyd.- pomyślała Jaśminkowa i mimo wszystko zajrzała do środka. Poczekalnia ma swoje prawa i obowiązki.
- Mamo, patrz, jak to pięknie wygląda!!- dziecko na etapie gwałtownego wzrostu i gargantuicznego apetytu pożarłoby nawet mniej pięknie wyglądajace obiekty (z gazetą włącznie), niemniej przyznam, że prezentowane przez Pascala danie istotnie pobudzało ślinianki. - Zróbmy takie, dobrze??? -Shrek 2, oczy kota...
Kupiliśmy niezbędne produkty. Z ciężkim westchnieniem o 20.30 zabrałam się za przyrządzanie dania.
- Robisz jakąś kolację?- do kuchni zajrzał zdegustowany mąż. Prawdopodobnie spodziewał się, że owszem, robię SOBIE kanapkę z serem.
- Tak. SCHAB Z PIECZARKAMI POD BESZAMELEM. Możesz nakryć do stołu.

Szczęka hukła o ziemię, ząbki zarysowały płytki na podłodze.
Można zaskoczyć męża po 20 latach małżeństwa? Można. Bez trudu :)


sobota, 1 września 2012

Górska bossa

Fotorelacja

Właściwie powinnam skorzystać z jakiejś nieznośnie sentymentalnej piosenki Starego Dobrego Małżeństwa, czy też Wolnej Grupy Bukowiny, aaale...

czwartek, 30 sierpnia 2012

Ballada o jamniku

O mamusiu, jaka piękna piosenka! Żałuję, że wcześniej na nią nie trafiłam!
Idealna odtrutka na nadmiar poprawnosci politycznej.

piątek, 10 sierpnia 2012

Idę

http://pl.wikipedia.org/wiki/Beskid_%C5%9Al%C4%85ski

...Idę w góry cieszyć się życiem
Oddać dłoniom halnego włosy
W szelest liści wsłuchać się pragnę
W odlatujących ptaków głosy...

piątek, 3 sierpnia 2012

DRAMAT W OGRÓDKACH DZIAŁKOWYCH




Na alejce posypanej świeżym piaskiem,
przy rabatce obsadzonej pelargonią
ktoś udusił panią plastikowym paskiem,
Kto? - Nie wiemy. Przypuszczalnie, chyba On - Ją.

    A poza tym nic na działkach się nie dzieje,
    co niedziela działkowiczów barwny tłum,
    każdy coś tam sobie plewi, coś tam sieje,
    na natury łono z żoną pędzi tu.

Z papierowej torby co stała w altance,
winem dzikim gęsto wokół obrośniętej,
zamiast marchwi wydobyto cztery palce,
a za nimi kciuk i resztę - czyli rękę.

    A poza tym nic na działkach się nie dzieje,
    co niedziela działkowiczów barwny tłum,
    gwoździkami zbijesz ławkę, gdy się chwieje
    pszczółki brzękiem ukołyszą cię do snu.

Obco brzmią tu groźne słowa: powódź, pożar,
nikt się gazem nie zatruje w swej altanie,
co najwyżej z nieprawego znajdziesz łoża
dziecię, w grządce groszku zręcznie zagrzebane.

    A poza tym nic na działkach się nie dzieje
    co niedziela działkowiczów barwny tłum
    pośród kwiatów głośno dziadek się zaśmieje,
    bo wesoło, bo beztrosko tutaj mu.

Tam poziomek w krąg czerwienią się jagody,
gruszki wiszą, ciężkie sokiem, na gałęzi,
nie zakłóca nic radości i pogody,
choć w wspomnianych już poziomkach ktoś zarzęzi.

    A poza tym wciąż na działkach pięknie będzie,
    co niedziela działkowiczów zjedzie tłum,
    z parcianego węża wodą sięgniesz wszędzie,
    w szumie drzewek ledwie słychać ciche bul..bul..bul.
    tak wesoło, tak beztrosko ludziom tu.

muzyka: Andrzej Bieniek
słowa: Maciej Szwed
śpiewa: Barbara Krafftówna

wtorek, 31 lipca 2012

Malarstwo olejne szaletowe

Kupiłam działkę.
Z perspektywy czasu- właśnie minął miesiąc miodowy- wiedzę wyraźnie, że zdurniałam do reszty. Działka jest rodzinna, z tych, co to mają niebawem zabrać, zaorać i wystawić drapacze chmur w miejsce altanek i grządek z marchewką.
Kupowało się fajosko. W tajemnicy przed mężem podjęłam wszystkie rodzinne pieniądze, dopożyczyłam resztę, obejrzałam pobieżnie grządkę i altankę, uznałam, że jest fantastyczna okazja do ruszenia nieustająco chorego chłopa z kanapy i dokonałam pospiesznej wymiany papierków z obrazkami na papierek bez obrazków, za to z podpisami, i już. Posiadam. Posiadam altankę i nasadzenia, wraz z prawem użytkowania czterech arów podmokłego gruntu.
Swoją drogą, mój mąż to złoty człowiek. Nie tylko mnie nie zabił, ale nawet się ucieszył :)
Może dlatego, że działeczka jest o trzy minuty drogi od domu. Piechotą, wolnym krokiem. Poważna zaleta, nieprawdaż.
To teraz wady.
Altana do generalnego remontu, natychmiast. Poprzedni właściciele byli miłośnikami intensywnych kolorów i do pomalowania niskiego pomieszczenia 3x3m użyli ciemnowiśniowej farby. Z sufitem włącznie. Jednym się kojarzyło z burdelem, innym ze środkiem piekła (zwłaszcza w połączeniu z kominkiem), wszyscy wielkim głosem domagali się natychmiastowego przemalowania. Pal diabli, że elewacja spada, płytki na schodach leżą luzem, dach przecieka! Malujemy, bo nawet na parapetówę wstyd zaprosić!
Pomalowaliśmy. Pokój, potem kuchenkę, żeby dwa razy bałaganu nie robić.
Wywieźliśmy ze dwie tony śmieci nagromadzonych w domku, za domkiem, pod domkiem i obok domku.
Kupiliśmy nową szafkę do kuchni ("stara szafka? paskudna była, to wyrzuciłem").
Naczynia ("paskudne były, to wyrzuciłem").
Narzędzia ("tępe i zardzewiałe, to wyrzuciłem").
Wycięliśmy ususzony jałowiec.
Przesadziliśmy tuje na miejsce po jałowcu, bo drapały w tyłek, gdy człowiek chciał podyndać w hamaku.
W miejscu po tujach zasialiśmy trawę, teraz rośnie, więc nie można wleźć na hamak, bo deptanie byłoby zabójcze dla młodziutkich roślinek.
Młodą trawę trzeba podlewać, potrzebny był wąż. I szybkozłączka. I nowy zawór kulowy, bo stary ciekł.
Stół i krzesła, w końcu trzeba na czymś usiąść.
Piwo i kiełbaski, bo goście walą na grilla.
Mirabelki dojrzewają, lecą z drzewa na nowy trawnik. Trzeba pozbierać i coś z nimi zrobić, bo szkoda wyrzucić. Kompot. I dżemik. Potem kompot i dżemik z papierówek sąsiada, którymi niespodziewanie zostaliśmy obdarowani. Obecnie w domu czeka na mnie wielka miednica pełna gruszek (sąsiad ma klęskę urodzaju) i dwie torby jabłek (inny sąsiad, urodzaj taki sam). Mirabelki ciągle lecą, może zdołam komuś wcisnąć choć ze dwa kilo.
Widzę, że dochodzą węgierki...
W sklepie natknęłam się na wyprzedaż roślin. Lawenda i rozwar, po 2,99 sztuka. Darmo :) Kupiłam, 15 doniczek.
Robimy dla nich miejsce, dla nich i innych ziół, które ko-nie-cznie muszą się w moim ogródku znaleźć.
Spędzamy na działce wszystkie wolne chwile, przychodzą goście, pijemy hektolitry piwa i kompotu. Natychmiastowo potrzebny jest kibelek.
Blaszany wychodek niby jest, ale wyposażenie...w żadnym razie nie życzę sobie mieć czegoś takiego w pobliżu.
Remontujemy, wyposażamy w zgrabną toaletę turystyczną.

Wczorajsze popołudnie i wieczór spędziłam malując wnętrze sławojki. Najpierw podkład, szkic ołówkiem, potem olejnymi farbkami wymalowałam przecudnej urody kwiatki i listeczki. Tak gdzieś w połowie roboty zdałam sobie sprawę, że zwariowałam. Kompletnie. Gdy pryskałam gotowy malunek sykatywą w sprayu- żeby szybciej wysechł- dopadł mnie atak śmiechu. Tarzałam się po ziemi, wyjąc, rzężąc, płacząc z radości. Zostałam prekursorką szaleciarstwa artystycznego! Zamiast wakacyjnego spływu kajakowego notabene. Na spływ nie mamy już ani pieniędzy, ani siły.
Teraz rozumiem, dlaczego działki rodzinne utożsamia się z emerytami. Interes pochłania cały wolny czas, energię, pieniądze i rozum :)
Nic to. Ochłonęłam. Jak tylko nastawię cydr z jabłek i gruszek- wskakuję na hamak i niech mnie kto z niego ruszy!
Ahoj!

niedziela, 24 czerwca 2012

Bez wstydu

Co jest cechą charakterystyczną wizyt w rozmaitych gabinetach lekarskich? Wg mnie- obnażanie.
Wizytując gabinety medycyny konwencjonalnej zazwyczaj obnażałam ciało. W gabinetach niekonwencjonalnych- ciało i duszę. Ostatnio eksperymentuję z medycyną chińską. Obnażanie weszło w inny wymiar :)

Wyobraźcie sobie pokój. Stoi w nim 5 łóżek, które oddzielone są od siebie cienkimi ściankami. Z takimi przepierzeniami często spotykam się w przymierzalniach marketowych. I dołem, i górą widać,  że zajęte. Zamiast drzwi pomieszczenia mają cienkie, bawełniane zasłonki. Ponieważ fizyczne obnażanie nie wchodzi w grę (doktor stawia diagnozę oglądając język, badając puls, patrząc w oczy)- takie rozwiązanie jest dobre. Prawie dobre. Bardzo dobre. Zależy.
Mianowicie doktor stawia pytania. Pacjenci, zwłaszcza początkujący, starają się odpowiadać szeptem.
Zaawansowani przeszli na drugą stronę wstydu i odpowiadają tak jak doktor pyta- głośno i wyraźnie :)
Leżymy sobie wygodnie i na zmianę opowiadamy o wypróżnieniach, o kolorach i zapachach rozmaitych wydzielin, o mocy strumienia moczu, o wiatrach, zgagach, koszmarach sennych, bólach, kłopotach z rodziną, kłótniach ze współmałżonkami, o stresie w pracy, o niemocy seksualnej, i innych tym podobnych. Czy naprawdę określenie "dane wrażliwe" powinno odnosić się do imienia i nazwiska?
Wczoraj doktor był bardzo zadowolony z pana zajmującego sąsiednie łóżko. Usłyszałam przepełnione radością :
- Ooooo, dziś pan będzie do wzięcia, nie ma co :) Świetnie. Nic się pan nie martw prostatą, damy sobie z nią radę. Ile pan masz lat? 50? Żona będzie miała jeszcze z pana pociechę przez długie lata.
Tylko wódki nie pij, tobie nie wolno. Dla ciebie tylko piwo.

Na kolejnym łóżku młody człowiek opowiada o swojej dziewczynie. Zachwyca się, co tu ukrywać. Słyszę:
- Masz jej zdjęcie? Pokaż.- tu dłuższa cisza- Ładna, bardzo ładna. Ale zostaw ty ją czym prędzej.
- Czemu?- zdumienie i skrajne zaniepokojenie w głosie chłopaka.
- Silny ma charakter. Albo zgodzisz się, żeby tobą rządziła, albo będziecie się ciągle kłócić. Ty spokojny człowiek jesteś, po co ci to?

Myślę sobie, że nigdy, przenigdy nie będę dość zdrowa, by zrezygnować z wizyt u doktora. 50 zł tygodniowo i parę krępujących pytań (i odpowiedzi) to niewielka cena za to, co dostaję w zamian:)

niedziela, 17 czerwca 2012

Trochę mi żal, że mecz Polska- Czechy nie został rozegrany na Ukrainie, ale trudno.

Najważniejsze, że święte prawa gościnności zostały uszanowane.
Chłopaki Smudy- brawo! Ani Grek, ani Rus, a tym bardziej Czech nie powinien mieć do polskiej drużyny pretensji o to, że zaprezentowała się skandalicznie dobrze i fatalnie pognębiła rywali. Tak trzymać!


Bardziej nerwowym polecam oglądanie pierwszej połowy meczu w towarzystwie na tyle pokaźnej ilości środków...znieczulających..., żeby drugą połowę ledwo widzieć. Wczoraj tak zrobiłam i dziś nikt mnie nie przekona, że chłopaki marnie grali. Było Polska biało-czerwoni? Było. To co za różnica, czy gola strzelili biali czy czerwoni?

sobota, 9 czerwca 2012

Procesja

Nie- do- wiary!
Zmieniłam blog onet na google. I co? I gówno! Zamienił stryjek siekierkę na kijek. Nie mogę wklejać zdjęć.
A mam parę nowiuśkich, którymi bardzo chciałam się pochwalić.

Bo wczoraj...wolny dzień, słonko przyświeca, pedały w piwnicy się niecierpliwią. No to zabraliśmy je na krótki spacer po lesie. Mamy taki niewielki nieopodal, Puszcza Niepołomicka się nazywa.
Jedziemy. Drzewa, ścieżka, ptaszki, drzewa, drzewa, ptaszki, normalnie, jak to w lesie. Dróżka w prawo, ścieżka w lewo, czarnym jedziemy? Czy niebieskim? Czarnym, bo lepiej brzmi (macho się odezwał, a ja potem mam pod górkę)(oczywiście we mnie ten macho, cham jeden).
Czarny szlak czym prędzej wyprowadził nas z lasu, pogonił przez wsie, opłotki, pola i łąki. Słońce grzało wściekle, podsmażając mi nos na czerwono, opalając twarz wyjąwszy fragmenty zasłonięte dużymi okularami -dziś mogę kibicować naszym bez dodatkowych manewrów z biało-czarownymi farbkami.
Naturalnie, ktoś, kto malował czarne znaczki na drzewach i płotach starannie zadbał o to, żeby nigdzie na trasie nie znalazła się informacja, dokąd właściwie jedziemy. Puszcza zginęła za horyzontem, minęliśmy podkop pod autostradą A4, obraliśmy kierunek -wschód. Oczywiście, sto razy mieliśmy zawrócić, aaale, gdy już wydrapaliśmy się na najwyższy szczyt w okolicy, pogoda nadal ładna- to w drogę, choćby do Bochni.
- Ty, to chyba tarnowska!
Jasne, jak do Bochni, to tylko tarnowską, tyle, że samochodem. Rowerem- stanowcze nie!
- P*&(^#, nie po to jadę na wycieczkę p&^%#$ rowerem, żeby wąchać p$#@!%# spaliny! Zawracaj.
- Czekaj no, jakiś pałac kilometr stąd. Może dadzą jakie piwo...
Skojarzenie pałacu z piwem? Udar, niechybnie.
 Dojechaliśmy do tego pałacu, co więcej, w drodze towarzyszył nam czarny szlak rowerowy :)
Piwa nie było, dostaliśmy za to herbaty. Zresztą, może nawet było, ale nie śmieliśmy zamówić.
Na bramie- tabliczka "teren prywatny- zakaz wstępu". Oczywiście weszliśmy. Skoro na tablicy informacyjnej było o przyjęciach i weselach, to chyba nas nie pogonią?
Kręciliśmy się po terenie prywatnym, zachwycając się i ukradkiem pstrykając zdjęcia, gdy podeszła do nas sympatyczna pani.
- Państwo zwiedzają?
- Szczerze mówiąc, napilibyśmy się czegoś, jeśli można.
- Właśnie jesteśmy po nietypowym weselu (wesele we środę- istotnie, nietypowo), ale proszę, proszę do środka.
W środku- faktycznie, pałac. Aż onieśmiela. Saloniki  z wyściełanymi krzesłami, fortepiany, piece kaflowe, łuki, przeszklony dach. Ja na te salony dziarskim krokiem, w przetartych rybaczkach, obrzęchanym podkoszulku i sportowych butach- żeby chociaż firmowych- ale gdzie tam, no name z wyprzedaży w markecie :) W tle muzyka, smyczkowa.
Po krótkim namyśle wskazano nam miejsca- na eleganckiej, pluszowej kanapie wpierającej się na lwich łapach. Panie wniosły mały, okrągły stoliczek przykryty najprawdziwszą koronką. Herbata- w wytwornych filiżankach, do tego dzbanuszek z mlekiem, cukier w zabytkowej cukierniczce. W pewnym momencie uświadomiłam sobie, że siedzę na tej kanapie jednym półdupkiem, i okropnie wstyd mi za zacieki pozostawione na spodeczku  przez herbacianą torebkę. Przysiadła się do nas właścicielka czy też współwłaścicielka (nie wiem, bo nie śmiałam spytać) i zabawiała rozmową. Pogadaliśmy o rowerach, o Żeleńskich, o architekcie, który zaprojektował pałac (i wiele innych budynków), o koncertach, które  czasem się tam odbywają. Dowiedzieliśmy się, że nasz tajemniczy czarny szlak rowerowy to szlak Żeleńskich i prowadzi hen, hen, w góry, prawie do Limanowej. A na koniec:
- Nie, nie płaćcie za herbatę...
O, rzesz! Ukradkiem zostawiłam na stoliczku dwie dychy, przecież gdybym nie zapłaciła, czułabym się zobowiązana do "w zamian", a jako żywo, nie mam pojęcia, co mogłabym w zamian. Potem- już oficjalnie- zwiedziliśmy pałac i park.
Życie zawsze czymś zaskoczy, nieprawdaż. Wczoraj- mile.
Dziś- nie mogę wkleić zdjęć z tego pozytywnie zaskakującego wydarzenia!


 



























Czyżby się udało?
Najpierw wkleiłam w notkę onetową, potem skopiowałam i wrzuciłam tu.
Życie mogłoby być prostsze. Doprawdy.

piątek, 8 czerwca 2012

Kibic ze mnie marny, ale patriotyzm- jest!

Truskawki:


   
     
                                                                                                                                                                                        Euro-truskawki :         !!POLSKA!! BIAŁO-CZERWONI...
     
                                                                                            

piątek, 25 maja 2012

Buty

Dziecko wybierało się w góry. W górach potrzebne są buty. Niekoniecznie sandałki.
Forclaz 500Pierwsza wiosenna wyprawa zazwyczaj jest poprzedzona wizytą w sklepie sportowym, ponieważ buty mają brzydki zwyczaj- w zimie kurczą się z zimna i trzeba je wymienić na nowe, nieskurczone. Dwa tygodnie temu dopełniliśmy rytuału, nowa para stanęła na półce w szafie i czekała na wycieczkę.
- Mamo, gdzie są moje buty?- Kocham takie pytania, zwłaszcza rano, w totalnym niedoczasie, gdy miotam się między śniadaniem dla dziecka, śniadaniem dla kotów, deską do prasowania, dopakowywanym plecakiem, czyszczeniem kuwety i milionem innych, czasochłonnych drobiazgów.
- W szafie!
- Nie ma!
- Są, poszukaj dokładnie!- Wiem, że tam są, na honorowym miejscu, na środku półki.
Łup, szur, bęc, słyszę jak dziecko sprawnie opróżnia kolejne pudełka, buty parami lub z osobna lądują na wielkiej hałdzie na środku przedpokoju.
- Nie ma moich butów!
- SĄ!!
Niczym furia przyfrunęłam, gotowa do czynów ostatecznych. Oczywiście, na samym wierzchu góry rozmaitego obuwia królowały poszukiwane trepy. Niezdolna do wydania jakiegokolwiek cywilizowanego dźwięku wycelowałam oskarżycielski palec, sypnęły się iskry, cud, że płomień z palca nie spalił butów razem z domem, i miastem.
- Ach, te! Myślałem, że to taty...
Zmiękłam w sobie, niczym szmaciana laleczka. No tak, synku, ciebie też zaskoczył upływ czasu :) Ni stąd, ni zowąd, masz 41 numer buta...


środa, 23 maja 2012

Filozoficznie

- Nie ja dałem życie, nie ja będę je zabierał.
Mucha odleciała bezpiecznie.

poniedziałek, 21 maja 2012

Pstryk

W ramach poszukiwania najlepszych rozwiązań leczniczo- rozrywkowych wybrałam się z wizytą do pewnego, nad wyraz sympatycznego, fachowca od igieł. Dla ułatwienia dodam, że nie był to krawiec.
Akupunktura fascynuje mnie od dawna. Może dlatego, że kojarzy mi się z Tuwimowym pstryczkiem elektryczkiem? Pstryk- i światło. Pstryk- i zdrowie? Gdy nadarzyła się okazja, postanowiłam spróbować.

Nie od razu. Rozrywka jest dobra, ale ostrożność lepsza. Na pierwszy ogień poszedł mąż. Przeżył :)
Oczywiście, chciał się pochwalić swoimi rozlicznymi dolegliwościami, ale doktor nie słuchał. Nie musiał, jeśli  do gabinetu ktoś wchodzi zgięty wpół i postękuje- wiadomo, strzeliło w krzyżach. Doktorek obalił obolałą ofiarę na leżankę, złożył w kosteczkę, chrupnęło solidnie, wyprostował, złożył w druga stronę, chrupnęło jeszcze solidniej- i już. Po sprawie. Pstryk- i światło. Potem doktor oczywiście ponakłuwał różne miejsca, ale mąż był tak zachwycony nieobecnością bólu, który chwilę wcześniej próbował urwać mu dupę, że w ogóle nie zwrócił uwagi na igiełki. A mnie wszak interesowały właśnie igiełki! Nie było rady, musiałam iść sama.

W brzydkim budynku brzydkie, mroczne korytarze. Postsocjalistyczne zakamary. Na drzwiach gabinetu tabliczka z nazwiskiem. Rosyjskim? Raczej ukraińskim. Otwieram drzwi- i szok. Na wprost drzwi gigantyczne okno z najpiękniejszym widokiem, na miasto, na świat, na rzekę, na życie. Zachowałam się bardzo niekulturalnie, zamiast przywitać się z gospodarzem- stanęłam z rozdziawioną gębę i gapiłam się w okno.
- Jakiż piękny widok...
- Bo ja jestem piękny- doktor mi na to :)
Doktor oglądnął mój język, sprawdził puls, stwierdził zatrzymanie wody i zaśluzowanie (żabia choroba, nieprawdaż. Albo hydrotechniczna). Po czym wbił mi w brzuch cztery igiełki. Pssss powietrza z przekłutego balonika? Nie. Nie było psss, nie było też bólu. Szczerze mówiąc, w ogóle nie poczułam, że coś mi wbito.
Dodatkowo doktor zalecił rezygnację ze słodyczy i nabiału, oraz cierpliwość, ponieważ kuracja będzie długotrwała.
No cóż, dla pięknego doktora i jeszcze piękniejszego widoku (oraz dla marzenia o zrzuceniu 30 kg)- będę powtarzać eksperyment. Jeśli zobaczę jakieś efekty- dam znać. Na razie- pstryk. Tylko pstryk.

piątek, 18 maja 2012

Taka sobie kromeczka

Dwa tygodnie temu, w piątek, przyniosłam sobie do pracy śniadanie. Samo w sobie nie jest to niczym niezwykłym, nieprawdaż. Zazwyczaj ludzie jadają w pracy śniadania, zazwyczaj w jego skład wchodzi kromka chleba. Nie zawsze jednak jest to chleb na zakwasie, dzieło własnych rąk.
Moja piątkowa kromka z różnych przyczyn nie została zjedzona. Przez zapomnienie nie została również zabrana z powrotem do domu.  Przeleżała sobie weekend w ciepłym pomieszczeniu, w foliowej torebce. Spodziewałam się, że w poniedziałek pleśń nie wpuści mnie do pokoju. Ale nie, nic strasznego nie nastąpiło nawet po otwarciu wspomnianego woreczka. Chleb wyglądał zdrowo i pachniał przyjemnie.
W tenże poniedziałek trafiłam na artykuł traktujący o chlebie na zakwasie. Między innymi znalazłam informację o tym, że zakwas znakomicie radzi sobie z grzybami- czyli pleśnią. Chleb, który nie pleśnieje? Czy to w ogóle możliwe?

Zostawiłam moją zapomnianą kromeczkę, do dziś. Eksperymentalnie. Czy dwa tygodnie to wystarczająca ilość czasu?
Przed chwilą spożyłam testowany produkt, ze smakiem. Nie muszę chyba dodawać, że pleśni nie było. Kromka smakowała dokładnie tak samo, jak po upieczeniu. Wygląd, smak, zapach- nic się nie zmieniło.
Dla mnie- to cud.
Drugim cudem są ostatnie wyniki badań krwi.
Cukier- w normie! Nie wspominałam może, ale cukrzyca pukała do drzwi. Można nawet powiedzieć, że łomotała. Czyżby oczywiste lekarstwo (jednocześnie możliwa przyczyna choroby) na jedną z trudniejszych chorób cywilizacyjnych leżało na półce w piekarni?

czwartek, 17 maja 2012

Próby trwają

Bawię się nową zabaweczką. A to tło wymienię, a to ustawienia poprawię...
Wrażenie jest takie, jakbym z malucha przesiadła się do multipli. Przestronnie, wygodnie.
W celach testowych wyłączyłam komputer w połowie notki. Przetrwała!
Najbardziej podoba mi się lista zaprzyjaźnionych blogów, która ustawia się automatycznie wg ostatniej aktywności. Od razu widać, kto pisze, a kto się obija.
Męczy mnie tylko jedno w tym nowym domu, mianowicie przezroczyste ściany. Mania prześladowcza czyżby?

Urodziny pod gwiazdami

Moje, dopiero co urodzone dziecko, skończyło właśnie 12 lat. Jak ten czas leci, patrzcie państwo!
12 lat to taki etap, że właściwie już nie jest się dzieckiem (choć plac zabaw nadal nęci), na pewno jeszcze nie jest się dorosłym. Kryzys tożsamości, panie, pełną gębą.
Z ósemką takich kryzysowych nastolatków wybrałam się uczcić w/w urodziny. Ambitnie, do obserwatorium astronomicznego :) Miło było. Nawet bardzo miło. Dzieciaki sympatyczne, choć irytujące. Prowadzący- najwyższej światowej klasy, z genialnym podejściem do dzieci.
Były szaleństwa dziecięce:

Był kryzysowy księżyc, w fazie znakomicie pasującej do dzieciaków- pół mroczny, pół- jeszcze mroczniejszy, ale z nadzieją na lepsze jutro.
 
Było przyrządzanie posiłku przy użyciu lustra, soczewki, banana i czekolady.
 
 
 
 
 
 
 
 
Było również wiele innych rozrywek, stawiajacych imprezę na pierwszym miejscu w rocznym rankingu. Piknik pod Księżycem, piknik pod zamazanym Saturnem.
Wszystkiego Najlepszego, Synku. Dorastaj zdrowo i bezpiecznie.

środa, 16 maja 2012

Wyszłam z siebie, wracać nie zamierzam.

Dość tego. Wyprowadzam się. Proszę mnie szukać tu:

http://jasminkowa.blogspot.com/

 

Serdecznie zapraszam.

Raz, raz, próba mikrofonu

Nie-na-wi-dzę zmian. Nie, nieprawda.
Lubię zmiany, ale nie w blogach, do diabła! Niestety, jeszcze bardziej nie lubię bezustannej irytacji, która towarzyszy mi ostatnio przy odwiedzaniu blogów onetu. W tym własnego. Już to blog o podanym adresie nie istnieje, już to zeżera notkę, z wielkim trudem urodzoną, co gorsza przyozdobioną wieloma wybitnymi zdjęciami. O komentowaniu nie chce mi się nawet gadać, kto bywa, ten wie.

Od dziś- tu jest mój kawałek podłogi.
Wszystko tu dziwne i obce. Tła nie umiem ustawić, zdjęcie nie wchodzi. Nie, żebym od razu krytykowała. Nie umiem, bo nie chce mi się czytać instrukcji. Mam nadzieję, że z czasem wiedza spłynie na mnie sama.

No, to by było na tyle.

czwartek, 10 maja 2012

Urodziny pod gwiazdami

Moje, dopiero co urodzone dziecko, skończyło właśnie 12 lat. Jak ten czas leci, patrzcie państwo!

12 lat to taki etap, że właściwie już nie jest się dzieckiem (choć plac zabaw nadal nęci), na pewno jeszcze nie jest się dorosłym. Kryzys tożsamości, panie, pełną gębą.

Z ósemką takich kryzysowych nastolatków wybrałam się uczcić w/w urodziny. Ambitnie, do obserwatorium astronomicznego :) Miło było. Nawet bardzo miło. Dzieciaki sympatyczne, choć irytujące. Prowadzący- najwyższej światowej klasy, z genialnym podejściem do dzieci.

Były szaleństwa dziecięce:

Był kryzysowy księżyc, w fazie znakomicie pasującej do dzieciaków- pół mroczny, pół- jeszcze mroczniejszy, ale z nadzieją na lepsze jutro.

 
Było przyrządzanie posiłku przy użyciu lustra, soczewki, banana i czekolady.
 
 
 
 
 
 
 
 
Było również wiele innych rozrywek, stawiajacych imprezę na pierwszym miejscu w rocznym rankingu. Piknik pod Księżycem, piknik pod zamazanym Saturnem.
Wszystkiego Najlepszego, Synku. Dorastaj zdrowo i bezpiecznie.

wtorek, 10 kwietnia 2012

Nie dość dobra

Nie umiem słuchać.

Drażni mnie forma i treść

Irytuje nadmierne zaangażowanie podobnie jak bezsensowna bierność.

Po „jaka jestem biedna” oczekuję ”w związku z tym zamierzam”,  którego najczęściej nie ma.

Nie można przeżyć życia za kogoś.

Można wysłuchać i, ewentualnie, pożałować.

A ja nie umiem słuchać!

Jestem złą kobietą.

 

piątek, 23 marca 2012

W Jasiowym towarzystwie

Była impreza.

Ponieważ od pewnego czasu obracam się w towarzystwie iście królewskim, impreza była królewska. Rozejrzałam się po licznie zgromadzonych osobistościach i, jakże dowcipnie, cha, cha, skomentowałam:

- Trzeba pić ostrożnie, bo gdyby przypadkiem nakładło się komuś po gębie, można trafić za kraty! Tyle immunitetów!

Nikt się nie roześmiał. Ani nawet nie uśmiechnął.

Może trafiłam na  posiadaczy immunitetu?

Albo potraktowano poważnie informację, że po wódce okładam współbiesiadników po pyskach.

Albo też dowcip był na żenujaco niskim poziomie (tu się nie spieram, choć znacznie słabsze dowcipasy na imprezach wywołują huraganową wesołość).

No dobra. Humory uschły na wieść, że ktokolwiek mógł przyjść na TAKĄ imprezę celem napicia się. W takim razie, pytam, po jaką cholerę te wódki, wina i inne trucizny w bardzo kosztownych opakowaniach? Ano, do ozdoby! Pod koniec imprezy gospodarz przeleci po stołach i pozbiera nieotwierane flaszeczki, będzie jak znalazł na następną okazję, gdzie znów nikt nie będzie pił i zastawi się kolejny stół. Eksperyment ma prawo się udać, pod warunkiem, że biesiadnicy solidarnie powstrzymają się przed otwieraniem butelek. Domyślam się, że na własnych imprezach będą oczekiwać rewanżu i też nikt za kieliszek nie chwyci. Bezalkoholowa impreza przy zastawionych stołach :)

Znakomicie się sprawdziły w roli ozdoby: najtańszy Jasiu Wędrowniczek oraz Ballantines. Nikt się tego nie łapał, bo wiadomo, że paskudztwo. Droższe egzemplarze mogłyby wzbudzić czyjeś zainteresowanie.

 

Jestem złośliwa świnia. Nie zapraszajcie mnie na imprezy, bo obsmaruję :)

A impreza, jako się rzekło, była naprawdę królewska! Ciężko było przywalić się do czegoś, musiałam się naprawdę postarać.

Czego się nie robi dla przyjaciół :)

czwartek, 8 marca 2012

I po aferze.

Pomyślałam sobie, że teraz będzie mi straszno, gdy będę kupować jakikolwiek produkt, przy tworzeniu którego nie uczestniczyłam od początku do końca.

Pal diabli tę cholerną sól.

Nasi przedsiębiorcy otrzymali właśnie sygnał, że mogą dowalić nam do żarcia (słowo jedzenie- w tym kontekście- nie przechodzi) cokolwiek, co tylko bezpośrednio nie zabija, bo i tak pozostaną bezkarni.

Jak ukarałabym ja? Ano, kazałabym zwrócić oszukanym kontrahentom pieniądze za niepełnowartościowy towar, z odsetkami. Każdą złotóweczkę, za cały okres prowadzenia oszukańczej działalności. Żeby następni wiedzieli, że oszukiwanie się NIE OPŁACA. Można dodatkowo dodać solidną gratyfikację finansową dla ludzi, którzy tę sprawę znaleźli i nagłośnili, naturalnie z konta oszusta.

Że osiem lat odsiadki? To ma być kara? I dla kogo? My- poszkodowani-mamy jeszcze do bandytów dopłacać?

Zlicytować majątek i zapędzić do roboty, niech oddają dług.

Swoją drogą interesujące mamy "normy", skoro dodatek soli przemysłowej nie spowodował ich przekroczenia.

 

Od wiosny zaczynam uprawiać marchewkę na działce.

 

poniedziałek, 20 lutego 2012

Chleba naszego powszedniego...

...upiecz sobie sam.

Właściwie powinnam tu wkleić link do pewnej genialnej strony. Ale nic z tego. Natchnienie we mnie wezbrało, podkarmione zakwasem. Strona będzie, ale później.

Zaczęło się od diety. Cztery tygodnie warzyw i marzeń o kromeczce pachnącego, świeżego, z chrupiącą skóreczką chleba. Którego nie wolno było zjeść, ani okruszka. Tak jakoś mam, że im bardziej mi nie wolno, tym bardziej mam chęć.

Chęć na chleb potężna, napompowana, rozbuchana, przetrzymana poza granice przyzwoitości wypchnęła mnie w końcu do sklepu. Kupiłam bochenek. Przytuliłam do piersi. Z trudem dotarłam do domu, ciągle przydeptując sobie wiszący język. Drżącymi rękami ukroiłam pięteczkę i POŻARŁAM w mgnieniu oka...

Mlask, mlask, ciam...eeej, nie tak miało być! Draństwo, bandytyzm, kryminał! Wyczekany chleb był o-brzy-dli-wy! Ciągnący, wzdęty niczym brzuch głodującego, zupełnie bez smaku, który śnił mi się po nocach! Mój smak się wysublimował, niestety, tworzywo sprzedawane jako chleb nagle stało się nieprzyswajalne! A ja prawdziwy chlebek kocham miłością pierwszą, moja babcia taki piekła, w piecu chlebowym zresztą. Stara jestem, ale właściwy smak pamietam. A może pamiętam właściwy smak, bo jestem stara? Wszystko jedno.

Decyzja podjęła się sama, oszczędności poczynione na odżywianiu  warzywną karmą jednym ruchem zostały puszczone na Maszynę do Chleba. Najdroższą w całym sklepie co prawda, ale za to gwarantującą chrupiącą skóreczkę.  I bułeczki...

Od razu powiem, że wagowe osiągnięcia diety zostały zniweczone po dwóch tygodniach. W końcu nowy sprzęt trzeba było wszechstronnie wypróbować, nieprawdaż. Weźmy takie bagietki, na przykład. Wydawałoby się, że osiem bułeczek na trzy osoby powinno wystarczyć. Na drugie śniadanie, rzecz jasna, na  produkcję bułeczek trzeba przeznaczyć przeszło dwie godziny, nieprawdopodobne zapachy, na głodniaka w żaden sposób człowiek nie dałby rady. Ha! Robi się cztery bułeczki, piecze, wyciąga do wystudzenia, w tym czasie do foremek kładzie się pozostałe cztery bułeczki, włącza maszynę, odwraca...PSIAKREW, KTO ZEŻARŁ WSZYSTKIE BUŁECZKI!

- Przecież zostawiliśmy ci kawałek...

Tak, dwucentymetrowy...

Cóż, z tego powodu pieczemy na zmianę, raz ja, raz mąż, czasem synek :)

Szybko się okazało że upieczenie chleba na drożdżach jest tak banalnie proste, że to żaden honor. Właściwie obciach, bo zawsze wychodzi. Zakwas, to co innego. Upiec Chleb Na Zakwasie. Bliskie mi środowisko wymawia tę frazę obowiązkowo przyciszonym głosem, z dużej literki. Szacun dla Piekącego Chleb Na Zakwasie.

Dobrze. Bardzo dobrze. Podejmująca wyzwania to moje drugie imię.

Tylko co to jest zakwas i skąd się go bierze? Z internetu, jak wszystko. Znalazłam to. Przeczytałam uważnie.

Prościzna. Bierzemy gliniany garnek, sypiemy 100 g mąki żytniej, lejemy 100 ml wody, mieszamy, okrywamy ściereczką, stawiamy w ciepłym miejscu.

I już? No, dołóżmy może trochę serca, mieszajmy z pietyzmem, koniecznie drewnianą łyżką. Zawińmy garnuszek trochę szczelniej, postawmy obok kaloryferka, żeby nie zmarzł przypadkiem. Zostawmy go w końcu w spokoju, przecież nie można co 15 minut zaglądać pod kołderkę, bo wyziębnie!

Na drugi dzień o świcie lecę zajrzeć, czy mój zakwas pięknie rośnie. Phhh, jakaś przysuszona breja pęta się na dnie, w dodatku śmierdzi lakierem do paznokci.

Internet, stronka, tak ma być? Ależ właśnie tak, teraz trzeba dokarmić. Ufff.

Dam mu więcej mąki, bo przecież co to zafermentuje na tych dwóch łyżkach. Sypnęłam od serca, chlupnęłam, żeby wyszło gęste jak gęste ciasto naleśnikowe.  Zamieszałam, okryłam serweteczką, upchnęłam pod sufitem przy rurce grzejnikowej, żeby biedactwo nie zmarzło.

Trzeci dzień. Nie mogę odkryć garnka. Ściereczka przywarła do gara, bo zakwas ruszył, od razu spróbował zwiedzić kuchnię. Smród acetonu urywa nos. Kurza twarz, przecież jeszcze dwa dni mam toto karmić! Zdecydowałam się na rozmnożenie naczyń, połowę przelałam do słoika. Po dokarmieniu mam w sumie 0,5 l zakwasu w dwóch półtoralitrowych naczyniach. No to już chyba nie będzie łaził po kuchni?

Czwarty dzień. Miał nie łazić, psiakrew! Od sufitu do podłogi szare smugi. Po rurce, po półce z książkami, do koszyczka z ziołami. Wszystko zapaprane lepką breją, w kuchni capi jak w zakładzie fryzjerskim. Zaczynam rozumieć, skąd ten szacun i przyciszone głosy. Karmię, zawijam super szczelnie, umieszczam w dużej misce.

Dzień piąty. Chyba się wystraszył tej miski, bo mam wrażenie, że wcale nie urósł. I może trochę mniej cuchnie? Ale tylko trochę. Dziś zamierzam upiec chleb. Na razie karmię solidnie, żeby zostało mi brei na zapas, bo podobno z mojego zakwasu trzeba zostawić setkę na dobry początek następnego.

Dzień piąty wieczorem. 0,5 litra zakwasu, 250 ml mleka (mleka? nie ma mowy, mój chleb życzy sobie ciepłej wody) 0,5 kg mąki, łyżka miodu, trzy łyżeczki soli. Przepis od Maćka Kuronia, ale nie waham się go zmodyfikować. Dowalam kopiatą łyżkę świeżo mielonego kminku, i równie kopiatą siemienia lnianego. Z duszą na ramieniu uruchamiam maszynę. Za trzy i pół godziny będzie chleb. Zobaczymy, co też mi wyjdzie, zwłaszcza, że aromat nadal mocno kosmetyczny. Dokarmiam resztę zakwasu, niech rośnie na dobry początek następnego bochenka.

Maszyna zamieszała. Wydaje mi się, że ciasto trochę za gęste, mąka nie chce się wchłonąć. Dolewam jeszcze 50 ml wody. Już wiem, że to jest pierwsza trudność. Ciasto robi się na oko, bo zakwas jest czasem rzadszy, czasem gęściejszy, mąka też nie identyczna. Trzeba zaglądać i w razie czego dodać. Dolać. Wyrobiło, zostawiło do wyrośnięcia. Mamy drugą trudność. Trzeba wyjąć mieszadła z maszyny, bo za godzinę zechce zamieszać jeszcze raz, a chleb ma mieć spokój. Papram się po nadgarstek w błotnistej brei. Ułamałam paznokieć. Ale co tam, byle nie został w bochenku...

Uklepujemy z wierzchu, pryskamy powierzchnię wodą przy pomocy spryskiwacza do kwiatków.

Rośnie. O, jak rośnie! Zaraz wylezie z foremki! Nie zdążyło, maszyna na czas włączyła pieczenie. Pierwszy bochenek upiekł się znakomicie. Czy muszę dodawać, że był pyszny? Pachnący (wyłącznie chlebem), razowy, z chrupiącą skórką. Koniec z kupowaniem chleba. Przynajmniej dopóki będzie mnie stać na bochenek za ok 5 zł. A orkiszowy to nawet za 8 zł. Własnego zboża nie mam, chwilowo jestem skazana na kupowanie mąki w sklepie ze zdrową żywnością, stąd wysoka cena bochenka. Na wakacje mam plan, mam zamiar znaleźć przyzwoity młyn.

Podsumowanie.

Zakwas stał się członkiem rodziny. Pierwsze kroki o poranku kieruję właśnie do niego. Karmię, poję, ogrzewam. Ponieważ piekę wyłącznie na zakwasie, codziennie, to dokarmiam obficie. Nie umiem jeszcze ocenić, kiedy, co i dlaczego się dzieje. Wiem, że jeśli nakarmię zakwas o 6 rano, to gdy nastawię chleb o 17 to rośnie około dwóch godzin, czyli tyle ile trzeba dla maszyny. Jeśli natomiast nastawię chleb koło południa, zazwyczaj musi rosnąć trzy, albo i cztery godziny. Mogłabym postudiować stronę o chlebie, z pewnością są tam wszystkie odpowiedzi, ale wolę poeksperymentować.

No, chwilowo to by było na tyle.

Idę piec. Cieszy mnie to. Codziennie. Wypełnia. Fascynuje. A jak pachnie, bogowie!

Wreszcie czuję, że mam prawdziwy dom.

czwartek, 2 lutego 2012

Z czytanej ostatnio książki

Przeczytałam, trafiło mnie między oczy, postanowiłam się podzielić.

Nie wiem, czy cytowanie cudzych myśli jest już karalne, czy też chwilowo nie. Ale co tam.

A trafiło mnie przez zdumiewające podobieństwo do naszej, na własnej, zakompleksionej piersi wyhodowanej sytuacji w oświacie.

 

Fragment pochodzi z książki "Pan raczy żartować, panie Feynman" pana Feynmana, fizyka (Noblisty), bębniarza, włamywacza amatora, mądrego człowieka.

"Miałem bardzo ciekawe doświadczenia związane z brazylijskim szkolnictwem. Prowadziłem zajęcia ze studentami, którzy po studiach mieli zostać nauczycielami, ponieważ w tym okresie nie było w Brazylii zbyt wielu możliwości pracy dla naukowca. Moi studenci mieli już za sobą wiele kursów, a teraz przystępowali do najbardziej zaawansowanego kursu z elektromagnetyzmu — równania Maxwella i tak dalej.

Uniwersytet mieścił się w wielu budynkach rozrzuconych po całym mieście, a zajęcia, które prowadziłem, odbywały się w budynku nad zatoką.

Odkryłem bardzo dziwne zjawisko: stawiałem jakieś pytanie, na które studenci natychmiast odpowiadali, lecz kiedy później stawiałem je znowu — na ten sam temat i, jak mi się wydawało, to samo pytanie -w ogóle nie potrafili odpowiedzieć! Kiedyś, na przykład, mówiłem o polaryzacji światła i dałem im wszystkim po kilka pasków polaroidu.

Polaroid przepuszcza tylko światło o określonym wektorze elektrycznym, więc wytłumaczyłem im, że da się poznać sposób polaryzacji światła po tym, czy polaroid jest ciemny, czy jasny.

Najpierw wzięliśmy dwa paski polaroidu i obracaliśmy nimi, aż znaleźliśmy położenie, w którym przepuszczały najwięcej światła. Dzięki temu mogliśmy stwierdzić, że oba paski przepuszczają światło spolaryzowane w tym samym kierunku — to, co przechodziło przez jeden pasek, mogło także przejść przez drugi. Wtedy spytałem, jak można stwierdzić absolutny kierunek polaryzacji dla jednego kawałka polaroidu.

Nie mieli pojęcia.

Wiedziałem, że to wymaga pewnej operacji myślowej, więc podpowiedziałem:

- Spójrzcie na światło odbite od zatoki.
Nic nie odpowiedzieli.

- Słyszeliście o kącie Brewstera?

- Tak, proszę pana! Kąt Brewstera to kąt padania światła na granicę ośrodków przezroczystych o współczynniku załamania n, przy którym światło odbite ulega całkowitej polaryzacji liniowej.

- A w którym kierunku biegnie odbity promień spolaryzowany?

- Promień spolaryzowany biegnie prostopadle do załamanego,
proszę pana.

Do dziś się zastanawiam, na czym to polega. Recytowali jak z książki! Wiedzieli nawet, że tangens kąta padania równa się współczynnikowi załamania!

— No i co? — spytałem.

Dalej cisza. Właśnie mi powiedzieli, że światło odbite od ośrodka o współczynniku załamania n, takiego jak zatoka na zewnątrz, jest spolaryzowane; powiedzieli mi nawet, w którym kierunku jest spolaryzowane.

- Spójrzcie na zatokę przez polaroid — poleciłem. — Teraz obróćcie
polaroidem.

- Ach, jest spolaryzowane! — zdziwili się.

Po dłuższych dociekaniach doszedłem do wniosku, że studenci nauczyli się wszystkiego na pamięć, ale nic z tego nie rozumieją. Kiedy się im mówiło o „świetle odbitym od ośrodka o współczynniku załamania n", nie wiedzieli, że chodzi o jakiś konkretny materiał, na przykład o wodę. Nie wiedzieli, że kierunek światła to coś, co można zobaczyć, i tak dalej. Wszystko mieli wykute na pamięć, lecz niczego sobie nie przełożyli na słowa, które coś by dla nich znaczyły. Kiedy więc spytałem: „Co to jest kąt Brewstera?", komputer umiał rozpoznać te symbole, ale kiedy mówiłem: „Spójrzcie na wodę", żadnej reakcji - w komputerze nie było nic pod hasłem: „Spójrzcie na wodę"!

Później poszedłem na wykład do szkoły inżynieryjnej. W tłumaczeniu na angielski wykładowca mówił, co następuje: dwa ciała... są równoważne. .. kiedy jednakowy moment siły... daje jednakowe przyspieszenia. Dwa ciała są równoważne, kiedy jednakowy moment siły daje jednakowe przyspieszenia. — Studenci zapisywali dyktowane zdanie do zeszytu, a kiedy pan profesor je powtarzał, sprawdzali, czy nie popełnili jakiegoś błędu. Potem zapisywali następne zdanie i tak dalej. Byłem jedynym słuchaczem, który wiedział, że profesor ma na myśli ciała o jednakowym momencie bezwładności, co samodzielnie trudno było wymyślić.

Nie wiedziałem, do czego miałaby im się przydać taka wiedza. Profesor mówił o momencie bezwładności, ale nie było żadnej dyskusji o tym, jak trudno jest otworzyć drzwi, kiedy zablokujesz je jakimś ciężarem daleko od zawiasów — nic z tych rzeczy!

Po wykładzie spytałem jednego ze studentów:

- Co robicie z tymi wszystkimi notatkami?

- Uczymy się z nich do egzaminu.

- Na czym polega egzamin?

- Jest bardzo prosty. Dam panu przykład pytania. — Zagląda do zeszytu i mówi: „Kiedy dwa ciała są równoważne?". Odpowiedź: „Dwa ciała są równoważne, kiedy jednakowy moment obrotowy daje jednakowe przyspieszenia".

Czyli można było „nauczyć się" notatek na pamięć, zdać egzamin i nic z tego nie wiedzieć.


Potem poszedłem popatrzeć na egzamin wstępny do szkoły inżynieryjnej. Był to egzamin ustny i pozwolili mi się przysłuchiwać. Jeden ze studentów był super: na wszystko odpowiadał bezbłędnie. Egzaminatorzy spytali go, co to jest diamagnetyzm, a on powiedział wszystko, co trzeba. Potem spytali:

- Co się dzieje ze światłem, które przechodzi przez płaski ośrodek o grubości m i współczynniku załamania n ?

- Wychodzi przesunięte równolegle do promienia padania.

- Ile wynosi przesunięcie?

- Nie wiem, proszę pana, ale mogę spróbować wymyślić.
Wymyślił. Był znakomity. Ale po wszystkich moich doświadczeniach nabrałem podejrzeń.

Po egzaminie podszedłem do tego inteligentnego młodego człowieka i wyjaśniłem, że jestem ze Stanów Zjednoczonych i chciałbym mu zadać kilka pytań, które w żaden sposób nie wpłyną na wyniki egzaminu. Pierwsze pytanie brzmiało:

- Czy może mi pan podać przykład jakiejś substancji diamagnetycznej?

- Nie.

Drugie pytanie:

- Gdyby ta książka była ze szkła, a ja patrzyłbym przez nią na jakiś przedmiot na stole, co stałoby się z obrazem tego przedmiotu, gdybym uniósł książkę z jednej strony?

- Byłby obrócony o dwukrotność kąta, o który uniósłby pan książkę.

- Nie pomyliło się panu z lustrem?

- Nie, proszę pana!

Dopiero co powiedział na egzaminie, że światło byłoby przesunięte równolegle do promienia padania, toteż obraz byłby przesunięty w którąś stronę, a nie obrócony. Wymyślił nawet wzór na przesunięcie, ale nie zdawał sobie sprawy, że kawałek szkła jest materiałem o współczynniku załamania n, a zatem wzór, który podał, stosuje się do mojego pytania.

Prowadziłem w szkole inżynieryjnej zajęcia z matematycznych metod fizyki i chciałem pokazać studentom, jak rozwiązuje się zadania metodą prób i błędów. Ludzie na ogół się tego nie uczą, więc dla ilustracji zacząłem od prostych przykładów arytmetycznych. Byłem zdziwiony, że tylko ośmiu na około osiemdziesięciu studentów wykonało pierwsze zadanie, więc wygłosiłem płomienną orację pod hasłem, że trzeba samemu spróbować, a nie tylko siedzieć i patrzeć, jak ja to robię.

Po wykładzie przyszło do mnie kilku wydelegowanych studentów, żeby mi wytłumaczyć, iż nie rozumiem idei tych studiów: można się uczyć bez rozwiązywania zadań, oni arytmetykę już umieją i jest to dla nich zbyt trywialne.

Nie egzekwowałem więc odrabiania zadań, ale potem zrobiły się coraz bardziej skomplikowane i zaawansowane, a oni dalej nic nie oddawali. Oczywiście domyślałem się, jaki jest tego powód: nie potrafią ich rozwiązać!

Kolejna rzecz, do której nie byłem ich w stanie zmusić, to zadawanie pytań. Wreszcie jakiś student wyjaśnił mi: „Jeśli zadam pytanie podczas zajęć, wszyscy na mnie potem naskoczą, że marnuję ich czas, bo oni chcą się czegoś nauczyć, a ja panu przerywam pytaniami".

Wzajemnie się licytowali, jacy są mądrzy, udawali, że wszystko rozumieją, a jeśli ktoś, zadając pytanie, przyznał, że coś jest dla niego niejasne, obruszali się, stroili miny, że niby wszystko jest tak oczywiste, a facet tylko marnuje ich czas. Wyjaśniłem im, jak pożyteczna jest wspólna praca, wspólne omawianie problemów, ale na to też nie chcieli się zgodzić, bo zapytanie o coś kolegi oznaczałoby dla nich kompromitacje. Żal mi ich było. Inteligentni ludzie, chętni do nauki, ale wpadli w tę dziwną koleinę bezproduktywnego gromadzenia wiedzy.

Pod koniec roku akademickiego studenci poprosili mnie, żebym wygłosił referat na temat moich doświadczeń dydaktycznych w Brazylii. Mieli przyjść także profesorowie i urzędnicy rządowi, więc wymogłem na studentach obietnicę, że będę mógł powiedzieć, co zechcę: „Oczywiście", zgodzili się. „To wolny kraj".

Zabrałem ze sobą podręcznik podstaw fizyki, z którego korzystali na pierwszym roku studiów. Uważali, że to znakomita książka, bo różne rzeczy były pisane różnymi czcionkami — najważniejsze rzeczy tłustym drukiem, mniej ważne trochę mniej pogrubionym i tak dalej.

Kiedy wszedłem z nim na salę wykładową, ktoś mi od razu powiedział:

- Chyba nie ma pan zamiaru krytykować tego podręcznika? Jego
autor jest na sali, a wszyscy uważają, że to dobry podręcznik.

- Zgodziliście się, żebym mówił, co mi się spodoba.

Sala wykładowa była zajęta do ostatniego miejsca. Zacząłem od zdefiniowania nauki jako dążenia do zrozumienia zachowania przyrody. Potem spytałem: „Czy istnieje dobry powód, by nauczać przyrodo-znawstwa? Oczywiście, żaden kraj nie może się nazwać cywilizowanym, jeżeli... bla, bla, bla". Wszyscy siedzieli i kiwali głowami, bo właśnie to chcieli usłyszeć.

Nagle zmieniłem front: „To oczywiście absurdalne, bo kto powiedział, że musimy dotrzymać kroku innym krajom? Musimy znaleźć jakiś dobry powód, jakiś rozumny powód, a nie tylko taki, że inne kraje to robią". Zacząłem mówić o użyteczności nauki, jej zasługach dla poprawy warunków życia i tak dalej — chciałem się z nimi trochę podroczyć.

Potem mówię: „Głównym celem mojego odczytu jest wykazanie, że w Brazylii nie naucza się przyrodoznawstwa!".

Widzę wielkie poruszenie, wszyscy sobie myślą: „Jak to nie ma przyrodoznawstwa? Co za brednie! A te wszystkie zajęcia?". Mówię im, że pierwszą rzeczą, która mnie zafrapowała po przyjeździe do Brazylii, był widok dzieci z podstawówki kupujących w księgarni książki do fizyki. Skoro w Brazylii jest tyle dzieci, które uczą się fizyki, zaczynając dużo wcześniej niż dzieci w Stanach Zjednoczonych, to dlaczego w Brazylii jest tak niewielu fizyków? Czy to nie dziwne? Tyle dzieci uczy się tak pilnie i nic z tego nie wynika.

Potem przeprowadziłem analogię z filologiem klasycznym, który kocha grekę, lecz wie, że w jego kraju nie ma wielu dzieci uczących się greckiego. Kiedy przyjeżdża do innego kraju, z radością zauważa, że wszyscy się tu uczą greki — nawet najmniejsze szkraby w podstawówce. Idzie więc na egzamin z greki, po czym pyta studenta, który właśnie dostał dyplom z filologii klasycznej: „Jakie były poglądy Sokratesa na temat stosunku prawdy do piękna?", a student nie umie odpowiedzieć. Potem pyta studenta: „Co Sokrates powiedział w tym-a-tym fragmencie Uczty?", a student z błyskiem w oku zaczyna wyrzucać z siebie cytaty, słowo w słowo, znakomitą greką.

A przecież w tym fragmencie Uczty Sokrates mówi właśnie o stosunku prawdy do piękna!

Ów przyjezdny filolog dowiaduje się, że tutejsi studenci uczą się greki następująco: najpierw litery, potem wyrazy, potem zdania i akapity. Potem recytują, słowo w słowo, co powiedział Sokrates, ale nie zdają sobie sprawy, że te greckie słowa cokolwiek znaczą. Dla studenta są tylko sztucznymi dźwiękami. Nikt ich nigdy nie przełożył na słowa dla studentów zrozumiałe.

-Tak mi się to właśnie przedstawia, kiedy obserwuję, jak tu uczycie młodzież „przyrodoznawstwa". — (Mocne, co?)

Potem wziąłem do ręki podręcznik, którego używali.

-Nigdzie w tej książce nie ma mowy o wynikach doświadczeń, z wyjątkiem jednego miejsca, w którym jest opisane, jak piłka toczy się po równi pochyłej i podane jest, jaką odległość pokonała po jednej, dwóch, trzech... sekundach. Wyniki podane są z „błędem" — to znaczy różnią się nieznacznie od uzyskanych teoretycznie. Napisane jest nawet, że trzeba uwzględniać błąd pomiaru. Na razie wszystko w porządku. Sęk w tym, że kiedy wyliczyć z tych wyników stałą przy­
spieszenia, otrzymuje się prawidłową odpowiedź. Tymczasem jeżeli wziąć rzeczywistą piłkę i naprawdę przeprowadzić eksperyment, występuje dodatkowy czynnik tarcia, w związku z czym rzeczywista odpowiedź wyniesie pięć siódmych uzyskanej ze wzoru. Czyli w jednym jedynym przykładzie „wyników" doświadczalnych podaje się trochę zmienione wyniki teoretyczne. Nikt nigdy nie spuścił takiej piłki po równi pochyłej, bo na pewno nie otrzymałby takich wyników!

- Zauważyłem jeszcze jedną rzecz — ciągnąłem dalej. — Na waszych oczach otworzę tę książkę w dowolnym miejscu i pokażę wam, o co mi chodzi — a chodzi mi o to, że to nie jest przyrodoznawstwo, tylko wkuwanie na pamięć, calutka książka. Uwaga, otwieram na chybił trafił.

Wkładam więc palec między kartki, otwieram i zaczynam czytać: „Tryboluminescencja. Tryboluminescencja to światło emitowane przy kruszeniu kryształów...".

- Czy to jest przyrodoznawstwo? — spytałem. — Nie! Powiedziane jest tylko, co jedno słowo oznacza przełożone na inne słowa. Nic nie jest powiedziane o przyrodzie — jakie kryształy, kiedy je kruszyć, wytwarzają światło, dlaczego wytwarzają światło. Czy zdarzyło się, żeby jakiś student poszedł do domu i spróbował uzyskać zjawisko trybo-
luminescencji? Nie wie, jak.

- Gdybyście natomiast napisali: „Jeśli weźmiesz kostkę cukru i skruszysz ją w ciemnościach za pomocą kombinerek, zobaczysz niebieskawy błysk. Niektóre inne kryształy też się tak zachowują. Nikt nie wie, dlaczego. Zjawisko to nazywamy tryboluminescencją". Wtedy ktoś pójdzie do domu i spróbuje. Wtedy mamy doświadczenie przyrody.

- Trafiłem akurat na ten przykład, ale każdy inny byłby równie dobry: cała książka była tak napisana.

Na koniec powiedziałem, że nie widzę sposobu, by ktoś miał się czegokolwiek nauczyć w tym samonapędzającym systemie, w którym ludzie zdają egzaminy i uczą innych zdawać egzaminy, ale nikt nic nie wie.

- Jednak może jestem w błędzie — powiedziałem. — Na moich zajęciach było dwóch studentów, którzy dobrze sobie radzili, a jeden z moich znajomych fizyków zdobył wykształcenie w Brazylii. Czyli choć system jest zły, niektórzy ludzie potrafią na nim skorzystać.

Po referacie wstał dziekan wydziału przyrodoznawstwa i powiedział:- Pan Feynman mówił o bolesnych dla nas sprawach, ale wydaje się, że on naprawdę kocha naukę i jego krytyka płynie ze szczerego serca. Dlatego sądzę, że powinniśmy go wysłuchać. Przyszedłem tutaj ze świadomością, że naszemu systemowi szkolnictwa coś dolega; dowiedziałem się, że toczy nas rak! — po czym usiadł.

Gdy skończył, inni poczuli się dopuszczeni do głosu i wywiązała się gorąca dyskusja. Wszyscy wstawali i zgłaszali jakiś pomysł. Studenci powołali komisję, która miała się zająć wcześniejszym powielaniem wykładów, żeby nie musieli ich spisywać, powstało też kilka innych komisji.

Potem stało się coś zupełnie dla mnie nieoczekiwanego. Wstał jeden ze studentów i powiedział:

-Jestem jednym z dwóch studentów, o których pan Feynman wspomniał pod koniec swojego referatu. Nie uzyskałem wykształcenia w Brazylii; studiowałem w Niemczech, a do Brazylii przyjechałem dopiero w tym roku.

Drugi student, który dobrze sobie radził na zajęciach, miał do powiedzenia coś podobnego. Potem wstał profesor, o którym wspominałem, i powiedział:

-Uczyłem się tutaj, w Brazylii, podczas wojny, kiedy, na szczęście, wszyscy profesorzy opuścili uniwersytet, więc uczyłem się sam, czytając, czyli tak naprawdę nie zdobyłem wykształcenia w brazylijskim systemie szkolnictwa.

Nie spodziewałem się tego. Wiedziałem, że system jest zły, ale 100 procent — to było straszne!

Ponieważ pojechałem do Brazylii w ramach programu sponsorowanego przez rząd Stanów Zjednoczonych, Departament Stanu poprosił mnie, żebym napisał sprawozdanie z moich doświadczeń, spisałem więc główne punkty referatu, który wtedy wygłosiłem. Dowiedziałem się później pocztą pantoflową, jaka była reakcja kogoś z Departamentu Stanu:

-Z tego widać, jakie to niebezpieczne wysłać do Brazylii kogoś tak naiwnego. Ten dureń napyta nam tylko biedy. Nic nie zrozumiał z ich sytuacji.

Wręcz przeciwnie! Myślę, że to ten człowiek z Departamentu Stanu był naiwny, jeżeli sądził, że wystarczy przeglądnąć katalog kursów, żeby się dowiedzieć, czy dany uniwersytet jest dobry."