wtorek, 30 sierpnia 2011

Środek

28.07.2011 r.

Na dzisiejsze popołudnie mamy PLAN.

Czas się przyznać, że tegoroczna wizyta na Węgrzech to nie przypadek. Nieprzypadkowa, szczegółowo zaplanowana, wyczekiwana, oraz wymarzona.

Nawet opłacona, w październiku 2010.

Nie przyznawałam się wcześniej, ale czuję się winna wypadkowi Roberta Kubicy. Przecież gdybym z takim wyprzedzeniem nie kupiła biletów na F1, to nic złego chłopakowi by się nie stało. Ale słyszę, że zdrowieje, więc wyrzuty sumienia nie męczą mnie przesadnie. 

Na Hungaroringu zostaliśmy się za sierotki. Były plany, żeby kibicować Robertowi. Ale po wypadku? W Renault do wyboru Niemiec i Ruski. Odpada. Ferrari? Przy całej sympatii dla Massy- nie. McLaren- niiieeee. Wybrałam Marka Webbera. I tu znów kłopot! Z flagą Red Bulla na trybunę nie wylezę, bo będzie, że kibicuję Vettelowi. Co byłoby rażącą nieprawdą, ponieważ nienawidzę kibicować faworytom. Przed wyjazdem cierpiałam na niemoc twórczą i nie wyhaftowałam kordonkiem żadnego cudeńka na cześć. Trudno, przepadło, będziemy kibicować saute.

16-19 Zwiedzanie boksów dla posiadaczy ważnych biletów Grand Prix

To dla nas:) Jesteśmy spuchniętymi z dumy posiadaczami ślicznych, błyszczących, kolorowych, dopiero co odebranych biletów. W zestawie, z czerwoną smyczą i plastikowym pokrowcem. My precious, celebruję wieszanie na szyi, gładzę miłośnie przezroczystą okładkę. Przez chwilę jedynie, bo akurat dziś leje jak z cebra. Muszę schować skarb pod kurtką. Czuję, że grzeje mi serce.

Dojeżdżamy spóźnieni, ustawiamy się na wskazanym parkingu. Oho, będzie ciekawie, przed wjazdem zatrzymuje nas parkingowy i nakazuje jechać very slowly, bo ślisko. Ano, jak ma być, skoro parking na ostrym stoku, na trawie. Właściwie kiedyś to była trawa, obecnie jest grząskie błoto. Zjechać z górki łatwo, ale jak my stąd wyjedziemy? Na szczęście organizatorzy przewidzieli deszcz, wyjazd z parkingu jest po drugiej stronie, też z górki.

Na pit lane tłok nieprawdopodobny. Kierowcy rozdają autografy, ścisk, pisk, fanki podstawiające WSZYSTKO pod pożądany pisak. Gdy tak na nie patrzę, uświadamiam sobie, jak marną jestem fanką (niewiadomokogowłaściwie), bez czapeczki, bez koszulki ukochanego teamu, bez biustu, który można podstawić (bez obciachu) do podpisania. Nic to, i tak mi się tu podoba. Gdy patrzę na kręcących się mechaników, fragmenty bolidów, pozorowane ku uciesze gawiedzi prace remontowe, gdy własną łapką mogę dotknąć stanowisk dowodzenia- czuję drrreszcz rrozkoszy. O nie, żaden orgazm. Orgazm jest stanowczo przereklamowany :)

 

30.07.2011 r.

Budzi mnie dźwięk. Jakby budzik? Ale jakim cudem, skoro mam w uszach stopery? I jaki budzik na wakacjach?

Która to godzina?

7.00

To sprawka sąsiadów. Wstają, błyskawicznie jedzą śniadanie, wskakują w reprezentacyjne ciuchy i fruuu! Na tor. O 8.00 nie ma po nich śladu. Szczęśliwcy, posiadacze biletów super gold, mają zapewniony dach nad głową.

Nam aż tak się nie spieszy, zapowiada się intensywny dzień wyścigowy, od 9.25 do 18.15. Boję się, że dziecko nie wytrzyma przesady. Na razie znosi nasze fanaberie dość cierpliwie, ale 10 godzin w deszczu? Albo w upale? Ile zniesie, żeby pochwalić się kolegom? Bo fanem, niestety, nie jest...

Docieramy na tor o 11. Bylibyśmy wcześniej, gdyby nie idiotyczne zamieszanie z wejściami. Odbierając bilety przepytałam, którędy wchodzimy. Gate five, nawet przy mojej nędznej angielszczyźnie nie mam wątpliwości, o co chodzi. Wjeżdżamy więc na parking podpisany GATE 5 ONLY. A tu niespodzianka, bo jest to parking płatny, prywatny, zamiast obiecanego darmowego. Żeby dojechać na darmowy, trzeba jeszcze raz objechać cały tor, kilka kilometrów w korku. Trudno, zostajemy na płatnym, 1500 forint, to jakieś 25 zł za cały dzień, zdecydowanie najtańsza rzecz, na jaką można wydać tu pieniądze. Nie chce mi się komentować cen, podam tylko kilka zapamiętanych pozycji:

- czapeczka teamu- powyżej 100 zł

- model samochodu- 300-1200 zł

- piwo 0,5 l 15 zł

Biedacy tacy jak my, żeby nie nabawić się trwałej niestrawności spowodowanej drożyzną, picie i żywność przynoszą ze sobą, w plecaczkach, torbach i lodówkach. Wolno.

Czekamy w gigantycznej kolejce do wejścia. Bramkarz odsyła nas do bramy nr 6. Czemu? Pojęcia nie mam. Zwłaszcza, że nasz sektor jest tuż za bramą nr 5. Lecimy tych kilkaset metrów do następnej bramy (i następnej kolejki),  kolejne kilkaset do sektora. Właściwie to już nie lecimy, bo na torze trwa trening F1. Wzruszenie ściska mnie za gardło. Stoję przy siatce, kilka metrów od toru. Tuż tuż, na wyciągnięcie ręki, z wyciem i rykiem przejeżdżają kolejne bolidy. Taak, w gardle czuję smak spełnionego marzenia. Na pewno jestem tu pierwszy raz, najprawdopodobniej ostatni :) Napawam się. 

Tylko przez chwilę, bo widzę, że dziecko ryczy. Wcale nie jak silnik, ryczy normalnie, jak to dziecko. Od huku bolą go uszy, tak bardzo, że łzy lecą same. Stopery się nie sprawdziły, kupujemy słuchawki. Te z kolei tłumią zbyt dobrze, kontakt z synem urywa się całkowicie. Na migi- udaje że nie rozumie, na zdjęcie słuchawek się nie zgadza, nawet w przerwach między wyścigami.

Po treningach F1 rozlega się z głośników informacja, że "Porsze superkupa".

Skoro tak twierdzą, może i tak jest, osobiście nie posiadam i nie mogę zweryfikować.

- Giermaziak, nasz Kuba Giermaziak jedzie, uważaj!- mąż się gorączkuje, bo czasem ogląda "porsze superkupę" i jest zorientowany. Ha, żebym ci ja wcześniej wiedziała, że jednak trafię na Polaka za kierownicą! Z normalno, polsko flago bym przyszła kibicować. A tak- został smutek, żal i niedosyt.  Bo kibice bardzo aktywni wokół. Przede mną siedzi fanka Hamiltona. Odziana od stóp do głów w jedyne właściwe barwy, przy każdym przejeździe faworyta wstaje, wrzeszczy, podskakuje, widać, że bardzo zaangażowana uczuciowo, ani razu się nie myli i nie wstaje przy Buttonie. Jak ona ich odróżnia już na początku "naszej" prostej- pojęcia nie mam. Nieopodal fanka Schumachera. W dłoniach dzierży własnoręcznie stworzoną makatkę, którą rozpościera na widok czerwonego kasku w srebrnej strzale. Staje na baczność, jak do salutu. Wyprężone ręce dzierżące flagę, uniesione nieco w górę. Niemka, więc wiecie, co wskakuje mi do głowy.Och, jak mi wstyd za takie obrzydliwe skojarzenia. A fe. 

Przed nami chłopiec wymachuje gigantycznym sztandarem Red Bulla. Wpada w oko operatorowi, wrzask który rozlega się na trybunie, gdy widzimy się na telebimie zagłusza nawet hałas powodowany przez bolidy. Po chwili chłopiec ma kilku pomocników w machaniu, ale operator teraz pokazuje konkurencyjne flagi. Polskie też.

W cenie biletu mamy "obiad". Buła, parówka frankfurterka i picie, 0,5 l. Picie, czyli cola lub inna fanta, woda lub piwo, wszystko to można odebrać w pobliskiej budce z jedzeniem. Staramy się pobrać należną żywność, od rana piździ jak w kieleckim, wicher skutecznie wywiewa wspomnienie po śniadaniu. Stajemy w długachnej kolejce, przeczuwając, że możemy się spóźnić na całą resztę wyścigów. Ale nie, obsługa chyba ma dopalacze, bo błyskawicznie dostajemy pożywienie. Smętna, chuda parówka nie zachwyca. Za to smakuje całkiem nieźle. Ciepła, za darmo, a tak poza wszystkim nie jadłam parówek ponad 10 lat (a moje dziecko nigdy), więc, nieprawdaż, egzotyka.

W drodze do parówek mijamy punkt pocztowy. Można kupić okolicznościową widokówkę,

dolepić okolicznościowy znaczek,

 napisać bądź co na odwrocie i wysłać do znajomych, żeby im się ciśnienie podniosło z zazdrości. Co uczyniłam, rzecz jasna. Przy okazji mnie podniosło się ciśnienie, gdy przyszło uregulować rachunek. Przepuściłam przez skrzynkę równowartość obiadu dla trzech osób. Nie bardzo mi żal, bo obiad na jutro (pół kurczaka + buła + picie) stawia tor, a po wyścigu wracamy do Polski.

F1 kwalifikacje.

GP2- pierwszy wyścig.

GP3- pierwszy wyścig. Wychodzimy w połowie, z obawy przed tłumem kibiców opuszczających tor w tym samym momencie i tysiącami samochodów próbującymi się jednocześnie wydostać z parkingów. To wersja oficjalna. Prawda jest inna. Dziecko ma serdecznie dość wyścigów, a przed nami wyścigowa niedziela! Nie chcę przeciągać struny, chociaż żal mi każdej straconej sekundy. Wyjeżdżamy bez trudu, policja sprawnie rozładowuje korki, obstawiają trasę aż do rogatek Budapesztu.

31.07.2011 r.

Dziś to mój budzik dzwoni, o 6.00. Barbarzyńska godzina. Jedyne, co mnie pociesza, to mamrotanie zza ściany. Antypatyczny bufon z sąsiedniego namiotu, koncertowym chrapaniem uniemożliwiający sen wszystkim użytkownikom pola, obudził się i złorzeczy. Bardzo mi go żal. 

Tylko przez chwilę trwam w przekonaniu, że wstaliśmy wystarczająco wcześnie. Gdy wyłażę, przecierając zaspane oczęta, dobiega mnie dziarskie "hi". Sąsiedzi nowym komplecie reprezentacyjnych ciuchów są już gotowi do drogi. Podrywa mnie. Śniadanie w biegu, byle jak zwijamy namiot i gaz do dechy, trzeba zająć strategiczne miejsce na parkingu ułatwiające wyjazd z okolic toru, bo dziś taryfy ulgowej nie będzie, wszyscy wyjadą równocześnie.

Jesteśmy na czas. Trochę niepokoją ciężkie chmury na niebie, zabieramy ciepłe, nieprzemakalne ciuchy i parasole.

GP 3- wyścig. Startujące samochody wyglądają jak luksusowe zabaweczki, nie mam pojęcia, jaka to marka. Tor jest mokry, autka, choć jadą stosunkowo wolno, kręcą się jak bąki na torze, ocierają się i przepychają, niszcząc kolorowy lakier. Pół godziny i koniec, teraz runda wokół toru połączona z machaniem do kibiców. Na jednym z aut, na lusterku dostrzegam różowe serce. A dokładniej różowy napis "serce Vettel."

A cóż to ma być, do ciężkiej, najjaśniejszej? Sprawa wyjaśnia się, gdy zwycięzcy stają na podium. A właściwie zwyciężczynie. Okazało się, że jechały kobitki! Wybaczam różowy napis. Widzę zachwyt na męskich obliczach, gdy panie polewają się szampanem. Do programu można było dołożyć wybory miss mokrego podkoszulka :) To wcale nie GP 3! To Lotus Ladies Cup. Skąd zmiana? Co się stało z GP 3? Pojęcia nie mam.

Przerwa. Nudno. Kartki wysłane, a czymś trzeba czas wypełnić. Dziecko chce obiadu (o dziesiątej rano). Czemu nie? Przynajmniej będzie dach nad głową i trochę cieplej. Obiecane pół kurczaka to pół fileta z kurczaka, z grilla, w ziołach. Dobre, ale mało.

Wracamy na trybunę, bo zaczyna się wyścig GP 2. Jesteśmy daleko od linii start/meta, ale znakomicie słyszymy ryk silników przy starcie bolidów. A przecież te fury są znacznie cichsze od F1...

 [onet_player v1="tx3fYkfF36" v2="" v3="" v4="1617355"]

Mokro. Leniwie popaduje deszczyk, dobrze, że zabraliśmy nieprzemakalne ciuchy, bo parasole zasłaniają innym widok. Bardzo współczujemy kamerzyście, który siedzi wysoko, na podnośniku. Widać, jak chude ramię urządzenia chwieje się na wietrze.

 Mam na sobie podkoszulek, polar i kurtkę przeciwdeszczową. Mimo to trochę marznę. Za mną siedzi sześćdziesięcioletni na oko Szkot, w podkoszulku i krótkich spodenkach. Śmieje się z mojego fioletowego z zimna nosa. Ma koleś gorąc w sobie, uśmiecham się z podziwem, starając się opanować szczękające zęby. Trybuny powoli się zapełniają, jest już fanka Hamiltona i trzech przystojnych Austriaków, wyglądających, jakby przyszli prosto z kortu tenisowego. Jest też palant, który próbuje mnie wyrzucić z mojego miejsca. Wsadza mi prawie do oka swój bilet, na dowód, że bezprawnie siedzę na jego miejscu. O nie, koleżko, naucz się czytać. Numer miejsca co prawda faktycznie ten sam, ale sektor już nie. Pokazuję palcem, w którą stronę ma się udać. Mina mu rzednie, bo jego miejsce jest znacznie gorsze. Spadaj pan, bo zasłaniasz widok. No i masz, przegapiłam finał GP2.

Znów pół godziny przerwy. Dziecko pokłada się na fotelach. Widać, że się męczy na swojej wyspie ciszy pośród oceanu huku. Idziemy na drugi obiad, synek bez trudu pochłania tatusiową porcję.

Porsche Supercup. Cholera, jak można zapomnieć że "porsze superkupa" skoro Węgier ryczy w megafon, ogłasza na całą okolicę?

Żadna tam kupa, startuje Kuba Girmaziak, Verva Racing Team. I wygrywa! Swój pierwszy w życiu wyścig! Cieszymy się razem z nim, mazurek Dąbrowskiego podrywa Polaków z miejsc. Teraz widać, że sporo nas. Mam łzy w oczach. Coś często się ostatnio wzruszam :)

Teraz czekamy już tylko na główny wyścig. Trochę poczekamy...

Jedzie coś. Tir? Na lawecie, zamiast koparki, stoją kierowcy wyścigowi. machają, uśmiechają się do nas. Inni, pogrążeni w rozmowie, nie zwracają na publikę uwagi.

Za lawetą pędzi Bugatti. Ach, te stare samochody...

Reszta rozrywek zaplanowanych przed wyścigiem zarezerwowana jest dla linii startowej.

Organizujemy więc sobie własne. Dziecko pochłania trzeci obiad...

Ejże, coś widać na horyzoncie. Pięknie wychodzi zza zakrętu, zbliża się z szumem i hurgotem. Wybuch śmiechu na trybunach, nadciąga samochodzik szczota, pracowicie czyści powierzchnię toru.

Jest wyścig. Huk przy starcie niewyobrażalny. Chwilę później przemyka nam przed oczami cały peleton, staram się robić jak najwięcej zdjęć, bo potem się rozjadą i już nie będzie tak pięknych ujęć. Aaaaa, właściwie to zdjęć bolidów jest ile chcąc, niepotrzebnie tracę wątek. Porzucam aparat. Dobrze, że są chmury, bo na telebimie przy słońcu słabo widać. A na torze jest tak: brrrrum, w kilka sekund przejeżdżają bolidy (a potem jeden maruder) i przerwa. Bruuum, znowu wszystkie razem, i jeden na końcu. Mąż narzeka, że przejeżdżające bolidy go rozpraszają i nie może się skupić na oglądaniu wyścigu. Chyba prowadzi Hamilton, bo wierna fanka podskakuje gdy widzi pierwszy bolid, a ma niewątpliwie wbudowany detektor, wierzę jej. Fanka Schumachera jest zawiedziona, ukochany odpadł w połowie. Ożywia się na moment, gdy idol popycha na skuterku, macha do nas. Miły człowiek :)

- Patrz, pali się!- mąż trąca mnie w łokieć, wskazuje na telebim. Heidfeldowi zapalił się bolid. Kierowca wyskoczył żwawo, wyraźnie nic mu się nie stało. Psiakrew, wszystkie lepsze rozrywki są zarezerwowane dla trybun gold, nawet płonący bolid. My musimy się zadowolić widokiem na chmurę czarnego dymu.

Fanka Hamiltona smutnieje, wyraźnie oklapła. Pewnie wewnętrzny czujnik jej coś naszeptał do ucha, bo ja nie mam pojęcia o co chodzi, a patrzę pilnie. Ma rację, Hamilton spada o kilka pozycji. Ożywia się przez chwilę, gdy na prowadzenie wychodzi Button, przynajmniej strój fana jej się nie marnuje. Webber, niestety, poza podium.

Przed końcem wyścigu ludzie zaczynają wychodzić. Nie rozumiem. Acha, już wiem, ustawiają się w gigantycznej kolejce, chcą się dostać na tor po zakończeniu wyścigu. Odpuszczamy. Dziecko jęczy i przynudza, zresztą, chcielibyśmy się szybko wydostać, bo chcemy jeszcze dziś dotrzeć do Egeru. Wyjeżdżamy z toru dwie godziny. Właściwie nie wiem czemu, bo na oko nie ma żadnego zatoru. Gratulujemy sobie wyboru kierunku, do Budapesztu ludzie jeszcze chwilę będą wracać. Przed północą może dotrą.

Emocje opadają.

- No i jak? Warto było?- pytam.

- Warto!- krzyczy Kuba. Skąd ten nagły entuzjazm? Czyżby świadomość, że ma to już za sobą? Nawet nie, jest autentycznie zachwycony. Refleks szachisty, albo w końcu poczuł bluesa. :)

Warto było. I już.

czwartek, 25 sierpnia 2011

Późny początek

27.07.2011 r.

Poranek z deszczem.

Nie, bez ściemy. Z solidną ulewą, błockiem, mgłą i jednolicie szarym niebem.

Planujemy dzień gospodarczy.

Wczoraj przybyło campingowych gości. Dwie rowerowe Hiszpanki. Mając do dyspozycji wielgachny, pusty camping, Hiszpanki rozbiły namiocik obok nas, zajmując "nasz" stolik. Zeźliłam się, no bo co w końcu. Ale o poranku moje uczucia złagodniały. Podejrzewam, że nie bez wpływu był tu widok suszących się na sznurze ciuchów. Suszących, ha, ha. A i namiocik bez tropiku...

No, dobrze, przyznam się. Pozazdrościłam. Na Węgrzech? Rowerem z Hiszpani? Dwie baby, dwa rowery i kilka sakiewek? Pozazdrościłam, że hej. Co z tego, że w drogę ruszały opatulone w foliowe wory, wioząc sakwy pełne mokrych szmatek.

 

Hiszpanki odjechały, przyjechali Niemcy. Na rowerach! Później Francuzi. Na rowerach, a jakże. Tylko my samochodem. Mam wrażenie, że podróżowanie samochodem to co najmniej niezręczność, może nawet obciach. 

- To jak, jedziemy?- kap, kap, deszczyk o dach.

- ?????? Gdzie?

- No jak to, do Esztergom, oglądnąć bazylikę?

- ?????? Kuba, to na pewno Ty? Nikt Cię nie podmienił?

- No co, fajna była.

Fajna. Duża. Górująca. Dominująca.

Ale żeby moje dziecko chciało zwiedzać BUDYNEK? Jakikolwiek, najpiękniejszy, czy najważniejszy, ale jednak BUDYNEK?

Dzień gospodarczy nie zając, jedziemy oddać Bogu, co boskie. Imponująca budowla, bez dwóch zdań. Od razu człowiek wie, gdzie jego miejsce. W pyle i prochu, u stóp, żuczek maluśki nic nie znaczy. Od razu postanowiłam zainstalować w pracy dwa, nie, trzy razy większe biurko. To takie proste.

Widzę, że zdjęcia wyszły dosyć słabo. Za to wrażenia były mocne, gdy wyleźliśmy na kopułę. Nie mam lęku wysokości. Zazwyczaj. Ale zardzewiała barierka, zardzewiałe pomosty, a wszystko tak bardzo u góry... Miałam cykora. Z uśmiechem na ustach zresztą, że ha, ha ależ wysoko, popatrz synku, ha, ha, boisz się trochę? Nie ma czego, doprawdy, ha ha.

Widoki były całkiem ładne, ale jakoś nie umiałam w pełni docenić. Drżąca łapka i pełna niemożność skupienia się na czymkolwiek poza przepaścią pod nogami. Efekty widać.

Aż mi wstyd wklajać takie zdjęcia. Niestety, lepszych nie mam.

Ciekawe miasteczko, swoją drogą. Gigantyczna bazylika, kieszonkowa Golgotka.

Dzieci z drewna.

Później poszliśmy na basen. Nuuuda.

Beznadzieja. Pluskanko, zwiedzanko, a w tym czasie Hiszpanki z mokrym wiatrem we włosach...

Bo niby wakacje pod namiotem, nieprawdaż. Ale namiot- niczym willa. Materac do spania wielkości pasa startowego i grubości piernatów księżniczki na ziarnku grochu. Stolik! Krzesła z oparciami i miejscem na kubeczek! Nawet bagażnik na dach! Jesteśmy beznadziejni. Z-pierniczałam.

sobota, 13 sierpnia 2011

Początek

25 lipca 2011 r.

Spojrzenie przez okno. Potem drugie, na wszelki wypadek. Chollera, czyżby pogoda przeoczyła? Zapomniała? Przecież zamawiane było słońce, w końcu od dziś przenoszę się pod chmurkę, na cienki materacyk, do chudziutkiego śpiworka?

Dopakowuję ostatnie wilgotne ciuchy, mokre buty, dosypuję suchej karmy do kocich miseczek. Pa, kocimordki, widzimy się za dwa tygodnie. 

Kierunek- Beskid Żywiecki. Góra Żar zresztą. Były kiedyś pewne pomysły, otworzyły się niektóre drzwi. Więc Żar.

Kraków opuszczamy w deszczu. W ulewie mijamy Myślenice. Wycieraczki nie nadążają ze zbieraniem wody, krajobraz kończy się 30 metrów przed nami.

- Czytałaś prognozę?

- Niestety. I w związku z powyższym wnoszę, żeby jechać na południe tak długo, aż co najmniej przestanie padać.

- Czyli Żar spada?

- Chwilowo niestety tak. Przynajmniej dla mnie. Słooońca mi trzeba, od dziś, od natychmiast!

- Kuba?

- Wszystko mi jedno, najlepiej wróćmy do domu.- Cóż, dziecko w sobotę wieczorem wróciło z obozu harcerskiego, trzy tygodnie pod namiotem, bez prądu, na totalnym zadupiu. W poniedziałek o poranku kochający rodzice wyrywają ledwo domytego synka z objęć cywilizacji, żeby pojechać pod namiot...

- Czyli co, na Chyżne?

- Taaaa...

Rabka nie istnieje. Podobnie, jak Chyżne, Dolny Kubin i Rużomberok. Mamy dosyć, deszczu, jazdy bez widoczności, słowackich prędkości 50-90. Idziemy na obiad, do Janosikowej Koliby, z nadzieją, że ktoś tam napada bogatych i oddaje biednym, bo my bardzo biedni jesteśmy tym razem (winiety podrożały) i nie mielibyśmy nic przeciwko temu, żeby ktoś nam postawił obiad. Niechby bez deseru.

Nic z tego, niestety. Nie dość, że nie za darmo, to jeszcze średnio smaczne. W dodatku deszcz postanowił nam udowodnić, że jeśli bierze się do roboty, to na poważnie. Chwilę biegamy po parkingu, żeby odnaleźć auto, woda chlupoce w butach, przylepia mi włosy do czaszki. 

- Nie ma mowy, żebyśmy w takim deszczu rozbili namiot. Trudno, raz prześpimy się w aucie.

- Żartujesz chyba? Wal na południe, do oporu. Byłeś nad Balatonem? Byłeś w Chorwacji? Byłeś w Grecji? Nie byłeś. Dziś masz szansę.

Zvolen- leje, Krupina- pada, Sahy- kropi.

Wegry. Jest lepiej. Dużo lepiej! Widać niebieskie na niebie! Jedziemy w kierunku światła. Najbliższy camping- Nagy-maros. Mamy niezwykły dar odnajdywania campingów, na których jesteśmy sami. Nie do wiary, znów jedyny namiot na całym, wielkim, luksusowym campingu. I jeszcze ta tęcza!

Zostajemy. Oczywiście, że zostajemy! Na prawo góry, na lewo góry, na wprost Dunaj, a jako wisienka na torcie- kiraly palota (to na górce). Raj odnaleziony!

W takich okolicznościach przyrody spodziewałabym się ciszy nocnej absolutnej. Ale do ciszy też mamy dziwne szczeście. Głos po wodzie doskonale niesie dźwięki z dróg po obu stronach rzeki, jedzie pociąg z daleka i lataj lotem znad głowy, statki wycieczkowe i barki nie są, wbrew pozoro, bezszelestne, w dodatku po zmroku obudziły się jakieś ptaszyska i piiiiszczą przeraźliwie, caluśką noc. Z mściwą satysfakcją wykopuję z torby stopery do uszu. Podróże kształcą.

 

26 lipca 2011 r.

Widok przy śniadaniu:

z profilu:

en face

z góry:

w zbliżeniu

Od dołu jeszcze ładnych parę lat nie zamierzam robić zdjęć, więc chwilowo trzy pałace w jednym kadrze:

Wybieramy się w odwiedziny do zamku.

Znajduje się on co prawda w zasięgu wzroku, ale droga do niego nadzwyczajnie daleka. Ponieważ albowiem niektórzy boją się promów. A najbliższy most jest w Budapeszcie. Jakieś 40 km na południe, nerwowe poszukiwanie wjazdu na most, 40 km na północ i jesteśmy na miejscu, czyli po drugiej stronie rzeki, w miejscowości Visegrad. Parkujemy przy przystani promowej i machamy naszemu prywatnemu pałacykowi, który jest, oczywiście w zasięgu wzroku.

Tubylcy najwyraźniej nie uznają w piśmie żadnego języka poza własnym, ponieważ tabliczki są wyłącznie po węgiersku. Proste pytanie "którędy do tego tam?" wywołuje ostrą gestykulację we wszystkich kierunkach świata i lawinę słów w języku, którego, jakże niestety, nie znamy...

Za najbardziej zachęcającą uznałam tabliczkę brzmiącą ze swojska "Nagi William" (no, niech będzie, jakoś podobnie), co mi się skojarzyło bardzo z królewska z niedawnym ślubem na brytyjskim dworze. Prujemy zobaczyć Nagiego Williama. Najpierw ostro pod jedną górkę. Kurczę, chyba nie trafiliśmy. A właściwie trafiliśmy, ale do dolnego zamku. Nic, nic, za rogiem  znów ostro w górę, wiec może jakoś damy radę. Tym bardziej, że drogowskaz uparcie nas naprowadza na Williama. Idziemy przed siebie, choć zdobyliśmy już dwie góry w bok od planowanej. Tłumaczymy sobie, że to trawers zbocza, na trasie dla staruszków. Cel dawno temu zniknął za horyzontem. Pomału tracimy nadzieję, nie tylko na obiad na szczycie, ale i na odnalezienie samochodu. Ale zaraz, zaraz, coś majaczy w oddali między drzewami, miejmy nadzieję, że to nie domek z piernika. Nie, to Nagi William, czyli knajpa z parkiem linowym...

Knajpa z widokiem, na szczęście. Cel podróży, czyli Mátyás Király jest odległy zaledwie o 800 m po równym :)

Jedno z nielicznych słów, jakie znam po angielsku to castle. I po co? Po co, pytam?

Ale to nie ważne, najistotniejsze, że jest, znalazł się, możemy zaspokoić żądzę zwiedzania, która przegnała nas 80 km samochodem i dobre 10 km po górach i dolinach. Tylko skąd tu tyle ludzi? Dorodnych Niemców, których nie spotkaliśmy w lesie? Skąd ten gigantyczny parking, zapchany autokarami? Czyżby można tu było DOJECHAC? A jakże! Można. Dobrze, że nie wiedzieliśmy, inaczej ominąłby nas taki miły spacer :) I jeszcze spacer powrotny by nas ominął, kolejne 10 km. Byłaby wielka szkoda, ponieważ sam zamek nie był, jak by to ująć, nie był, no, niekoniecznie bym się do niego pchała, gdybym wcześniej wiedziała, że lepiej wygląda z daleka.

Wracamy przez Esztergom, tam też powinien być most. Co prawda łączący Węgry ze Słowacją, ale, hura, hura, chwilowo nie ma granic. Miasto niewielkie, Dunaj za to spory, wydawałoby się, że most, zwłaszcza stanowiący granicę państwa, znajdziemy bez trudu. A gdzie tam! Defilowaliśmy ze cztery razy przez centum miasta, zanim zaczepiliśmy tubyczynię z siatami.

- Nem, nem, Madziar!- Wykrzyknęła Pani w panice, na moje pytanie o "bridge".

- Slovakia, bridge!- odkrzyknęłam ja, w strachu, że mi ucieknie.

- Nem, Madziar!!!- Krzyknęła jeszcze głośniej, zapewne w przekonaniu, że im głośniej mówi, tym lepiej ją rozumiem.

Odpuszczam gadanie, maluję rękami. Zrozumiała. Pokazała palcem. Trafiliśmy od razu.

Nie wiem, doprawdy, jak można przegapić taki wielki most. Za to po stronie Słowackiej znajduję granicę, której nie ma. A raczej granica może i jest, ale przejezdnej drogi- brak. Z życzliwym Słowakiem dogadujemy się bez trudu, znajdujemy przejście w miejscowości o wdzięcznej nazwie Salka, oddalonej o drobne 15 km, nawet nie nadrabiamy wiele. Co nie zmienia faktu, że gdy wieżdżamy wreszcie na nasz camping, słyszymy przeraźliwie piszczącą ptaszynę, a znany nam osobiście zamek jest pięknie podświetlony. Zapadła noc, licznik w samochodzie informuje, że przybyło mu dziś ponad 140 km.

Kawał wycieczki, że tak powiem. Zwłaszcza,  że jej cel mruga figlarnie zepsutą latarnią, jest na wyciagnięcie ręki. No, teraz czuję, że zaczęły się wakacje.