środa, 28 listopada 2007

Wywiadówka

Duża ze mnie dziewczynka. Wiekowo, oraz, niestety, rozmiarowo. Jeden synek skończył 18 lat, co jakby jeszcze bardziej utwierdza mnie w przekonaniu, że pierwsza wiośniana młodość już za mną. Okazało się jednak, że nie przeszkadza to nauczycielom ze szkoły małego synka, żeby traktować mnie jak smarkulę, niespełna rozumu na dodatek. Chociaż, słowo "nauczyciele" zostało tu użyte na wyrost, niestety...

Udałam się do szkoły 15 min przed czasem, nie, nie z nadgorliwości, kończę pracę o 16, dokładamy dojazd- wychodzi za 15 piąta, jak nic. Przed szkolnymi wrotami ogarnęły mnie lekkie wątpliwości. Dostrzegłam albowiem za oszklonym wejściem dziewoje w mocno niekompletnych strojach, za to z makłajażem rekompensującym braki w odzieniu. Chłopczykowie widzialni nie byli. Och Trompko, nie graj Titanica!! Już Cię rozumiem!! Nie rozumiem natomiast, czemu wytrzymał sufit, runęłabym na jego miejscu, jak nic. No tak, ładnie się zgrał czas na dyskotekę andrzejkową z wywiadówkami dla rodziców. Okazuje się, że można upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. Opieka do dzieci dyskotekowych w wolnych chwilach prowadzi zebrania, a i rodzice dopilnują, bo każdy rodzic mężczyzna łaskawym oczkiem spozierał na młode półgołe ciałka.

Jako pierwsza wystąpiła siostrzyczka. Ucieszyłam się nawet, albowiem miałam do niej parę uwag. Dla ułatwienia dodam, że przed wywiadówką wypiłowałam pazury na ostro, oraz naoliwiłam, żeby się sprawnie i bez zgrzytów wysuwały.

Siostrzyczka zaczęła od tego, jak ciężko stworzyć w szkole atmosferę sacrum. Bo dawniej, w salkach katechetycznych, w towarzystwie świętych obrazków, sacrum było obecne niejako automatycznie. Uuu, w tym momencie poczułam, że samoistnie ulegają wyostrzeniu moje zęby. Myślę, że nawet się nieco wysunęły. Następnie został na tablicy powieszony schemacik w trzech kolorach, wiara, wychowanie i nauka. Po czym detalicznie nam wyjaśniono, na czym polega każda z tych trzech rzeczy, oraz zostaliśmy uświadomieni, że to na rodzicach spoczywa ciężar wychowania dzieci w wierze, i nauczeniu, co siostra zada. To po co, ja się pytam, te DWIE godziny religii w szkole? A otóż na religii dzieci rysują, przy czym, o zgrozo, robią to niestarannie. I wycinają krzywo. I nie wyobrażajcie sobie rodzice, że tu się nie wie, kto nie chodzi do kościoła. Dzieci są szczere i uczciwe, wszystko powiedzą. Tu nastąpiły podziękowania dla rodziców starających się należycie, oraz zawoalowana obietnica szóstki na koniec roku.

Cud po prostu, że nie trafił mnie szlag na miejscu. Nie jestem bowiem katoliczką. Z przekonania. Ale dawno temu już się przekonałam, że wiara pomaga w życiu, nie sprzeciwiałam się uczęszczaniu na religię przez dzieci. Dałam szansę kościołowi na wychowanie gorliwego katolika? Dałam. TO TRZABA BYŁO Z NIEJ SKORZYSTAĆ, A NIE OSKARŻAĆ MNIE O MAŁE ZAANGAŻOWANIE.  Pamiętam doskonale, jak kler pchał się do szkół. A teraz taka jedna narzeka, że w szkole nie ma atmosfery sacrum. Przerobić na klasztor wszystkie szkoły, będzie nieporównanie łatwiej stworzyć właściwą atmosferę. Kto wpuszcza do szkół osoby bez wykształcenia pedagogicznego? Jakim prawem od nauczycieli się wymaga, a od kleru nie? Jakim prawem dziecko jest oceniane za MOJE przekonania? Dlaczego na religii, zamiast słuchać o Bogu, dziecko ma zajęcia plastyczne? I dlaczego, do ciężkiej cholery po trzech miesiącech od rozpoczęcia szkoły siedmiolatek gwałtownie domaga się wypisania z religii? I dlaczego w końcu nie poszłam do tej upiornej baby i powiedziałam jej tego wszystkiego wprost, tylko mało się nie udusiłam własną wściekłością?!

To ostatnie jest najprostsze, nie jest to osoba zdolna do zrozumienia czegokolwiek. Zbrojny beton, i tyle. Nie chciałam robić dziecku krzywdy, bo mściłaby się do końca roku. Ponadto potraktowałam rzecz na zasadzie "co nas nie zabije, to nas wzmocni", trening charakteru, i pokonywania trudności w życiu. Przysłowiowa kłoda pod nogi. Wytłumaczyłam dziecku na tym przykładzie, jak łatwo mogą nas skrzywdzić ci, po których spodziewamy się wsparcia, czym jest niesprawiedliwość, i jak omijać wszechobecną ludzką głupotę, zamiast z nią walczyć. A o Bogu, nauczę sama. Mam tylko pewne wątpliwości, czy mówimy o tym samym Bogu.

Drugą część zebrania rozpoczął film o astmie. Bo szkoła jest objęta programem, więc rozumiecie państwo, że musicie oglądnąć dwudziestominutową telenowelę o kaszlącej, zarozumiałej i niegrzecznej dziewczynce. Na koniec dostaliśmy ankiety do wypełnienia, taki test, czy aby na pewno zrozumieliśmy to, co właśnie oglądnęliśmy. Dzieci otóż uczone są czytania ze zrozumieniem, rodzice mogą poprzestać na oglądaniu ze zrozumieniem. Co za ulga, gdyby to było na piśmie, mógłby być poważny problem z przyswojeniem tych pieciu informacji zawartych w filmie.

Następnie zostaliśmy poinformowani, czego uczą się nasze dzieci. Łącznie z pisaniem na tablicy co trudniejszych słów, takich jak ciastko. Czy jakiekolwiek słowa mogłyby oddać moje uczucia w chwili gdy Pani starannie, kredą na tablicy, kaligrafowała to ciastko, a ja miałam świadomość, że moje dziecko siedzi samo w domu późnym wieczorem, z nieodrobionymi lekcjami i głodne? Za to już wiem, że ciastko, mimo trzech samogłosek, dzieli się tylko na dwie sylaby, bo "i" występuje jako zmiękczenie.

Z prawdziwym przerażeniem patrzyłam na zeszycik, którym się pani posiłkowała przy wykładzie. Na moje oko tak z 10 stron maczkiem. I nie popuściła, dopóki na przeszliśmy ze szczególami przez cały program szkolny. Wysłuchałam tego samego już na pierwszej wywiadówce, ale wiadomo przecież, że aby się dobrze utrwaliło, trzeba często powtarzać. Co bardzo źle wróży następnej wywiadówce, już za 2 miesiące, o zgrozo. Pytań po wywiadówce nie miałam żadnych. Dziwne, co?

A wszystkie te przyjemności na silnym podkładzie muzycznym  w rytmach disco.

Po wywiadówce przez godzinę kolorowałam pierdolone obrazki w pierdolonym zeszycie do religii, żeby udowodnić dziecku, że w walce na  froncie szkolnym nie jest sam.

Och, stres? A cóż to takiego?

niedziela, 25 listopada 2007

Co wysyłamy do USA

Idą święta. W trosce o kondycję finansową niejakiego św.Mikołaja postanowiłam osobiście zadbać o prezenty dla Rodziny Za Oceanem. Niełatwe to zadanie, ogólnie przecież wiadomo, że tam jest lepiej, bogato, wszystko jest tańsze, a wogóle to paczki powinny wędrować stamtąd tu, a nie stąd tam. Nóż mi się w kieszeni otwiera, jak słyszę takie pierdoły. Za oceanem, czy przed oceanem, wszędzie żyją normalni ludzie, którzy lubią dostawać prezenty.

Czysta,zmysłowa przyjemność jest w tym roku zarezerwowana dla szwagra.

Przedstawiam:oto Francesca.

  

A to goła Francesca:

  

Pożyteczną jest Francesca, ponieważ jest myszką komputerową. I niech mi kto powie, że szwagier się nie ucieszy. W dodatku w koszulce nie działa, żeby popracować, ciucha trzeba się pozbyć...

Siostra jest kobietą, a kobiety lubią biżuterię. To niech ma:

  

Najgorzej z siostrzenicą, ale w końcu to też kobieta, choć niewielka. Delfinek z prześliczną perłową wstawką, niemożliwą do uchwycenia na zdjęciu. Naprawdę jest błękitno-zielona.

 

    

W dodatku Alex tańczy w zespole ludowym, w stroju krakowskim, a do stroju pasują jak ulał korale z korala.

  

To już wszystko, mam nadzieję, że prezenty sprawią obdarowanym co najmniej tyle radości, ile sprawiły darczyńcy. I co? Da się ucieszyć kogoś, kto "ma już WSZYSTKO"?

Informacja dla zawistników: wszystko razem kosztowało 250 zł.

Dziś po raz kolejny uświadomiłam sobie, że należy się cieszyć każdą chwilą, i za nic w świecie nie wolno rezygnować z najbłachszej nawet okazji do radości i śmiechu. Smak życia docenia się najczęściej dopiero w obliczu śmierci. Szkoda, że każdego dnia marnujemy tyle okazji do szczęścia. A przecież każdy z nas przeminie.

 

 

 

 

 

piątek, 23 listopada 2007

PS

Kochany Mikołaju!

Bardzo się wczoraj myliłam. Poproszę o samochód.

Niekoniecznie duży, ale koniecznie nowy.

Najlepiej wiecznie nowy.

I żeby się nie psuł.

I żeby mało palił.

I żebym go już miała.

I jeszcze, żeby nie trzeba było skrobać szyb w zimie.

No dobra. Niech będzie nowy. Z całą resztą sobie poradzę.

Nissanik? Toyotka? Fiacik ostatecznie?

czwartek, 22 listopada 2007

Zrozumieć

Katie Melua rządzi. Dostałam wczoraj dwie płytki i słuuuucham.

Listopad jest. Jedno proste słowo, a ileż budzi we mnie emocji. Skojarzeń natychmiastowych. Pluchatych takich, świadomych postępujących ciemności, i tego, że nieprędko będzie lepiej. O tak, początek listopada to najlepszy czas dla zmarłych. Zaduma się człowiek nad grobami bliskich, zasmuci, powspomina lepsze czasy. Może i przyjdzie mu co mądrego do głowy. Ale cóż z tego, jak przylgnie też do człowieka ciężka, gęsta i lepka chandra. Przejdzie, co roku przechodzi. Tyle, że dopiero w okolicy Sylwestra. Śnieg kurna spadł. I zimno jest. Nożesz psiakrew.

Kochany Mikołaju!

Piszę do Ciebie, bo Cię kocham. I upiekę dla Ciebie ciasteczka owsiane. Bo może i koń się skusi? Albo renifer? Czy kto tam te Twoje sanki ciągnie. Jak zwierzątka wolą siano, to zapraszam, w piwnicy stoi spory worek. Smacznego.

Chciałabym w tym roku dostać pełny worek zrozumienia (z rozum-em). Potrzebny jest od zaraz. Wiesz przecież, drogi Mikołaju, jak to jest, gdy chce się spełnić życzenia wszystkich na świecie. Zawala się, i tyle. A jak miałabym pełny wór zrozumienia, to dolewałabym go do każdej gotowanej potrawy, doprawiałabym nim kawę, wlewałabym do butli z wodą w pracy, do czajników szefostwa (tu przydałby się koncentrat), doprawiałabym sok dla dziecka i geriawit dla babć. Och, sobie też bym nie pożałowała. Może wtedy łatwiej byłoby zrozumieć, że inni, to nie druga ja, więc są inni. Może lepsi, czasem gorsi, inni. Tacy "po swojemu" i  "niech kwitnie tysiąc kwiatów".

Och, Mikołaju drogi, żebyśmy się tylko dobrze zrozumieli. Mnie chodzi o taką małą, codzienną wyrozumiałość, taką do podarowania sąsiadom, którym przeszkadza płacz dziecka, i szczekanie psa, czy babci, którą denerwuje bałagan w pokoju wnuka.

Nie chciałbyś, drogi Mikołaju, aby zrozumiano, że jesteś chory, i prezenty, owszem, będą , tyle, że tydzień później? Czyż raz na życie nie mógłby Cię ktoś wyręczyć, a Tobie podać do łóżka herbaty lipowej z miodem?

Tak, poproszę o zrozumienie. Na ten rok wystarczy.

sobota, 10 listopada 2007

Podróże małe i duże, cz.2

Weszliśmy do Unii Europejskiej. Weszliśmy, oznacza, że nie wjechaliśmy. Ci wszyscy, co to protestują przeciwko wejściu do Unii maja świętą rację. Też jestem leniem, też wolałabym wjechać. Tylko nie ma po czym, BO NIE MA CHOLERNYCH AUTOSTRAD!

Ale ja nie o tym.

Byliśmy kiedyś w Belgii. Nieduże państewko, z dala od szlaków turystycznych, mieliśmy więc mały problem, co też koniecznie chcielibyśmy zobaczyć.  Padło na Brukselę, i model atomu. Rozważane było Waterloo, niestety, pagórek i łąka, choć niewatpliwie naznaczone historycznie, nie mogły wygrać z wdziękami roztaczanymi przez stolicę (kawa i lody). Atom wygląda tak:

  

Poruszanie się samochodem po mieście zostało nam stanowczo wybite z głowy. Bardzo to słuszna idea, biorąc pod uwagę sprawnie działajace metro.

Dojechaliśmy na darmowy parking koło MacDonalda, szczęśliwie usytuowany obok końcowej stacji metra. Jako praworządni obywatele postanowiliśmy nabyć bilety. Kioseczek przy stacji zamknięty był na głucho, dostępny był za to prześliczny automat biletowy. Hmm, instrukcja do niego, owszem, była, tyle, że po flamandzku i francusku. A mówiła mamusia, żeby sie uczyć języków?! Doświadczyliśmy za to niezwykłej uprzejmości tubylców. Nie było ani jednej osoby (przypominam, że jesteśmy na stacji metra, gdzie wszyscy się spieszą), która przeszłaby obojętnie, widząc rozpacz na twarzach niedouczonych turystów. Wyjaśniono nam, do której dziury wrzucić bilon...No właśnie bilon. Nie mieliśmy bilonu, a automat nie rozmieniał. Ponieważ zdecydowanie odrzuciliśmy propozycję podarowania nam właściwej kwoty, zawleczono nas z powrotem do MacDonalda. Po chwili, szczelnie wypełnionej gorączkowym machaniem rękami dysponowaliśmy bilonem. Uff. Wróciliśmy do tajemniczego automatu, i ponownie próbowaliśmy zgłębić jego tajniki. Rozpacz w naszych sercach rozsiadła się wygodnie. Nie było sposobu na odgadnięcie właściwych czynności. Czy już wspominałam, że tubylcy są uprzejmi? Jeden taki uprzejmy, w dodatku szalenie przystojny pan pobrał z naszych opadniętych rąk pieniądze, dokonał stosownych manipulacji, i wręczyła nam bilecik, tłumacząc, że to rodzinny, bo wychodzi taniej. HURRA, możemy jechać. Udaliśmy się na peron.

  

Tam okazało się, że za pomocą dwóch lini można rozwiązać problemy komunikacyjne sporego miasta. Wsiedliśmy, skasowaliśmy bilet (choć czułam się, jakbyśmy profanowali relikwię). Pózniej okazało się, że ten rodzinny bilet trzeba było skasować trzy razy- za trzy osoby. A my tylko raz, więc po tej całej gehennie przy automacie i tak jechaliśmy na gapę. Na szczęście nie było kontrolera.

Popadywał deszczyk, mimo to postanowiliśmy zwizytować tzw centrum. I gdzie nas zawiodły nogi?

  

Rok był 1999, o Unii wtedy ptaszki nie ćwierkały. Przeczucie, czy co? Potem udaliśmy się w stronę rynku. Trafiliśmy nawet. Tyle, że niezbyt szczęśliwie, bo cały plac zastawiony był szczelnie trybunami. Cóś miało się dziać, ale nie udało się dogadać co, tyleśmy zrozumieli, że wieczorem, więc i tak nie dla nas. Kawa i lody były, bardzo dobre.

  

No ale podstawowy cel wycieczki nie został osiągnięty, podjęliśmy próbę odnalezienia stacji metra. Niby wszystko się zgadzało, przystanek był pod ziemią, nazywał się metro, ale przyjechał tramwaj. Pojęcia nie mam, co zrobiliśmy nie tak, grunt, że kierunek sie zgadzał. Poza tym po niedługim czasie tramwaj opuścił kazamaty i wiózł nas wierzchem, niespodziewanie dostarczając dodatkowych atrakcji turystycznych. Okazało się bowiem, że Bruksela posiada miejsca, w których tynk opada z budynków, brud i śmieci panują na ulicy, no syf i malaria godne dawnego krakowskiego Kazimierza. Od razu lepiej nam się zrobiło na duszy. Kompleksy jakby zbladły, poczuliśmy się członkami jednej wielkiej europejskiej rodziny. Wyjaśniano nam potem co prawda, że to dlatego, że w Brukseli jest dużo obcych, ale już wiedzieliśmy, co o tym myśleć.

Atom wykorzystaliśmy wszechstronnie. I windą na górę pojechaliśmy, i pogoniliśmy się po tych dziwnych rurach urządzonych kompletnie bez polotu, i posiłek udało sie zjeść w pobliskim parku z widokiem. Wiele na nas ta Bruksela nie zarobiła. Dwie kawy i trzy porcje lodów, trzy bilety do metra, bilet wstępu do Atomu...Wałówa była "z domu", i jeszcze na gapę jeździliśmy. Dziwić się potem, że nas w Unii nie lubią.

Stojąc plecami do Atomu widzi się to:

  

Budynek EXPO. Nie pamietam, o który to rok chodziło, zapewne dlatego, że nic a nic mnie to nie obchodziło. Najważniejsze, że tam obok był końcowy przystanek metra, którym to metrem udało się wrócić na znajomy nam parking koło Mac Donalda.

Wycieczka była bardzo udana. Choć może rzeczywiście o samej Brukseli dowiedzieliśmy się niewiele. Ale kto powiedział, że chcieliśmy się dowiedzieć?

 

czwartek, 8 listopada 2007

Zaakceptuj. Całą mnie.

Podobno udowodniono, że kobiety mają mniejszy mózg. Taki to żarcik imprezowy jest. ALE CZY TO NIE MĘŻCZYŹNI UPARCIE TWIERDZĄ, ŻE ROZMIAR NIE MA ZNACZENIA? ŻE LICZY SIĘ TECHNIKA?

Tak więc, drodzy panowie, jeśli życzycie sobie akceptacji zamiast pobłażliwości, proszę docenić jakość komóreczek móżdżkowych.

 

środa, 7 listopada 2007

*

-Mamoooo, a czy Michał to już nigdy do nas nie przyjdzie?

-Nie wiem, syneczku, mam nadzieję, że przyjdzie...

Ależ mam zajebiście chandrowatą chandrę.

A poza tym jestem gruba, brzydka, i nikt mnie nie kocha.

Nie mam butów na zimę oraz pięniędzy na zakup, albowiem uległam czarowi jednej takiej garsonki. Czy boso po śniegu to zdrowo? I co to wogóle jest, żeby baba nie miała co najmniej trzech par butów z zeszłego roku? Baba wybrakowana, i tyle.

Wrrrr.

poniedziałek, 5 listopada 2007

Po co komu wiedza? Część II

Wizyta u lekarza antropozofa rozpoczęła nowy etap w życiu Pimpusia. W moim zresztą też. Pierwsza "rozmowa" trwała ponad godzinę. Wysłuchano uważnie wszystkiego, co chciałam powiedzieć, zadano wiele pytań. Diagnoza była prosta,atopowe zapalenie skóry i alergia, ale leczenie ustalane było dłuuugo. Zaczęliśmy od kąpieli w ziołach (skrzyp + brzoza), codziennie parzyłam w dwóch garach po pół paczki ziół, wlewałam do wanienki niemowlęcej, i starałam się jak najdłużej dziecko w tym moczyć (ok 0,5 h). Wanienka niemowlęca była fajna, bo można w niej było uzyskać duże stężenie wywaru. Kąpaliśmy się tak przez pół roku. Po kąpieli smarowanko maścią nagietkową. A potem noszenie dziecka skąplikowaną metodą, tak, żeby łapki stale były trzymane z dala od buzi (coby się maluch nie drapał).

Najgorzej było przez pierwsze dwa miesiące. Po odstawieniu maści sterydowych wylazły wszystkie chrosteczki, na szyi, na przegubach rąk, pod kolanami, na brzuchu, na nogach, na buzi oczywiście, kurcze, właściwie to wszędzie. Ucierpiało się bidne dziecko, bo swędziało to nie lada. Dodatkowo podawałam Calcium carbonicum (kuleczki do ssania), i smarowałam maścią Dermatodoron. A, był też dermatodoron do picia, popijał synek toto ponad rok. O wyraźnej poprawie można było mówić po siedmiu miesiącach. W międzyczasie było wiele róznych lekarstw, zasadniczo chodziło o usprawnienie trawienia.

Trudno było sie uodpornić na komentarze "życzliwych", oraz lekarzy, którzy od czasu do czasu oglądali dziecko. "Czy pani zdaje sobie sprawę, jak to dziecko cierpi?". Nie, kurna, nie zdaję sobie sprawy, dzieckiem opiekują się krasnoludki.

Ostatnie poważne objawy atopowego zapalenia skóry pojawiły się na drugie urodziny. Czyli po roku i 5 miesiącach od rozpoczecia leczenia. Odpukać, od tamtej pory jest spokój.

Lekarze konwencjonalni, wszyscy u których byliśmy, mówili wyłącznie o poprawie, nigdy o wyleczeniu. Alergikiem miał być synek do końca życia (Ige powyżej 1000, przy nornmie do 15) Oraz astmatykiem, od ok.3 roku życia. Pimpuś dziś ma 7 lat. Astmatykiem nie jest. O atopowym zapaleniu skóry zapomnieliśmy 5 lat temu. Alergia niestety nadal jest obecna, tyle, że nie utrudnia życia. Myślę, że za kilka lat zapomnimy i o alergii.

W ciągu siedmiu lat raz zastosowaliśmy antybiotyk. Reszta chorób poddała się bez wytaczania najcięższych dział. Zaprzyjaźniliśmy sie z bańkami, syropem z cebuli, okładami z kapusty. Oczywiście, lekarstwa idą cały czas. Fajne takie, słodkie kuleczki, dziecko upomina się o następną porcję, jak mama zapomni. Z góry się nastawiam, że chorobę leczymy ok 3-4 tygodni. Tyle trwa zapalenie krtani, czy oskrzeli. NIE ZBIJAMY GORĄCZKI. W czasie choroby unikamy miesa, mleka i surowych owoców.

Nie jestem pedantką, kurz istnieje u mnie w domu. Dziecku zdarza się zjeść brudnymi rękami, mamy także kota. Powiedziałabym, że żyjemy NORMALNIE. Podziękowania za to należą się człowiekowi, któremu po ukończeniu medycyny chciało się pójść dalej, w stronę leczenia, a nie przepisywania leków.

Drogi Panie Doktorze. Dziękuję, i przepraszam, że wątpiłam.