Duża ze mnie dziewczynka. Wiekowo, oraz, niestety, rozmiarowo. Jeden synek skończył 18 lat, co jakby jeszcze bardziej utwierdza mnie w przekonaniu, że pierwsza wiośniana młodość już za mną. Okazało się jednak, że nie przeszkadza to nauczycielom ze szkoły małego synka, żeby traktować mnie jak smarkulę, niespełna rozumu na dodatek. Chociaż, słowo "nauczyciele" zostało tu użyte na wyrost, niestety...
Udałam się do szkoły 15 min przed czasem, nie, nie z nadgorliwości, kończę pracę o 16, dokładamy dojazd- wychodzi za 15 piąta, jak nic. Przed szkolnymi wrotami ogarnęły mnie lekkie wątpliwości. Dostrzegłam albowiem za oszklonym wejściem dziewoje w mocno niekompletnych strojach, za to z makłajażem rekompensującym braki w odzieniu. Chłopczykowie widzialni nie byli. Och Trompko, nie graj Titanica!! Już Cię rozumiem!! Nie rozumiem natomiast, czemu wytrzymał sufit, runęłabym na jego miejscu, jak nic. No tak, ładnie się zgrał czas na dyskotekę andrzejkową z wywiadówkami dla rodziców. Okazuje się, że można upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. Opieka do dzieci dyskotekowych w wolnych chwilach prowadzi zebrania, a i rodzice dopilnują, bo każdy rodzic mężczyzna łaskawym oczkiem spozierał na młode półgołe ciałka.
Jako pierwsza wystąpiła siostrzyczka. Ucieszyłam się nawet, albowiem miałam do niej parę uwag. Dla ułatwienia dodam, że przed wywiadówką wypiłowałam pazury na ostro, oraz naoliwiłam, żeby się sprawnie i bez zgrzytów wysuwały.
Siostrzyczka zaczęła od tego, jak ciężko stworzyć w szkole atmosferę sacrum. Bo dawniej, w salkach katechetycznych, w towarzystwie świętych obrazków, sacrum było obecne niejako automatycznie. Uuu, w tym momencie poczułam, że samoistnie ulegają wyostrzeniu moje zęby. Myślę, że nawet się nieco wysunęły. Następnie został na tablicy powieszony schemacik w trzech kolorach, wiara, wychowanie i nauka. Po czym detalicznie nam wyjaśniono, na czym polega każda z tych trzech rzeczy, oraz zostaliśmy uświadomieni, że to na rodzicach spoczywa ciężar wychowania dzieci w wierze, i nauczeniu, co siostra zada. To po co, ja się pytam, te DWIE godziny religii w szkole? A otóż na religii dzieci rysują, przy czym, o zgrozo, robią to niestarannie. I wycinają krzywo. I nie wyobrażajcie sobie rodzice, że tu się nie wie, kto nie chodzi do kościoła. Dzieci są szczere i uczciwe, wszystko powiedzą. Tu nastąpiły podziękowania dla rodziców starających się należycie, oraz zawoalowana obietnica szóstki na koniec roku.
Cud po prostu, że nie trafił mnie szlag na miejscu. Nie jestem bowiem katoliczką. Z przekonania. Ale dawno temu już się przekonałam, że wiara pomaga w życiu, nie sprzeciwiałam się uczęszczaniu na religię przez dzieci. Dałam szansę kościołowi na wychowanie gorliwego katolika? Dałam. TO TRZABA BYŁO Z NIEJ SKORZYSTAĆ, A NIE OSKARŻAĆ MNIE O MAŁE ZAANGAŻOWANIE. Pamiętam doskonale, jak kler pchał się do szkół. A teraz taka jedna narzeka, że w szkole nie ma atmosfery sacrum. Przerobić na klasztor wszystkie szkoły, będzie nieporównanie łatwiej stworzyć właściwą atmosferę. Kto wpuszcza do szkół osoby bez wykształcenia pedagogicznego? Jakim prawem od nauczycieli się wymaga, a od kleru nie? Jakim prawem dziecko jest oceniane za MOJE przekonania? Dlaczego na religii, zamiast słuchać o Bogu, dziecko ma zajęcia plastyczne? I dlaczego, do ciężkiej cholery po trzech miesiącech od rozpoczęcia szkoły siedmiolatek gwałtownie domaga się wypisania z religii? I dlaczego w końcu nie poszłam do tej upiornej baby i powiedziałam jej tego wszystkiego wprost, tylko mało się nie udusiłam własną wściekłością?!
To ostatnie jest najprostsze, nie jest to osoba zdolna do zrozumienia czegokolwiek. Zbrojny beton, i tyle. Nie chciałam robić dziecku krzywdy, bo mściłaby się do końca roku. Ponadto potraktowałam rzecz na zasadzie "co nas nie zabije, to nas wzmocni", trening charakteru, i pokonywania trudności w życiu. Przysłowiowa kłoda pod nogi. Wytłumaczyłam dziecku na tym przykładzie, jak łatwo mogą nas skrzywdzić ci, po których spodziewamy się wsparcia, czym jest niesprawiedliwość, i jak omijać wszechobecną ludzką głupotę, zamiast z nią walczyć. A o Bogu, nauczę sama. Mam tylko pewne wątpliwości, czy mówimy o tym samym Bogu.
Drugą część zebrania rozpoczął film o astmie. Bo szkoła jest objęta programem, więc rozumiecie państwo, że musicie oglądnąć dwudziestominutową telenowelę o kaszlącej, zarozumiałej i niegrzecznej dziewczynce. Na koniec dostaliśmy ankiety do wypełnienia, taki test, czy aby na pewno zrozumieliśmy to, co właśnie oglądnęliśmy. Dzieci otóż uczone są czytania ze zrozumieniem, rodzice mogą poprzestać na oglądaniu ze zrozumieniem. Co za ulga, gdyby to było na piśmie, mógłby być poważny problem z przyswojeniem tych pieciu informacji zawartych w filmie.
Następnie zostaliśmy poinformowani, czego uczą się nasze dzieci. Łącznie z pisaniem na tablicy co trudniejszych słów, takich jak ciastko. Czy jakiekolwiek słowa mogłyby oddać moje uczucia w chwili gdy Pani starannie, kredą na tablicy, kaligrafowała to ciastko, a ja miałam świadomość, że moje dziecko siedzi samo w domu późnym wieczorem, z nieodrobionymi lekcjami i głodne? Za to już wiem, że ciastko, mimo trzech samogłosek, dzieli się tylko na dwie sylaby, bo "i" występuje jako zmiękczenie.
Z prawdziwym przerażeniem patrzyłam na zeszycik, którym się pani posiłkowała przy wykładzie. Na moje oko tak z 10 stron maczkiem. I nie popuściła, dopóki na przeszliśmy ze szczególami przez cały program szkolny. Wysłuchałam tego samego już na pierwszej wywiadówce, ale wiadomo przecież, że aby się dobrze utrwaliło, trzeba często powtarzać. Co bardzo źle wróży następnej wywiadówce, już za 2 miesiące, o zgrozo. Pytań po wywiadówce nie miałam żadnych. Dziwne, co?
A wszystkie te przyjemności na silnym podkładzie muzycznym w rytmach disco.
Po wywiadówce przez godzinę kolorowałam pierdolone obrazki w pierdolonym zeszycie do religii, żeby udowodnić dziecku, że w walce na froncie szkolnym nie jest sam.
Och, stres? A cóż to takiego?