czwartek, 28 sierpnia 2008

wtorek, 26 sierpnia 2008

Fryzurze na urodę

Pewnego dnia znudził mi się mój naturalny, mysi kolor włosów. Szampon koloryzujący w kolorze złoty kasztan, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, przemienił mi kolor futra na rudy. Niech będzie, że kasztanowy. Twarzowy kolor, szybko się przyzwyczaiłam, trzeba było tylko co jakiś czas powtarzać śmierdzącą procedurę. 

No to do sklepu, szamponik "złoty kasztan" raz... nie ma szamponiku w tym odcieniu. Przykre. Jest za to farba, "brąz". Mogłaby być, brąz to przyjemny kolor, zmiany w wizerunku są pożądane. Kupiłam.

W zaciszu własnej łazienki dokonałam stosownych manipulacji, odczekałam pół godziny, zmyłam smroda z włosów i stanęłam przed lustrem.

Kurwa.

Czarne. O kurwa, jakie czarne!

Przy mojej blond karnacji efekt był nieprawdopodobny. Następnego dnia miałam poważną rozmowę w sprawie pracy. Niedoszły pracodawca spojrzał, zachłysnął się, i przeprosił za fatygę, bo podobnież postanowił nie zwalniać obecnego pracownika.

Rzuciłam się do książek: opracowań naukowych, poradników babci Aliny, encyklopedii, wszystkiego, co traktowało o włosach. Pominęłam tylko Anię z Zielonego Wzgórza, bo obcięcie na łyso nie wchodziło w grę. Nie znalazłam żadnej cudownej rady w stylu: idź do sklepu, kup odbarwiacz, spróbuj z inną farbą. Łatwe metody jakoś nigdy nie miały do mnie dostępu. Znalazłam natomiast (w kalendarzu kuchennym ze zrywanymi kartkami) opis rozmaitych skutków zastosowania oleju rycynowego. Że podobno nie tylko do wnętrza można stosować, bo jak się potraktuje olejem np. rzęsy i brwi, to one ciemnieją, gęstnieją, pięknieją, oczyszczają się i są cud urody. Tylko trzeba systematycznie i długo. Niby nie z rzęsami miałam problem, ale włosy to włosy, co mi szkodziło spróbować.

Nabyłam buteleczkę eliksiru.

Wylać na głowę... nie da się, "płyn" przywarł do butelki. No to kubek z ciepłą wodą, butelka do kubka, pięć minut i gotowe.

Wylało się i przywarło do włosów w jednym miejscu, tłuste, śmierdzące i lepkie. Umyłam włosy, żeby się pozbyć paskudztwa. Z włosów spłynęła czarna struga. Hurrra, schodzi!

Uwaga, podaję wypróbowany sposób:

Miseczka z ciepłą wodą, na miseczkę talerzyk (żeby się ładnie podgrzewał od spodu), na talerzyk olej, przełamać obrzydzenie,  zamoczyć czubki palców w oleju, wmasować w mokre, świeżo umyte włosy. Zostawić na pół godziny, przyłożyć się do zmywania.

Nie bardzo chce się toto odczepić od włosów, czasem trzeba było myć z mozołem trzy razy (w zależności od użytego szamponu). Mnie to akurat pasowało, bo czarne spływało szybciej.

W poradniku babci Aliny znalazłam cudowną informację- rumianek rozjaśnia włosy! No, przecież o rozjaśnienie chodzi! Zaparzyłam pół paczki z fusami, napar na łeb, zawinąć w torebkę foliową (żeby za szybko nie schło), zostawić na pół godziny.

Przez dwa tygodnie stosowałam na zmianę- jednego dnia rycyna, drugiego rumianek. Czarne na włosach zrobiło się czarno- brązowe. Odpuściłam trochę, bo codzienne szarpanie się z włosami jest uciążliwe i czasochłonne. Przeszłam na dwa razy w tygodniu, raz olej, raz rumianek. Po dwóch miesiącach odpuściłam całkiem, bo kudły ładnie zbrązowiały.

Nic by w tym nie było nadzwyczajnego, gdyby nie efekty moich działań.  A były one nadzwyczajne, co więcej, długofalowe.

Nowo rosnące włosy zrobiły się wyraźnie gęściejsze, mocniejsze, grubsze, oraz naturalnie ciemne. Stare włosy zyskały piękny połysk, żadnego rozdwajania, wyłażenia przez- uwaga- dwa następne lata, pomimo farbowania. Przypadkiem zafundowałam fryzurze zupełnie nową, lepszą jakość.

Nie da się ukryć, że potrzebna jest desperacja, żeby zdecydować się na podobne zabiegi. Bo:

- ciężko zmyć rycynę z włosów, maże się.

- lekki zapach zostaje we włosach, może to być przykre zwłaszcza w spoconych chwilach.

- mycie głowy z maseczką trwa ok dwóch godzin, ciężko zdążyć o poranku przed pracą.

- jednorazowy zabieg nie wystarcza, trzeba się nastawić na długofalowe działania.

- nie wiem, czy można pominąć rumianek, wydaje mi się, że nie, więc dochodzi zapach rumianku do zaakceptowania.

Lato się kończy, dzień skraca, można będzie wykorzystać długie wieczory na zrobienie włosom dobrze. Możnaby, oczywiście oddać się innym wieczornym rozrywkom, ale w tym przypadku nie liczyłabym na poprawę kondycji fryzury.

czwartek, 14 sierpnia 2008

7

Trzy dni przed planowanym powrotem do domu okazało się, że dziecku brakuje punktów do odznaki PTTK. No to w góry, żeby tę kropkę nad i postawić. Gdzie się schował solidny szczyt, zdolny zadowolić wytrawnych, zaprawionych w bojach wędrowców? Aaaaa, proszę, jest! Śnieżnik!

Uprzejmie proszę nie sprawdzać na mapie, jak wysoka to góra. Proszę uwierzyć na słowo, że stanowczo zbyt wysoka. Gdyby była w sam raz, to na pewno udałoby się na nią wleźć. W odległości ok 200 m od szczytu uznaliśmy z Kubą, że mamy dosyć.

  

 Dla ułatwienia dodam, że było to 200 m w pionie, a "dosyć" się objawiło na widok naleśników w Schronisku Pod Śnieżnikiem.

 Z borówkami i bitą śmietaną były.

  

Ambicja ugryzła męża w tyłek i poleciał zdobywać. Udokumentował wyczyn. Na szczycie, cóż, kupa gruzu i widoki. 

  

  

- Pfff, z ławeczki przed schroniskiem też są widoki- myśl pierwsza.

- Czas kończyć te wakacje, bo mi odbija- myśl druga.

Dacie wiarę, że można mieć dość wakacji?

Poniżej powidok, czyli widok po.

  

Z kronikarskiego obowiązku dodam, że w drodze do domu odwiedziliśmy kompleks Osówka. Kolejny przewodnik. O jego kunszcie świadczy fakt, że przez półtorej godziny w ciekawy sposób opowiadał o budowli, o której nic nie wiadomo.

W podziemiach był stwór. Pojawił się nagle, w ciemnościach, zza tajemniczej skrzynki.

  

- Kto to jest, jak państwo myślicie? - spytał przewodnik.

- Batman- padło błyskawicznie.

Otóż ten...Batman zadał kilka pytań, aby nam, czyli turystom, udowodnić, że jesteśmy skończonymi debilami. Padło na ten przykład pytanie, we wnętrzu jakiej góry się aktualnie znajdujemy. Konsternacja. Okazało się, że we wnętrzu góry Osówka. Szokujące, nieprawdaż?

Podsumowanie.

Wakacje były.

KONIEC

niedziela, 10 sierpnia 2008

6

Z leniwej Kudowy pojechaliśmy do Srebrnej Góry w Górach Sowich. Bo podobno fantastyczna twierdza...Ach, te Inne zainteresowania...

Najpierw się zgubiliśmy. Miasteczko było, owszem, ale twierdzy ani śladu. Tubylczynię znaleźliśmy w restauracji. Wiadomo, lody. Wyjaśniła nam, że ten parking, który uznaliśmy za totalnie bezsensowny, bo duży, w środku lasu i z parkingowym, to właśnie punkt wyjścia do twierdzy.

- Nie ma żadnych drogowskazów, ale na pewno tam.

W restauracji były zdjęcia okolicy. Padłam przed nimi na kolana, posypałam głowę popiołem i prawie przysięgłam, że już nigdy nie wezmę aparatu do rąk.

Zastanawiam się, jak inni to robią, że trafiają bez błądzenia. Bo trafiają, widziałam. Dojechaliśmy do stosownego parkingu, żadnych drogowskazów rzeczywiście nie było, z dwóch możliwych kierunków wybraliśmy, rzecz jasna, niewłaściwy. Tubylec, palec, udało się. Przedarliśmy się dziką dróżką pionowo w górę, gdy tymczasem inni zwiedzający, bez żadnych cudów, doszli wygodną, szeroką, łagodną drogą. 

Zdjęcia twierdzy srebnogórskiej powinno się robić z lotu ptaka, inaczej zasłaniają drzewa. A szkoda. Po Kłodzkich doświadczeniach byłam uprzedzona. Jedno spojrzenie na twierdzę wystarczyło, żebym ją pokochała prawdziwą miłością. A jaki cudny przewodnik, fantastyczny! Pruski ciuch z epoki,

  

karabin skałkowy w dłoni, ogromna wiedza, pasja i talent krasomówczy. Najlepszy przewodnik, jakiego w życiu spotkałam. 

Tu go lepiej widać:

  

Artysta przewodnik. Oby więcej takich. Była demonstracja ładowania i strzał z tego skałkowego cudeńka, więc synek też pokochał przewodnika. Ech, rozmarzyłam się. Świetne miejsce, polecam gorąco.

Camping był w Woliborzu. OZNACZONY! Trafiliśmy bez błądzenia, choć wytworność miejsca budziła co do tego wątpliwości. Kuta, żelazna brama, podjazd dla powozów, stareńkie mapy i zdjęcia na ścianach pensjonatu, antyki po kątach, szerokie schody, nadające się w sam raz dla Scarlet O'Hara, basen dla gości, las wdzierający się ze wszystkich stron, trawa perfekcyjnie przystrzyżona, uprzejmy recepcjonista posługujący się biegle co najmniej trzema językami. A może to właściciel, a nie recepcjonista? Nie wiem.

  

Najdroższe miejsce na trasie, 3 osoby+ namiot + samochód kosztowały 52 zł. Możliwość postawienia samochodu obok namiotu, zamiast na parkingu przed pensjonatem (pensjonat to to czerwone między gałęziami) kosztowała 10 zł. Pan smutnym głosem informował, że to drogo, ale można podjechać, wypakować rzeczy i auto odwieźć na parkig, wtedy będzie taniej. Uśmiałam się. Gdybyśmy niezbędne rzeczy umieścili w namiocie, sami nie zdołalibyśmy wetknąć do niego nawet palca u nogi. Zdecydowłam się na  naganną rozrzutność i zapłaciłam za auto. W przeciwieństwie do innych użytkowników campingu, głównie Niemców i Holendrów, pokornie odstawiających swoje pojazdy. Śmiesznie wyszło, bo na innych campingach cena za auto wynosiła od 5 do 9 zł, więc różnica nie była wielka. W innych miejscach recepcjonista nie informował, że to drogo, więc goście o tym nie wiedzieli i wszyscy za auta płacili bez zastanowienia. Cóż znaczy siła sugestii.

Jeśli nie brać pod uwagę rozpanoszonych Niemców- Leśny Dwór to piękne miejsce. Ale jak można ich nie brać pod uwagę? Choć przyznam, że jeden Niemiec był całkiem sympatyczny.

Kolejny dzień, kolejna wyprawa. Celem była Wielka Sowa, najwyższy szczyt pasma. Szło się świetnie. Widoki przepiękne, a ścieżka błyszczała w słońcu. Nie chce mi się sprawdzać, jaki minerał daje taki efekt, dopóki nie wiem, mogę sobie wyobrażać, że to było czyste srebro. Srebrna góra     

z zaczarowaną wieżą na szczycie. Tylko księżniczki z warkoczem do ziemi brakuje.

  

Z prawdziwą przyjemnością wrócę kiedyś w Góry Sowie. Niewielkie pasmo, ale ma w sobie to coś, co sprawia, że chce się z nim zaprzyjaźnić.

W pobliżu Woliborza jest miasteczko górnicze Nowa Ruda. Udostępniono tam dla zwiedzających nieczynną kopalnię węgla. Skusiliśmy się, słusznie zresztą. Kolejny świetny przewodnik- pasjonat, a kopalnia, cóż, prawdziwa do bólu.

  

CDN

sobota, 9 sierpnia 2008

Część piąta.

Camping z Kudowie najbardziej przypominał miejsca zapamiętane z wyjazdów sprzed lat. Niewielki teren, dużo ludzi, zadaszone miejsce ze stołami i ławkami (i chyba murowanym grillem), pomieszczenie z prysznicami zamykane na kluczyk i opłata klimatyczna. Bardzo sympatyczne miejsce. Przepiękne, wielkie drzewa, głównie lipy, zapewniały wystarczającą ilość cienia o każdej porze upalnego dnia, sanitariatów dużo i w przyzwoitym stanie, żadnych komarów i Atrakcje niedaleko.

Rozbiliśmy namiot, zapoznaliśmy się wstępnie z sąsiadami, ponieważ brak żywopłotów stworzył przymusowo jedną wielką, zaglądającą sobie do garów rodzinę i udaliśmy się na porządny, wczasowy wypoczynek do aquaparku.

Kolejny raz odniosłam wrażenie, że metry na Dolnym Śląsku mają zupełnie inną długość, niż np. w Krakowie. Miało być "tu zaraz, ze 700 metrów". Szliśmy i szliśmy, potem szliśmy i szliśmy. Cztery razy po 700 metrów. Kudowa jest prześliczna. Czysto, sklepy spożywcze, stylowe budynki w świetnej formie, sklepy spożywcze, idealne trawniczki, wypielęgnowane klomby, sklepy spożywcze, ławki, pijalnia wód, sklepy spożywcze i bankomaty, dużo drzew, idealnie równe chodniki i sklepy spożywcze. Spacer na basen byłby czystą przyjemnością, gdyby nie świeżo wyhodowane odciski (nie zabiera się na wędrówki nowych butów, ale buty zostały nabyte przed wyjazdem i nie było okazji się z nimi zaprzyjaźnić). Po wymoczeniu tyłków w basenie skusiliśmy się na wodę mineralną w pijalni. W końcu wizyta w Uzdrowisku zobowiązuje.  Wrzuciliśmy po dwa kubki z lokalnych źródeł (nawet nie bardzo były obrzydliwe) i postanowiliśmy wrócić na camping inną drogą, przez park.  

  

Można było zagrać w szachy,

  

lub oddać lenistwu gorącego popołudnia w pięknym, idealnie zacienionym miejscu.

  

Leniwie przechadzaliśmy się alejkami w przekonaniu, że zmierzamy w stronę "domu", równolegle do głównej drogi. Myliliśmy się, ale była to przyjemna pomyłka. Droga powrotna była również przyjemna. Czemu ja się czepiam leniwego spędzania czasu?

Na campingu wrzało życie. W centrum placu ulokował się Pewien Pan. Przyczepa z namiotem, stolik, zgrabna blondyna za żonę, śliczny, jak z obrazka synek, luzacki styl, nienaganna, chętnie pokazywana bez koszuli klata, ciepły niski głos. Pan gorąco zachęcał zaprzyjaźnione dzieci do gry w kule. Duże, srebrne, egzotycznie wyglądające kule. Niskim, choć donośnym głosem tłumaczył dzieciom (oraz całemu campingowi), jak należy w te kule grać. Dokonał kilkukrotnej prezentacji, biegając boso po trawie. Dzieci dały się nawet przekonać, choć bez przesadnej fascynacji. Potem miły Pan grał ze swoim synkiem w nogę, ciągle boso. Potem rodzinnie spożywali posiłek, wersal absolutny, modelowy tatuś. Wieczorem Pan zasiadł przy sąsiedzkim ognisku w charakterze głównej atrakcji, długo i wyczerpująco opowiadał historię nabycia przyczepy, niedrogo, za to z ekspresem do kawy, przypadki z wypraw po okolicy, udzielał rad i pouczeń. Usnęłam tego wieczoru ukołysana niskim, ciepłym głosem. Pierwszy widok zaraz po przebudzeniu to mój ideał grający z synem w nogę, obaj boso, po rosie. Idealna rodzina zasiadła do idealnego posiłku. I nagle- TRACH! Pękł materiał w idealnym składanym krześle z oparciami i Pan walnął dupą o ziemię. Rosły chłop złożony został na pół i wtłoczony w pozostałości fotelika. Tyłek na ziemi, kolana pod brodą, nóżki fajtające w powietrzu. Stłumiony śmiech wstrząsnął trzewiami campingu. Jedynie Pan zamarł. Dłuuugą chwilę trwał w swoim więzieniu. Na mgnienie oka odwróciłam wzrok od przedstawienia, a gdy spojrzałam ponownie, wszelki ślad po idealnej rodzinie zaginął. Czyżby Pan nie mógł znieść żadnej rysy na swoim doskonałym wizerunku? Atmosfera na campingu wyraźnie się potem oczyściła. Reszta panów, spędzających wakacje przy grillu i piwie wyraźnie odetchnęła, a i panie łaskawszym okiem spojrzały na swoich mężów, może nie tak idealnych, ale swoich, zwyczajnych, normalnych, grających w karty z dzieciakami i pozwalających, żeby dzieci zajęły się kopaniem piłki we własnym gronie. Życie jest przewrotne.

Zdążając do kibelka trzeba było udać się za sąsiedni płot, na teren zajęty przez domki. Przed jednym z domków stał gigantyczny wiklinowy fotel. - Nieźle wyposażone te domki- pomyślałam. Następnego dnia domkowe towarzystwo opuszczało wczasowisko z gigantycznym, wiklinowym fotelem przymocowanym do dachowego bagażnika. To był ich własny mebel, zabrany ze sobą na wakacje! Fajnie jest sobie pomyśleć, że istnieją na świecie ludzie, zdolni do takich pomysłów. Szacun, ukłon do samej ziemi.

Na drugi dzień pobytu w okolicach Kudowy zaplanowana została wizyta na Szczelińcu. Dojechaliśmy na właściwy parking drogą jak skręt kiszek (widocznie w tej okolicy innych nie mają na stanie). Dostaliśmy się na szczyt trasą o tysiącu schodów,

  

przepychając łokciami tłum ludzi zmierzających w tym samym kierunku. Od razu przypomniała mi się droga do Morskiego Oka. Najwyraźniej Sczeliniec jest atrakcją o podobnej klasie, trzeba zobaczyć będąc z wizytą w górach Stołowych.

Rzeczywiście, jest na co popatrzeć.

  

  

  

Później odwiedziliśmy Błędne Skały- warto, choćby po to, żeby zobaczyć ludzi entuzjastycznie włażących w gigantyczne szpary.

  

W drodze powrotnej zajrzeliśmy do kaplicy czaszek w Czermnej. Kim trzeba być, aby ozdabiać ściany ludzkimi szczątkami?

Góry Stołowe bardzo mi się podobały. Mam wyrzuty sumienia, że zaliczyliśmy je po łebkach, czyli po największych atrakcjach. Niestety, reaguję dziwnie źle na tłumy ludzi pętających się tam, gdzie chciałabym być sama, żeby dokładnie oglądnąć, pomacać każdy kamyczek i każdą dziwaczną skałę, nie będąc popychaną przez niecierpliwy tłum rwący w tempie pociągu ekspresowego. Jeśli będę kiedyś wybierać się w Góry Stołowe- podróż zaplanuję na jesień. Liczę, że wakacyjni turyści będą wtedy zalegać przed telewizorami.

CDN

 

piątek, 8 sierpnia 2008

Część 4, nie ostatnia.

Wyjechaliśmy z Kłodzka w deszczu. W drodze do Zieleńca dopadła nas dodatkowo gęsta mgła. Widoczność zerowa. Przepychaliśmy się po jakichś lasach drogą jak skręt kiszek, wieczorem, zmęczeni i przemoczeni. Poziom dobrego humoru osiągnął pułap Rowu Mariańskiego. Tolerancja dla pomyłek również. Że udało mi się przeżyć dwukrotną defiladę przez wieś w celu namierzenia schroniska- do dziś się dziwię.

W schronisku dostaliśmy pokoik z porządnymi łóżkami, ciepłe piciu i pełną michę. Ciepełko z okolic żołądka szybko rozsmarowało się po całym człowieku i nagle okazało się, że jest miło i sympatycznie. Nawet kontakt z telewizorem (porażka siatkarska z Amerykanami) nam nie zaszkodził. Rozwiesiliśmy mokre szmaty i do spania. To był prawdziwie królewski nocleg.

Rano- nadal mgła. Mleko, ale bez deszczu. Kuba łagodnie sugerował powrót do domu, ja sugerowałam delikatną wycieczkę po okolicy. Usiadłam nad mapą. Jakież było moje zdumienie, gdy dowiedziałam się, że Zieleniec leży na wysokości prawie 1000 m npm! Okazało się że ta gęsta mgła- to po prostu chmura! Deszczowe chmury mają niski pułap, więc wyjeżdzając na 1000 m wbiliśmy się w nią. Sięgnęłam po Argumenty.

- Pójdziemy sobie wolniutko do schroniska, niebieskim szlakiem, niedaleko, ze dwa kilometry, tam zjemy frytki i lody, dostaniemy pieczątkę do odznaki i spokojnie wrócimy do schroniska. Może być?

- A jak to daleko?

- Duży krok to ok. pół metra, policz sobie. Popatrz na mapę, to naprawdę blisko. Przecież i tak nie mamy nic do roboty. Nawet jak zleje nas deszcz- mamy gdzie się wysuszyć.

- Nooo dooobrze.

Poszliśmy.

Po kilku minutach wyglądałam jak topielica świeżo wywleczona z jeziora, choć deszcz nie padał. Krajobrazu nie było. Za to były borówki (informacja dla dziwaków, którzy nie znają słowa borówka: chodzi o jagody), jakich świat nie widział. Wielkie, dojrzałe i mnóstwo. Dotrzymałam słowa. Szliśmy naprawdę wolno. Może nazbyt wolno, bo gardząca urokami borówek latorośl dostała szału.

Ostatni odcinek trasy pokonaliśmy prawie biegiem, a było pod górkę. Weszliśmy do schroniskowej restauracji w poszukiwaniu obiecanych frytek. Wyglądaliśmy prawidłowo, biorąc pod uwagę wilgoć, szybki marsz pod górkę (bez kondycji) i spożyte borówki. Restauracyjni goście jednakże jakby się zachłysnęli widząc nas w drzwiach. Czyżby Czesi mieli coś przeciwko Polakom? Otarłam wodę z oczu.

No tak. Sala restauracyjna ostentacyjnie reprezentacyjna. Kelner pod muchą lawirował między stolikami z talerzami ułożonymi piętrowo na ręce. Przy stolikach ludzie w eleganckich, wręcz wytwornych toaletach. Usiedliśmy w najciemniejszym kącie (żeby się nie rzucać w oczy) i ponownie przeanalizowaliśmy mapę, żeby skapować, o co chodzi. Otóż od czeskiej strony porządna, asfaltowa droga prowadzi pod same drzwi lokalu. Ludzie przyjeżdżają na wykwintny obiad do eleganckiej restauracji z widokiem, tylko od naszej strony jest szlak przez las. Wytworny kelner zapodał frytki i dwie kawy, przyjął należność w złotówkach, nawet pieczątkę w książeczce PTTK przybił. Wierzynek niech się schowa.

Masarykowa Chata. Podobno punkt widokowy.

  

Podobno tak to wygląda przy ładnej pogodzie:

  

Żeby zagospodarować resztę tak miło zapowiadającego się dnia, postanowiliśmy wracać inną, nieco dłuższą drogą, prowadzącą przez Orlicę i/lub Vrchmezi. Początkowo szliśmy we mgle,

  

 ale szybko pojawiło się słońce malując wokół nas przepiękne widoki. Cisza, żadnych turystów, idealna droga- coś pięknego. No i te krajobrazy. Bajka. Inny wymiar.

  

Trochę się zacukaliśmy próbując dotrzeć do Polski, ponieważ szlak czeski i polski oddzielał pas zieleni, pozostałość po strefie przygranicznej, a jakoś nikomu nie przyszło do głowy że możnaby połączyć, albo chociaż tabliczkę z kierunkiem ustawić. Przedarliśmy się indiańską metodą przez krzaki i paprocie. Szlak był. Kłopot też. Otóż nie mieliśmy pojęcia, w którą stronę tym szlakiem mamy się udać. Na szczęście, z zupełnie nieoczekiwanej strony (nie branej wogóle pod uwagę), nadeszła miła pani i powiedziała, że właśnie z Zieleńca idzie, więc na pewno tędy.

W Zieleńcu przeżyliśmy szok. Jakież to piękne miejsce, gdy jest dobra widoczność!

  

 Byłoby jeszcze ładniejsze, gdyby nie mnogość wyciągów narciarskich, wypożyczalni sprzętu, knajp nastawionych na narciarzy i całej zimowej infrastruktury. W lecie, przy trzydziestostopniowym upale, wygląda to groteskowo.

W schronisku zastaliśmy niezwykły ruch. Przyjechali rowerzyści. Pod górkę wyjeżdżali wyciągiem krzesełkowym, na dół zjeżdżali z pieca na łeb, wykorzystując strome narciarskie trasy. Cud,że nikt się nie zabił. A może umiejętności? 

W okolicy odbywały się jakieś międzynarodowe zawody rowerowe, chłopaki potrzebowali noclegu. Zyskaliśmy towarzystwo, straciliśmy spokój. Gdy przystąpili do oglądania na ekranie laptopa zdjęć i filmów, plotkując przy okazji gorzej niż przekupki na straganie stało sie jasne, że tej nocy nie pośpimy za wiele. Rzeczywiście, nie pospaliśmy. Rano spakowaliśmy wysuszone manatki i opuściliśmy gościnne progi.

Nocleg w schronisku kosztował 20 zł od osoby (bez pościeli). Z pościelą piątkę drożej. Jedyną wadą sympatycznego schroniska jest totalny brak gniazdek elektrycznych. W łazience nie ma w co wetknąć suszarki do włosów, w pokoju nie można zrobić herbaty, czy naładować komórki. 

Dodałam krótką, całkowicie przypadkową wizytę w Zieleńcu i górach orlickich do najmilszych wspomnień.

Zakręciłam kołem fortuny, oszukując ledwie odrobinkę. Następny przystanek- Kudowa Zdrój.

I tym razem nie obyło się bez Tubylca Dobra Rada. Ale to tylko dlatego, że wjazd na camping wiódł przez bazar, zapchany ludźmi i towarami tak, że nie widać było drogi. Czesi robią w Polsce zakupy! Pełny parking czeskich aut! Że Niemcy, to wiedziałam. Ale Czesi?

CDN

Włóczęgi ciąg dalszy

Po uroczym dzionku spędzonym nad jeziorem Otmuchowskim przyszedł kolejny dzionek, w którym mieliśmy się udać do Kłodzka celem zapoznania się ze sławną twierdzą. Nic z tego nie wyszło, ponieważ stanęła nam na drodze kopalnia złota. Przejeżdżaliśmy sobie przez niewielką miejscowość o nic nie mówiącej nazwie Złoty Stok.

- Mamo, kopalnia złota!

- Nabierasz. Chcesz mnie duchami postraszyć?- dwa dni wcześniej w chorzowskim kinie 4D gościliśmy właśnie w kopalni złota. Duch mnie zastrzelił na tyle realnie, że wrzasnęłam, ku uciesze rodziny.

- Coś ty, popatrz!

Rzeczywiście, reklama jak byk.

- Jedziemy!!

Nabyliśmy bilety uprawniające do wizyty pod ziemią. W ofercie jest również pływanie łódką, ale niestety, bez wcześniejszej rezerwacji są marne szanse. Była godzina 11, łódki zaproponowano na 16.30. Z żalem zrezygnowaliśmy z łódek. Półgodzinne oczekiwanie na przewodnika spędziliśmy oglądając łażenie po ścianie jednego z budynków kopalni, płukanie złota pod kierownictwem bardzo apetycznego fachowca, oraz sklep z pamiątkami, z którego wynieśliśmy pierwsze w tym roku łupy. Pimpuś nabył breloczek z granatem, a ja koszulkę z zezowatym nietoperzem i napisem KISS ME. Wzbudzałam potem tą koszulką niezrozumiałą sensację. Że niby starszawe nietoperzyce nie powinny domagać się całowania? Nie rozumiem dlaczego.

  

Na zielonej tablicy w tle występuje fragment tego stworu. Więcej informacji o kopalni tu. Po sympatycznej godzinie spędzonej na penetracji otworów w ziemi udaliśmy się do restauracji

  

 celem odbudowania sił nadwątlonych przebywaniem w pobliżu arszeniku. Samo życie, idziesz szukać złota, znajdujesz arszenik.

  

W restauracji z wazoników uśmiechały się słoneczniki. Najprawdziwsze.

Wrażeń dużo, wszystkie pozytywne. Młodzi, zaangażowani ludzie, wdzięczny temat, kilka śmiesznostek. Miło było.

Przy drodze do sztolni ulokował się park linowy. Cóż, mieliśmy wolne popołudnie, a park wyglądał zachęcająco. Synek przeszedł specjalistyczne szkolenie na temat asekuracji pod okiem fachowca i wio!

  

Starszy chłopczyk pozazdrościł i również wio. Obaj pomykali po drzewach, a ja spokojnie robiłam zdjęcia. Dużo zdjęć. A wszystkie ruszone. Rzucawki na tych małpich trasach dostali. Na trasie dla dorosłych był taki np. zjazd:

  

Ta czerwona kropka na tle starego kamieniołomu to mój mąż " w trakcie". Niektórzy to mają upodobania, nie?

Obsługa parku występuje w czerwonych bluzach. To informacja dla tych, którzy oglądnęli galerię na stronie parku. Taka jedna pani w czerwonej koszulce zakładała pas biodrowy mojemu mężowi. Był wzruszony. Dziecko przeszkolił pan w czerwonej bluzie. Ten z kucykiem. Byłam bardzo wzruszona.

Ze Złotego Stoku udaliśmy się do Kłodzka. Jest tam jedno takie rondko, przy którym stoi znak: camping. O, wielki świat! Tym razem trafimy bez trudu. Ruch był spory, ale obca rejestracja pozwala wryć się przemocą, naraziliśmy się tylko na znaczące stukanie w czółko. Kilka razy się stukano w różne czółka, ponieważ udając się za znakami prowadzącymi na wymarzony camping ciągle wracaliśmy na to samo zatłoczone rondo. Sprawdzonym sposobem zaczepiłam tubylca. Pokazał palcem i trafiliśmy. Na wielkim placu stały dwa namioty. Rany, jak trudno się zdecydować na najlepsze miejsce na takim wielkim, pustym terenie!

Porzuciliśmy w końcu rozbity szczęśliwie namiot i udaliśmy się do miasteczka na rekonesans. Chcieliśmy znaleźć twierdzę. Na wszelki wypadek od razu nawiązałam kontakt z tubylcem. Tym razem tubylec dziwnie na mnie spojrzał. No tak. Zajebiście wielka budowla jest widoczna z każdego prawie miejsca, trzeba było podnieść wzrok nieco do góry i włala. Twierdza namierzona, nieco wolnego czasu do zmroku zostało, idziemy zwiedzić starówkę (tam na pewno będą jakieś lody).

Starówka w Kłodzku jest. Lody też. Koniec relacji.

Wróciliśmy na camping. Prysznic, kibelek, kuchenka, wszędzie brudno. Bardzo brudno. Brrrr. Niby człowiek luksusów nie oczekuje, ale są jakieś granice. W każdym razie wolałabym drewnianą wygódkę z serduszkiem i kąpiel w górskim strumyku. W nocy zaczął padać deszcz. Padał i padał i ani myślał przestać.  Rano były w namiocie kałuże, zamokły koce i śpiwory. Niby nic zaskakującego, ale wydarzenie nadpsuło mi z lekka humor. Bo prognozę długoterminową czytałam na interii i wynikało z niej, że będzie tydzień deszczu.

Twierdzę zwiedziliśmy pod parasolami. Właściwie szkoda, że nie poprzestaliśmy na oglądnięciu z wierzchu. Wystarczyłoby, przynajmniej mnie. Niestety, mój osobisty miłośnik wojen stanowczo nalegał na zwiedzanie. Padający deszcz mocno nadwątlił siłę mojego oporu, w końcu w środku przynajmniej na głowę nie kapało.

Twierdzę zwiedza się bez przewodnika. Jest wiele tablic informujących o historii i ponurych wydarzeniach, które miały tam miejsce, jest opis słynnych ucieczek, oraz inne opisy na wielkich tablicach zadrukowanych maczkiem. Spróbujcie przekonać ośmiolatka, że zwiedzanie polega na czytaniu tablic. Kierując się strzałkami można trafić na wierzch budowli, celem obejrzenia Kłodzka z lotu ptaka. Zobaczyliśmy, że deszcz bardziej pada. Kontynuowaliśmy zwiedzanie wnętrza. Trafiliśmy na salę tortur. Mimo opłaty za wstęp do twierdzy- zażadano dodatkowej kasy za wstęp do tej arcyciekawej sali. Niesmaczne. Trzeba było dodać te dwa złote do biletu, a nie piętrzyć debilizmy.

Wrażenia? Ponure, mroczne gmaszysko ze ścianami nasiąkniętymi cierpieniem i krzywdą ludzką. 

W labiryntach korytarzy minerskich przewodnik na szczęście był. I to jaki! Pani przewodniczka wkroczyła defiladowym krokiem, wydała kilka rozkazów, samym tonem głosu zmusiła rozlazłą grupę do posłuszeństwa i galopu przez podziemia. Pruski sierżant w damskim wydaniu. Przyglądałam się Pani z zachwytem. Oraz z nadzieją, że któryś turysta nie dość szybko dostosuje się do wydanej komendy. Opierdol był cudny. Mistrzyni.

Po powrocie na camping okazało się, że kałuże wprowadziły się do namiotu na dobre i bez walki nie ustąpią. Decyzja podjęła się sama- trzeba było poszukać suchego miejsca. Suchego miejsca z dojazdem pod same drzwi. Wykonałam kilka telefonów (naprawdę dobrze jest się zaopatrzyć w aktualną mapę) i okazało się, że miejsce jest. W schronisku PTTK w Zieleńcu pod Orlicą. Z wielka ulgą opuściliśmy Kłodzko.

CDN

środa, 6 sierpnia 2008

Włóczykijem, cz.2

Wiedziona natchnieniem nabyłam przed wyjazdem mapę campingów w Polsce. Inaczej w życiu nie trafilibyśmy na żaden camping. Wyjechaliśmy z Mosznej, kierując się w stronę Kłodzka. 

Szczęśliwcy posiadający taką samą mapę widzą, że w interesującej okolicy campingi są dwa: nad j. Nyskim (odpadł ze względu na być może lokalizację- ubzdurałam sobie, że będzie blisko drogi. Jak jest naprawdę- nie mam pojęcia) oraz TEN, czyli camping nr 42 nad j. Otmuchowskim. Dojechaliśmy do Otmuchowa, przejechaliśmy przez miasteczko na wylot- ani śladu campingu. Przejechaliśmy ponownie na wskroś- ponownie porażka. Nie bez znaczenia może tu być fakt, że pilotem wycieczki byłam ja- osoba nad wyraz skłonna do błądzenia po manowcach, na dodatek z silną alergią na GPS (co mi będzie obca baba mówiła gdzie mam jechać. A może lubię błądzić?). Defilując przez centrum Otmuchowa po raz trzeci, zdecydowałam się na rozmowę z tubylcem. 

- Kemping?- A o, tom drogom, długo, ze trzy kilometry beńdzie. Nad samiuśkim jeziorem.

I po co komu GPS? Trafiliśmy jak po sznurku, chociaż w tamtej okolicy kilometry są dłuższe, ale za to cieńsze. Przy samym campingu to nawet tabliczka była, więc mieliśmy pewność, że oto jest, ziemia nasza obiecana. Namierzyliśmy kibelek (nocą bardzo źle biega się daleko), rozbiliśmy się nieopodal, choć nie bez dbałości o pewną intymność, o co w tym akurat miejscu było łatwo, bo i drzew dużo i krzaczorów też. Okazało się, że trafiliśmy do raju wędkarzy. Łódki wiosłowe, pontony, wielgachne łodzie motorowe- ku naszemu szczeremu zdumieniu cała flota wyruszyła wieczorem na wodę. Podobno tamtejsze ryby biorą tylko nocą. Nie wiem, jakie ryby były brane, ponieważ na patelniach spodziewany przeze mnie towar nie był widziany.

Niepokoił mnie nieco temat pryszniców. Ostatni camping, z jakim miałam do czynienia (9 lat temu), wymagał wrzucenia monety, aby mieć wodę przez 3-5 minut. Był to camping duński, niemniej miałam coś jakby cień obawy, że przez tych kilka lat podobne urządzenia ozdobiły nasze prysznice. Nieee, nic z tych rzeczy. Ograniczenia występują, owszem.

  

W dozwolonym przez zarząd czasie można się pluskać do woli. Podejrzewałam, że w pozostałych godzinach w prysznicach jest zimna woda. Wcale nie. Trzeba czytać ważne komunikaty ze zrozumieniem. Tak oto wyglądały nieczynne natryski:

  

Przychodził silnoręki, zakładał żelazną sztabę, zamykał na kłódeczkę i problem z niesfornymi amatorami kąpieli był rozwiązany.  Na innych odwiedzanych campingach ograniczenia wyglądały podobnie, chyba, że trafiło się na nieco droższe miejsce, np. Leśny Dwór w Woliborzu, gdzie można się było ciapać cały dzień, w dodatku w luksusie całkiem niecampingowym. Podobnie, bo sztaba była tylko w Otmuchowie.

Fajny camping, najtańszy z odwiedzonych (3 osoby+ namiot+ samochód 33,- zł za dobę), przyzwoite sanitariaty, można skorzystać z restauracji, oraz, co chyba najistotniejsze, przepiękne miejsce.

  

  

Można popływać rowerkiem wypożyczonym w sąsiednim wczasowisku

  

albo odwrócić się tyłem do jeziora i ponapawać widokami, które mam wdrukowane jako typowo polskie.

  

Nie umiem porządnie odpowiedzieć na pytanie o możliwość kąpieli w jeziorze. Plaża jest, pomościk do skakania też, pogoda natomiast nie zachęcała do maczania się w wodzie i amatorów kąpieli nie widziałam (poza moim dzieckiem). Kuba się kąpał i żyje do dziś, choć w wodzie pływały zielone cosie, przypominające sinice. Co to było- nie mam pojecia. 

Spać położyłam się bez żadnych złych przeczuć.

Niesłusznie.

Karimata okazała się wściekle twarda, czuć było przez nią każdy kamyczek, patyczek i dziurkę w ziemi. Śpiwór, wbrew spodziewaniom nie poprawił sytuacji. Namiot okazał się mały, wymagający zgięcia wpół przy wchodzeniu i wychodzeniu. A w nocy było zimno i wiało mi w nogi przez zamek w śpiworze. Amatorzy sikania trzeszczeli ścieżką caluśką noc. No i co z tego? I tak było fantastycznie. Kręcąc się i wiercąc na niewygodnym posłaniu uświadomiłam sobie, że to dopiero pierwszy dzień wakacji, a praca, dom, depresja znikły za horyzontem tak, jakby nigdy nie istniały. No dobra, istniały, ale w innym życiu, na pewno nie moim.

CDN

 

niedziela, 3 sierpnia 2008

Wyczerpani wypoczynkiem, cz. 1

Tegoroczne wakacje budziły mój paniczny strach już od maja. Czyli od dnia, w którym zdecydowaliśmy o formie tegorocznego wypoczynku. Rewolucyjnie, po raz pierwszy od narodzin Kuby postanowiliśmy spędzić urlop razem, odcinając się stanowczo od zorganizowanych wczasów. Posiadanie nieszczególnie zdrowego dziecka zmusiło nas do stosowania przez lata systemu zmianowego- tatuś z synkiem dwa tygodnie, mamusia z synkiem następne dwa. Tą metodą dziecko zażywało świeżego powietrza przez miesiąc, a my mieściliśmy się w normach urlopowych. Co więcej, mężowska firma bardzo przyzwoicie dopłacała do wczasów przez siebie zorganizowanych, miesiąc dziecka z opieką i pełnym, trzyposiłkowym wyżywieniem nad takim np. Bałtykiem kosztował ok 1000 zł- wyraźnie więc widać, że było warto. Wadę mają takie wczasy jedną, za to istotną. Są nudne. Nudne do łez i granic ciężkiej nerwicy. Gdy dziecko osiągnęło wiek pozwalający na pewną dowolność- z ulgą i bez żalu zrezygnowaliśmy z wczasów.

Przewietrzyliśmy namiot, wyszarpnęliśmy z czeluści piwnicy karimaty i śpiwory, odkopaliśmy składane krzesełka i stolik, nabyliśmy świeżutkie mapy południowej Polski. Korciły mnie Góry Stołowe, jakimś sposobem pomijane dotychczas w wyjazdach.

Technicznie byliśmy przygotowani.

Ale psychicznie? Nie da się ukryć, że tak charaktery, jak i zainteresowania mocno nam się mijają. Gdybym pominęła potrzeby chłopaków- zamęczyliby mnie na śmierć narzekaniem, stękaniem i fochami. Poczyniłam więc Kroki.

Po pierwsze- przekonałam pewnego fotoamatora, że co prawda nie stać nas w żadnym razie na nowy aparat fotograficzny, ale życie bez cyfrowej lustrzanki jest nic nie warte, a cierpienia związane z nieco większym kredytem są niczym w porównaniu z beznadzieją wakacji bez porządnych zdjęć. Aparat został nabyty, z perspektywy czasu widzę, że był to strzał w dziesiątkę. Duży chłopczyk zajął się nową zabaweczką, zapominając o marudzeniu. Aparacik trzeba było czyścić, chronić przed deszczem, poznawać tajniki, robić milion zdjęć. Na wymyślanie rozrywek nie było już czasu, żona dostała więc 100% swobody przy planowaniu trasy. Wystarczyło, że trasa była malownicza.  

Po drugie- wyrobiłam dziecku legitymację PTTK. Nie mam pojęcia, dlaczego dziecko marzy o zdobyciu niespecjalnie atrakcyjnego kawałka blachy, ale to marzenie zapewniło kilka względnie spokojnych wędrówek po górach- potrzebne były punkty.  

Po trzecie- z bólem uznałam, że Inni mają prawo do Innych zainteresowań.

Inne zainteresowania spowodowały wizytę w chorzowskim wesołym miasteczku już w pierwszym dniu wakacji. W poniedziałek, zaraz po solidnym deszczu. Było...pusto. Atrakcje stały sobie mokre i bezludne, a zdesperowana obsługa uruchamiała każdą karuzelę dla każdego chętnego. Mój mąż przejechał się samotnie na rollercoasterze,

  

dla samotnego synka uruchomiono symulator lotów,

  

sami oglądnęliśmy znikającą panią. Niestety, samotne korzystanie z takich np. samochodzików nie cieszy, nie zachęca karuzela, po której nie wiadomo, czego się spodziewać. Obskoczyliśmy w dwie godziny (razem z obiadem), wydając lwią część punktów kredytowych w kinie 4D (seans specjalnie dla nas, film do wyboru z czterech).

Miasteczko mi się podobało. Obsługa co prawda była nadskakująco- namolna, ale złożyłabym to na karb kompletnego wyludnienia. W słoneczne weekendowe dni pewnie są normalnie nieuprzejmi. Karuzele są różniste, od koników do przerażających diabelskich urządzeń, poddających w wątpliwość zdrowe zmysły korzystających. Dla stanowczych przeciwników miotania człowiekiem (ja!) są śmiesznostki takie jak starodawny gabinet luster, czy kurs statkiem po jeziorze. Teren ładny, zadbany, wędruje się przyjemnie i w miarę- nie za długo, nie za krótko. Metoda z punktami kredytowymi za wstęp jest świetna do wyciągania pieniędzy. Jeżeli atrakcja "wymaga" 9 pkt nie myśli się o tym, że to 9 zł. Minus za końcówkę karty. Jeżeli atrakcja kosztuje 4 pkt, a zostają dwie karty po dwa punkty- niestety, nie da się skorzystać.

Kosztowała ta przyjemność stówę- 75 zł trzy karnety (w poniedziałek wydaliśmy z trudem, w niedzielę byłoby boleśnie mało), reszta to parking i hazard, za który płaci się gotówą.

Z wesołego miasteczka udaliśmy się na poszukiwanie zamku w Mosznej. Wyjątkowe miejsce. Spokój, cisza, niesamowita budowla, przepiękny park, jezioro z łabędziami, nic, tylko leczyć nerwy. Mieliśmy nadzieję na nocleg w zamku- nic z tego nie wyszło, dlatego, że byliśmy z dzieckiem. Dorośli mogą się przespać, ok 45 zł za nocleg. Dzieci najwyraźniej źle działają na znerwicowanych, bo recepcjonistka oraz kuracjusze kosym okiem spoglądali na Kubę grzecznie spożywającego zasłużone lody w pałacowej kawiarni. Na mnie dzieci też źle działają, podejrzewam więc u siebie ciężką nerwicę, którą chętnie wyleczę. Nawet mogę pokazać miejsce, które na pewno uczyni cud. Byle NFZ zapłacił, bo leczenie na własny koszt mogłoby gwałtownie pogorszyć mój ciężki stan. Przed zamkiem odbywała się sesja zdjęciowa. Dwie pary w ślubnych ubrankach, w poniedziałek wieczorem? Groteskowy widok. Dwóch fotografów z wizją, w jednym kącie para tarza się w trawie, w drugim inna para ćwiczy wielokrotny rzut bukietem. Zawiało tandetą? Powinno było. Śmierć pozowanym zdjęciom.

Ponieważ nie udało się przenocować po królewsku w zamku, zmuszeni byliśmy szukać plebejskiego noclegu na campingu.

CDN