Jestem wykończona.
Fizycznie i nerwowo.
Po walce o niemowlęce życie Luśki- następna batalia, tym razem o Kaśkę, która mimo szczepień złapała zarazę. Bardzo kocham moje koty, ale:
- wstaję przed świtem, przygotowuję lekarstwa dla obu zwierzaków, które w tym czasie chowają się w najciemniejszy i najmniej dostępny zakątek mieszkania,
- wykopuję drapiące i prychające futrzaki, faszeruję lekarstwem "doustnym",
- gotuję cielęcinkę, kroję na miazgę, żeby koty były w stanie (i chciały) przełknąć,
- przygotowuję na dwóch talerzykach jedzenie na "pod moją nieobecność",
- sprzątam kuwetę, bo koty pojone lekarstwem sikają jak wściekłe, a do brudnej kuwety mogłyby nie chcieć. Nie zamierzam ryzykować, sprzątam kuwetę trzy razy dziennie.
Po powrocie z pracy- czynności powtarzam, dokładam czasem zastrzyk (!!!) w Kasiny zadek.
Wieczorem- jw.
W międzyczasie usiłuję zgłębić tajniki pewnej umowy, na tyle ważnej, że czytam ją szósty raz i na pewno nie jest to koniec, pilnuję dziecka, które pomału wdraża się w obowiązki czwartoklasisty (oj, jak bardzo pomału!), pakuję i rozpakowuję plecak przed i po biwaku, a biwaki co dwa tygodnie, szukam piłki palantowej dokładnie takiej, jak w szkole, biegam na zebrania nie tylko szkolne, uczę się jazdy na rolkach, bo dla zdrowia potrzebuję ruchu, bywam u weterynarza i w aptekach, a w pozostałe chwile usiłuję wcisnąć ugotowanie choćby zupy dla głodnych domowników.
Gdybym nie pracowała, nie miałabym chwili oddechu :)
Nie do wiary, ale jesień w tym roku wcale mi nie przeszkadza. Możliwe, że dlatego, że jej nie widzę.
Trzymajcie kciuki za zdrowie moich kotów, bo jeśli pochorują jeszcze ze dwa tygodnie, to niechybnie zwariuję.