poniedziałek, 31 grudnia 2007

Wino

Przyszedł czas, by sprawdzić, co też wydarzyło się w jednym takim balonie.

  

Wino, czy ocet?

  

Na oko herbata, w smaku bardzo młode wino.

  

Metne, niestety. Wróciło do balona, niech pedzi dalej, aż się wyklaruje. Za jakiś rok będzie z tego przyzwoite wino w dziwnym pomarańczowym kolorze.

 

piątek, 28 grudnia 2007

Po świętach

Wreszcie po świętach.

Dałam się podpuścić w tym roku. Że niby nie dam sobie rady sama z przygotowaniem wigilii i świąt. Jak to? JA sobie nie dam rady? Dam radę, jedną ręką!

Zaczęło się od sprzątania. We czwartek przed świętami "fachowcy" skończyli ocieplać nasz blok. Rusztowania, stanowiące przez ostatnie trzy miesiące stały element krajobrazu zaokiennego znikły, odsłaniajac niewiarygodnie brudne okna. Starałam się zignorować, ale się nie dało. Kosztowało mnie to w sobotę pełne osiem godzin drapania pazurami. Pierwszy raz w życiu żałowałam, że nie mam tipsów. Potem takie zwykłe, świąteczne porządki z odsuwaniem łóżek i pucowaniem kafelek. Łatwizna. Dałam radę.

Nikt nie widział, że wieczorem czołgałam się do łóżka, bo dojść nie byłam w stanie.

Niedzielę zaczęłam od zakupów. Brak samochodu dał mi się tu mocno we znaki, zamiast jednego szybkiego kursu, trzeba było biegać dziesięć razy. Piechotą! Cóż, podobno spacery są bardzo zdrowe. Teraz na pewno jestem taka zdrowa, że spokojnie mogę sobie pozwolić na dziesięć kolejnych lat jeżdżonych. Taka zdrowa i wypoczęta już ok 14 zabrałam się za mak. Mielenie znaczy. Koniecznie dwa razy. Na szczęście okazało się, że nie mam stosownego urządzenia, poszłam na pożyczki do sąsiadki. Cudowna ta kobieta zainwestowała w prześliczną, elektryczną machinę, dwa leniwe prztyknięcia, i po robocie. No, w obliczu takiego cudu spokojnie można było wypić kawę z rewelacyjną sąsiadką. Już ok 17 wróciłam do mojego maku. Oraz ciasta drożdżowego. A także moczących się grzybków. I kapuchy. O, jest też ryba! Dobrze, że nieżywa. Psiakrew, okazało się, że się trochę zasiedziałyśmy.  

Nie należy się poddawać panice. Nie poddałam się. Usiadłam, ustaliłam ostateczne menu, żeby wyeliminować, co się da. Trzeba się było skupić na elementach absolutnie niezbędnych.

Barszcz z uszkami- musi zostać, ulubione danie Michała.

Pierogi ruskie-jedyne pożywienie Pimpusia, nie da się ominąć.

Kluski z makiem- dla babci.

Karp w panierce-dla męża.

Ryba po grecku-moja.

Pierogi z kapustą i grzybami- dla Tradycji.

Ten pioruński zwijany makowiec!

Resztę niedzieli poświęciłam na pieczenie makowca. Wyszedł! Cud! Najśmieszniejsze jest to, że rodzinnie nie przepadamy za makowcem. Ale Tradycja! Musi być zwijany makowiec.

Gdy drożdżowe rosło, zrobiła mi się chwila luzu. Postanowiłam sprawdzić, czy przepis na makaron ze starego kawału ma jakiś sens.

Dla przypomnienia:

Przychodzi żona do domu, widzi gołego męża utytłanego w mące.

-Kochanie, co ty robisz?

-Jak to co? Makaron! Przecież sama mi kazałaś zarobić mąkę jajami...

Przepis ma sens, tyle, że użyłam jajek kurzych. Makaron wyszedł ekstraklasa. W innych wolnych chwilach między kolejnymi fazami produkcji makowca przygotowałam resztę potraw. Jedną ręką!

Ok drugiej w nocy przypomniałam sobie, że nie mam zapakowanych prezentów. O wpół do czwartej doczołgałam się do łóżka.

Rano się okazało że wigilia to już dziś. Kruca bomba, mało casu! Około południa wyraźnie było widać, że na zaplanowaną czwartą nie zdążę. Kot się zlitował i postanowił pomóc. Pierogi zyskały wzorek w kocie łapki, a stroik utracił bombki. Nie no, luzik, damy radę. Stroik został przyozdobiony plasterkami cytryny i mandarynki, oraz orzechami owiniętymi w cynfolię. Bardzo polecam, ładnie pachnie, a kot omija dużym łukiem. Dostałam również pochwałę za niezwykle oryginalne przyozdobienie stołu. Same plusy. Na 17 wszystko było gotowe. Ufff. Można było zacząć uroczyste maczanie  w rodzinnym sosie.

Wnioski:

-Można się unosić ambicją, ale nie warto, bo to okropnie pracochłonne.

-Elektryczna maszynka do mielenia to wynalazek na miarę XXI wieku. Podobnie jak zmywarka do naczyń. I do diabła z ekologią.

-Jedyne istoty przemawiające w wigilę ludzkim głosem to członkowie mojej rodziny. Dawno podejrzewałam, że to zwierzęta.

Dostałam prezent. Toster. Zawsze o takim marzyłam. Przewidziałam taką możliwość, drugi prezent kupiłam sobie sama. Najnowszą Chmielewską. Reszta świąt upłynęła więc w radosnej atmosferze.

Moje dzieci w świątecznej zgodzie: 

 

środa, 26 grudnia 2007

Życzenia spod choinki

Moi kochani,

życzę wam, aby kawa zawsze smakowała tak samo dobrze, jak pachnie.

Życzę także, aby nigdy nie brakowało Wam optymizmu i radości.

Życzę wielu życzliwych ludzi wokół, oraz serc gorących, powodzenia w realizacji planów i Planów.

Życzę, aby muzyka w Waszych duszach nigdy nie umilkła, a marzenia czekały, zawsze gotowe na spełnienie.

Na zdrowie, moi drodzy, wszystkiego najlepszego w Nowym Roku.

  

 

 

 

 

sobota, 15 grudnia 2007

Dzieci

Moją życiową pasją jest obserwacja. Ludzi obserwuję, oczywiście, ponieważ są najbliżej i ciągle pod ręką. Albo nogą, badź też pod innymi częściami ciała. W każdym razie blisko. Bardzo się staram przy tym zachować względny obiektywizm. Czysto obiektywne spojrzenie to mit i legenda, musiałabym przestać być człowiekiem, aby było to możliwe. Pewnym ułatwieniem przy obserwacji jest obojętny stosunek do obiektu.

Fantastycznego materiału dostarczają blogi. Cała Polska, zamiast czytać dzieciom, wyżywa się pisarsko. Wspominając z lat szkolnych ogólnie niechętny stosunek do rozmaitych form wypracowań z polskiego nieco mnie to zaskakuje. Co prawda, nigdy nie spotkałam się w szkole z tematem "wpływ tipsów żelowych na zdrowie psychiczne właścicielki (lub właściciela)", czy też "przeżyłem wszystko- wyznania szesnastolatka", a na blogach i owszem. Możliwe, że należałoby ten trend przeanalizować i dokonać stosownych zmian w programach szkolnych.

Najczęściej poruszanym tematem są dzieci. Nic w tym dziwnego, temat wdzięczny i zawsze aktualny. Przed znajomymi wygadać się nie można, bo niespecjalnie są skłonni dawać wiarę opowieściom o dobrym sercu osobnika, który właśnie ładuje po głowie kolegę, bo ten nieopatrznie dobrał się do jego czekoladek. O porodzie nie ma co wspominać, nikt nie chce słuchać. A na blogu- proszę bardzo, nie ma przeszkód, można opisać z detalami każdy skurcz, proces wysuwania się główki i szycie krocza. I to jest ok, przeżycie z gatunku Wielkich, trzeba się koniecznie podzielić, choćby i z całym światem.

Problem zaczyna się chwilę potem. Mianowicie przy pierwszym krzyku nowo narodzonego. Otóż tu przeważnie następuje opis doznawanych wzruszeń, chwytania za serce, i innych uczuć z pogranicza wniebowstąpienia. Hmmm. A gdzie uczciwy zapis pierwszej myśli (o, kurwa, jaka ulga, wreszcie koniec) oraz drugiej (skąd to dziecko? Moje!?). Zresztą nieważne. Od tych wzniosłych nowonarodzonych uczuć zaczyna się tzw. dziumdzianie. Zaczynają się zachwyty nad:pierwszą kupką, każdziutkim słodziutkim paluszeczkiem, a nosunio taki śliczniuni, po mamuni, a oczki, cudeńko, itd. Nie ma spaceru, jest spacerek, są zakupki z mamunią, zupka na obiadek, posiusiana pieluszka. Nie muszę tego czytać, przy pierwszych objawach przesłodzenia można zamknąć bloga. Gorzej, że czytają te notatki szczęśliwe "spodziewające się", a potem powielają. W realu powielają. Ćwierkają mamunie do dzieciątek, najpierw nad wózeczkiem, potem nad piaskowniczką, oraz przy huśtaweczce.

W tym wszystkim dziecię dorasta. W przeświadczeniu, że nawet jak pierdnie, to pachnąco i na złoto.

Pierwszy szok następuje w piaskownicy. Bezwzględna walka o wiaderko, czy łopatkę, bójki o MÓJ kawałek piasku, itd. Kto nie przyglądał sie z bliska, nie zrozumie. Z ławki nieopodal mało widać, ale z bliska? Toż to wojna w czystej formie, przy użyciu wszelkich dostępnych narzędzi, jaskiniowcy w akcji! Cała nakładka cywilizacyjna nie istnieje, przemoc i brutalność rządzi, wraz z prawem silniejszego, i hierarchią, znaną nam ze stada wilków.

Wyraźnie widać różnicę między dzieciuniem w różowej czapuni, a bezwzględnym wojownikiem, walczącym o dominację? Gdy sie patrzy z boku- owszem, widać, głównie przez brak różowych okularów.

Otulanie małych neandertalczyków różowym puchem wydaje mi się co najmniej niestosowne. Ba, szkodliwe!

Przecież niebezpieczeństwa nie znikną, tylko dlatego, że najukochańsze maleństwo pojawiło się na świecie, otoczenie nie zwykło dostosowywać się do jednostek. To dziecko, które jest ni mniej ni wiecej tylko małym człowiekiem (przyszłym dorosłym), musi dostosować się do otaczającego świata. Zło nie zniknie ze świata za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Chroniąc dziecko przed jego przejawami czynimy dziecko bezbronnym, sami wychowujemy potencjalne ofiary przemocy, lub katów!

Dziecko powinno znać potencjalne zagrożenia. Tego powinni uczyć rodzice. Nie, żeby zaraz edukować dzieci za pomocą "teksańskiej masakry". Nie w wytworach wyobraźni psychopatycznych twórców rzecz. Chodzi o rzetelną informację, że jak walę kolegę po głowie kamieniem, to mogę go zabić. Na śmierć, bez szans na drugie i trzecie życie, jak w grze komputerowej, czy debilnej kreskówce. Sąsiad to niekoniecznie nieudolny fachowiec mieszkający obok. Wojna to śmierć i głód, a nie fajna strzelanka. Jak wpadnę do głębokiej wody, to się topię, a nie spokojnie zmierzam po dnie do brzegu.

Przemoc, wojny, głód i śmierć są obecne w naszym życiu. Kiedyś w ten świat dzieci były wprowadzane były przy pomocy baśni, podań i legend. Widział kto choć cień różowego puchu w baśniach Andersena? A u braci Grimm?

Dzieci przyjmują taką wiedzę całkiem naturalnie. To rodzicom wydaje się, że dziecięca konstrukcja psychiczna jest zbyt delikatna, aby sobie poradzić  z udźwignięciem prawdy. Media robią nam wodę z mózgu. Zatracamy pomaluśku instynkt samozachowawczy, otuleni różowym puchem dobrobytu.

Radziłabym raczej obejrzeć się nieco za siebie (od jaskiń wszak nie odeszliśmy zbyt daleko), oraz rozejrzeć wokół (piaskownica!przedszkole!), a nastepnie przeanalizować, jak wychowujemy swoje dziecko. Czy czasem, "chroniąc" przed złem, nie wystawiamy bezbronnego malucha na jego przejawy.

czwartek, 13 grudnia 2007

Kot

http://pl.youtube.com/watch?v=GmwqpHsMExg

Uprzejmie proszę zwrócić uwagę na niezwykły wzór, który pojawił się na częściach drewnianych łóżka, śmiertelne razy zadane materacowi, oraz kocie mienie rozsypane tu i ówdzie. Do kota bym się przyznała, bez dwóch zdań. Do łóżka i podłogi właściwie też. Podgląda nas ktoś????

wtorek, 11 grudnia 2007

Na chandrę

W poszukiwaniu swojego miejsca na ziemi dotarłam do Nowej Zelandii. Niestety, wyłącznie wirtualnie. Z wycieczki przywiozłam skarb:

http://www.antoranz.net

Jedno zdziwienie dziennie - niweczy chandrę nieodmiennie.

sobota, 8 grudnia 2007

Książę z bajki

Miły dzień. Efektywny. 

  

Znalazłam swojego księcia.

  

Ani myślę go całować. Niech zna swoje miejsce.

   

piątek, 7 grudnia 2007

W torebce

http://debergerac.blox.pl/2007/11/Czeluscie-damskiej-torebki.html

Przytoczona notka  natchnęła mnie do sporządzenia remanentu w mojej własnej, że tak powiem, torbie, celem sprawdzenia, czy nie stała się czasem (torba) Gwiezdnymi Wrotami.

1. Lniana torba na zakupy-duża. Czasem trzeba wszak kupić jedzonko. Malusie woreczki wręczane w sklepach nieodwracalnie zaśmiecają naszą przepiękną planetę, poza tym wrzynają sie w palce. Wyraźnie widać, że przedmiot potrzebny, o fundamentalnym znaczeniu dla przyszłości Ziemi.

2. Portfel. Hm, pieniądze, głównie w monecie.

3. Podłużna koperta z wieloma urzędowymi pieczątkami. ZUS. Hura, po trzech latach udało sie ustalić mój "kapitał początkowy" !

4.  Mała kopertka zaadresowana "NABIEGÓN PUŁNOCNY". Zamówienie zostało zrealizowane, w zasadzie można odłożyć do pudła z pamiątkami.

5. Niewielka pusta koperta. Raz używana, ale wygląda jeszcze całkiem, całkiem, na pewno znajdzie się dla niej zastosowanie.

6. Plik kartek z numerami telefonów do dealerów, głównie Nissana. Oraz symulacje kredytowe z wielu banków. Cóż, życie bez samochodu jest bardzo trudne. Jak zostawię załatwianie mężowi, to do końca życia bede zapychać rowerem. Zdrowe, ale na dłuższą metę męczące.

7. Ulotki reklamowe i punkty rabatowe z Reala. Bez auta nie robi się zakupów w marketach. Do kosza. 

8. Kopia listu do syna. Nawet niegłupio napisane, zostaje.

9. Wielka czerwona kartka. Pierwsza wersja listu do mojego ulubionego świetego.

"KOHANY ŚWIĘTYMIKOŁ AJU PROSZĘ O TAKANUWA I ZAMEK GDZIE JEST CZAPOWNIK".  Czapownik? Czyżby czarownik? Na szczęście nieaktualne.

10. Okulary przeciwsłoneczne. Przydadzą się, jak spadnie śnieg, albo jak bedzie samochód.

11.Szczotka do włosów.

12. Parasol.

13. Magnez. Musujący.

14. Siedem rachunków ze spożywczego. Do kosza.

15. Zielona karteczka z numerem telefonu. Ciekawe, czyj to numer? Jak wyrzucę, to zaraz będzie potrzebny, a karteczka niebrzydka. Zostaje.

16. O, jest komórka!

17. Kluczyk od blokady roweru. A, w sumie zaraz będzie potrzebny, do wiosny niedaleko, będzie jak znalazł.

18. Gumka do włosów. Fajna, nie pamiętałam, że mam taką.

19. Kartka z ocenami Michała. Żenada. Zostaje!

20. Nazwiska, kontakty, adresy...Kartka podpisana "Spotkanie klasowe 20 lat później". 20-lecie matury. Oczywiście, że zostaje.

21. Płyta ze zdjęciami z w/w spotkania.

22. Klucze od mieszkania.

23. Chusteczki higieniczne.  

24. Kupon totolotka. Z miliardów nici. A kysz, paskudo!

25. Karta do Selgrosa.

26. Trzy długopisy. Piszące.

27. Pilniczek do paznokci.

28. Kartka od jubilera, niezbędna przy odbiorze łańcuszka z naprawionym zapięciem. Aaa, to już rozumiem pkt 5.

29. 4 baterie paluszki. Do zabawki, Mikołaj zapomniał.

30. "Złodziej czasu". Nowy Pratchett, uległam pokusie.

31. "Małgosia kontra Małgosia" pani Nowackiej. Jak już byłam przypadkiem w księgarni, postanowiłam zadbać o lekturę dla chrześnicy.

32. Ładowarka do komórki. Jakbym zostawiła w domu, przepadłaby na zawsze.

33. Zawiadomienie z poczty. Przesyłka do odbioru. Diabli wiedzą co to, na pocztę daleko. Przyjdzie drugie zawiadomienie, to odbiorę.

34. Rękawiczki. Dwie.

35. Mały kalkulatorek.

36. Olejek herbaciany. Dobrze, że się nie wylał.

37. Olejek lawedowy. Podobno uspokaja.

KONIEC

Wyraźnie widać, że w damskiej torebce znajdują się wyłącznie artykuły pierwszej potrzeby, bez których życie stałoby się koszmarem. Brak natomiast śladów Obcych. Nic nie wskazuje również na powiązania z czwartym wymiarem, ani z piątą kolumną (brak pluskiew). Podoba mi się koncepcja z Trójkątem Bermudzkim, ale wyniki przeprowadzonych badań wskazują, że nawet jeśli tam jest torebka, to na pewno nie moja. Moja poszłaby na dno. Jak kamień.

 

 

środa, 28 listopada 2007

Wywiadówka

Duża ze mnie dziewczynka. Wiekowo, oraz, niestety, rozmiarowo. Jeden synek skończył 18 lat, co jakby jeszcze bardziej utwierdza mnie w przekonaniu, że pierwsza wiośniana młodość już za mną. Okazało się jednak, że nie przeszkadza to nauczycielom ze szkoły małego synka, żeby traktować mnie jak smarkulę, niespełna rozumu na dodatek. Chociaż, słowo "nauczyciele" zostało tu użyte na wyrost, niestety...

Udałam się do szkoły 15 min przed czasem, nie, nie z nadgorliwości, kończę pracę o 16, dokładamy dojazd- wychodzi za 15 piąta, jak nic. Przed szkolnymi wrotami ogarnęły mnie lekkie wątpliwości. Dostrzegłam albowiem za oszklonym wejściem dziewoje w mocno niekompletnych strojach, za to z makłajażem rekompensującym braki w odzieniu. Chłopczykowie widzialni nie byli. Och Trompko, nie graj Titanica!! Już Cię rozumiem!! Nie rozumiem natomiast, czemu wytrzymał sufit, runęłabym na jego miejscu, jak nic. No tak, ładnie się zgrał czas na dyskotekę andrzejkową z wywiadówkami dla rodziców. Okazuje się, że można upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. Opieka do dzieci dyskotekowych w wolnych chwilach prowadzi zebrania, a i rodzice dopilnują, bo każdy rodzic mężczyzna łaskawym oczkiem spozierał na młode półgołe ciałka.

Jako pierwsza wystąpiła siostrzyczka. Ucieszyłam się nawet, albowiem miałam do niej parę uwag. Dla ułatwienia dodam, że przed wywiadówką wypiłowałam pazury na ostro, oraz naoliwiłam, żeby się sprawnie i bez zgrzytów wysuwały.

Siostrzyczka zaczęła od tego, jak ciężko stworzyć w szkole atmosferę sacrum. Bo dawniej, w salkach katechetycznych, w towarzystwie świętych obrazków, sacrum było obecne niejako automatycznie. Uuu, w tym momencie poczułam, że samoistnie ulegają wyostrzeniu moje zęby. Myślę, że nawet się nieco wysunęły. Następnie został na tablicy powieszony schemacik w trzech kolorach, wiara, wychowanie i nauka. Po czym detalicznie nam wyjaśniono, na czym polega każda z tych trzech rzeczy, oraz zostaliśmy uświadomieni, że to na rodzicach spoczywa ciężar wychowania dzieci w wierze, i nauczeniu, co siostra zada. To po co, ja się pytam, te DWIE godziny religii w szkole? A otóż na religii dzieci rysują, przy czym, o zgrozo, robią to niestarannie. I wycinają krzywo. I nie wyobrażajcie sobie rodzice, że tu się nie wie, kto nie chodzi do kościoła. Dzieci są szczere i uczciwe, wszystko powiedzą. Tu nastąpiły podziękowania dla rodziców starających się należycie, oraz zawoalowana obietnica szóstki na koniec roku.

Cud po prostu, że nie trafił mnie szlag na miejscu. Nie jestem bowiem katoliczką. Z przekonania. Ale dawno temu już się przekonałam, że wiara pomaga w życiu, nie sprzeciwiałam się uczęszczaniu na religię przez dzieci. Dałam szansę kościołowi na wychowanie gorliwego katolika? Dałam. TO TRZABA BYŁO Z NIEJ SKORZYSTAĆ, A NIE OSKARŻAĆ MNIE O MAŁE ZAANGAŻOWANIE.  Pamiętam doskonale, jak kler pchał się do szkół. A teraz taka jedna narzeka, że w szkole nie ma atmosfery sacrum. Przerobić na klasztor wszystkie szkoły, będzie nieporównanie łatwiej stworzyć właściwą atmosferę. Kto wpuszcza do szkół osoby bez wykształcenia pedagogicznego? Jakim prawem od nauczycieli się wymaga, a od kleru nie? Jakim prawem dziecko jest oceniane za MOJE przekonania? Dlaczego na religii, zamiast słuchać o Bogu, dziecko ma zajęcia plastyczne? I dlaczego, do ciężkiej cholery po trzech miesiącech od rozpoczęcia szkoły siedmiolatek gwałtownie domaga się wypisania z religii? I dlaczego w końcu nie poszłam do tej upiornej baby i powiedziałam jej tego wszystkiego wprost, tylko mało się nie udusiłam własną wściekłością?!

To ostatnie jest najprostsze, nie jest to osoba zdolna do zrozumienia czegokolwiek. Zbrojny beton, i tyle. Nie chciałam robić dziecku krzywdy, bo mściłaby się do końca roku. Ponadto potraktowałam rzecz na zasadzie "co nas nie zabije, to nas wzmocni", trening charakteru, i pokonywania trudności w życiu. Przysłowiowa kłoda pod nogi. Wytłumaczyłam dziecku na tym przykładzie, jak łatwo mogą nas skrzywdzić ci, po których spodziewamy się wsparcia, czym jest niesprawiedliwość, i jak omijać wszechobecną ludzką głupotę, zamiast z nią walczyć. A o Bogu, nauczę sama. Mam tylko pewne wątpliwości, czy mówimy o tym samym Bogu.

Drugą część zebrania rozpoczął film o astmie. Bo szkoła jest objęta programem, więc rozumiecie państwo, że musicie oglądnąć dwudziestominutową telenowelę o kaszlącej, zarozumiałej i niegrzecznej dziewczynce. Na koniec dostaliśmy ankiety do wypełnienia, taki test, czy aby na pewno zrozumieliśmy to, co właśnie oglądnęliśmy. Dzieci otóż uczone są czytania ze zrozumieniem, rodzice mogą poprzestać na oglądaniu ze zrozumieniem. Co za ulga, gdyby to było na piśmie, mógłby być poważny problem z przyswojeniem tych pieciu informacji zawartych w filmie.

Następnie zostaliśmy poinformowani, czego uczą się nasze dzieci. Łącznie z pisaniem na tablicy co trudniejszych słów, takich jak ciastko. Czy jakiekolwiek słowa mogłyby oddać moje uczucia w chwili gdy Pani starannie, kredą na tablicy, kaligrafowała to ciastko, a ja miałam świadomość, że moje dziecko siedzi samo w domu późnym wieczorem, z nieodrobionymi lekcjami i głodne? Za to już wiem, że ciastko, mimo trzech samogłosek, dzieli się tylko na dwie sylaby, bo "i" występuje jako zmiękczenie.

Z prawdziwym przerażeniem patrzyłam na zeszycik, którym się pani posiłkowała przy wykładzie. Na moje oko tak z 10 stron maczkiem. I nie popuściła, dopóki na przeszliśmy ze szczególami przez cały program szkolny. Wysłuchałam tego samego już na pierwszej wywiadówce, ale wiadomo przecież, że aby się dobrze utrwaliło, trzeba często powtarzać. Co bardzo źle wróży następnej wywiadówce, już za 2 miesiące, o zgrozo. Pytań po wywiadówce nie miałam żadnych. Dziwne, co?

A wszystkie te przyjemności na silnym podkładzie muzycznym  w rytmach disco.

Po wywiadówce przez godzinę kolorowałam pierdolone obrazki w pierdolonym zeszycie do religii, żeby udowodnić dziecku, że w walce na  froncie szkolnym nie jest sam.

Och, stres? A cóż to takiego?

niedziela, 25 listopada 2007

Co wysyłamy do USA

Idą święta. W trosce o kondycję finansową niejakiego św.Mikołaja postanowiłam osobiście zadbać o prezenty dla Rodziny Za Oceanem. Niełatwe to zadanie, ogólnie przecież wiadomo, że tam jest lepiej, bogato, wszystko jest tańsze, a wogóle to paczki powinny wędrować stamtąd tu, a nie stąd tam. Nóż mi się w kieszeni otwiera, jak słyszę takie pierdoły. Za oceanem, czy przed oceanem, wszędzie żyją normalni ludzie, którzy lubią dostawać prezenty.

Czysta,zmysłowa przyjemność jest w tym roku zarezerwowana dla szwagra.

Przedstawiam:oto Francesca.

  

A to goła Francesca:

  

Pożyteczną jest Francesca, ponieważ jest myszką komputerową. I niech mi kto powie, że szwagier się nie ucieszy. W dodatku w koszulce nie działa, żeby popracować, ciucha trzeba się pozbyć...

Siostra jest kobietą, a kobiety lubią biżuterię. To niech ma:

  

Najgorzej z siostrzenicą, ale w końcu to też kobieta, choć niewielka. Delfinek z prześliczną perłową wstawką, niemożliwą do uchwycenia na zdjęciu. Naprawdę jest błękitno-zielona.

 

    

W dodatku Alex tańczy w zespole ludowym, w stroju krakowskim, a do stroju pasują jak ulał korale z korala.

  

To już wszystko, mam nadzieję, że prezenty sprawią obdarowanym co najmniej tyle radości, ile sprawiły darczyńcy. I co? Da się ucieszyć kogoś, kto "ma już WSZYSTKO"?

Informacja dla zawistników: wszystko razem kosztowało 250 zł.

Dziś po raz kolejny uświadomiłam sobie, że należy się cieszyć każdą chwilą, i za nic w świecie nie wolno rezygnować z najbłachszej nawet okazji do radości i śmiechu. Smak życia docenia się najczęściej dopiero w obliczu śmierci. Szkoda, że każdego dnia marnujemy tyle okazji do szczęścia. A przecież każdy z nas przeminie.

 

 

 

 

 

piątek, 23 listopada 2007

PS

Kochany Mikołaju!

Bardzo się wczoraj myliłam. Poproszę o samochód.

Niekoniecznie duży, ale koniecznie nowy.

Najlepiej wiecznie nowy.

I żeby się nie psuł.

I żeby mało palił.

I żebym go już miała.

I jeszcze, żeby nie trzeba było skrobać szyb w zimie.

No dobra. Niech będzie nowy. Z całą resztą sobie poradzę.

Nissanik? Toyotka? Fiacik ostatecznie?

czwartek, 22 listopada 2007

Zrozumieć

Katie Melua rządzi. Dostałam wczoraj dwie płytki i słuuuucham.

Listopad jest. Jedno proste słowo, a ileż budzi we mnie emocji. Skojarzeń natychmiastowych. Pluchatych takich, świadomych postępujących ciemności, i tego, że nieprędko będzie lepiej. O tak, początek listopada to najlepszy czas dla zmarłych. Zaduma się człowiek nad grobami bliskich, zasmuci, powspomina lepsze czasy. Może i przyjdzie mu co mądrego do głowy. Ale cóż z tego, jak przylgnie też do człowieka ciężka, gęsta i lepka chandra. Przejdzie, co roku przechodzi. Tyle, że dopiero w okolicy Sylwestra. Śnieg kurna spadł. I zimno jest. Nożesz psiakrew.

Kochany Mikołaju!

Piszę do Ciebie, bo Cię kocham. I upiekę dla Ciebie ciasteczka owsiane. Bo może i koń się skusi? Albo renifer? Czy kto tam te Twoje sanki ciągnie. Jak zwierzątka wolą siano, to zapraszam, w piwnicy stoi spory worek. Smacznego.

Chciałabym w tym roku dostać pełny worek zrozumienia (z rozum-em). Potrzebny jest od zaraz. Wiesz przecież, drogi Mikołaju, jak to jest, gdy chce się spełnić życzenia wszystkich na świecie. Zawala się, i tyle. A jak miałabym pełny wór zrozumienia, to dolewałabym go do każdej gotowanej potrawy, doprawiałabym nim kawę, wlewałabym do butli z wodą w pracy, do czajników szefostwa (tu przydałby się koncentrat), doprawiałabym sok dla dziecka i geriawit dla babć. Och, sobie też bym nie pożałowała. Może wtedy łatwiej byłoby zrozumieć, że inni, to nie druga ja, więc są inni. Może lepsi, czasem gorsi, inni. Tacy "po swojemu" i  "niech kwitnie tysiąc kwiatów".

Och, Mikołaju drogi, żebyśmy się tylko dobrze zrozumieli. Mnie chodzi o taką małą, codzienną wyrozumiałość, taką do podarowania sąsiadom, którym przeszkadza płacz dziecka, i szczekanie psa, czy babci, którą denerwuje bałagan w pokoju wnuka.

Nie chciałbyś, drogi Mikołaju, aby zrozumiano, że jesteś chory, i prezenty, owszem, będą , tyle, że tydzień później? Czyż raz na życie nie mógłby Cię ktoś wyręczyć, a Tobie podać do łóżka herbaty lipowej z miodem?

Tak, poproszę o zrozumienie. Na ten rok wystarczy.

sobota, 10 listopada 2007

Podróże małe i duże, cz.2

Weszliśmy do Unii Europejskiej. Weszliśmy, oznacza, że nie wjechaliśmy. Ci wszyscy, co to protestują przeciwko wejściu do Unii maja świętą rację. Też jestem leniem, też wolałabym wjechać. Tylko nie ma po czym, BO NIE MA CHOLERNYCH AUTOSTRAD!

Ale ja nie o tym.

Byliśmy kiedyś w Belgii. Nieduże państewko, z dala od szlaków turystycznych, mieliśmy więc mały problem, co też koniecznie chcielibyśmy zobaczyć.  Padło na Brukselę, i model atomu. Rozważane było Waterloo, niestety, pagórek i łąka, choć niewatpliwie naznaczone historycznie, nie mogły wygrać z wdziękami roztaczanymi przez stolicę (kawa i lody). Atom wygląda tak:

  

Poruszanie się samochodem po mieście zostało nam stanowczo wybite z głowy. Bardzo to słuszna idea, biorąc pod uwagę sprawnie działajace metro.

Dojechaliśmy na darmowy parking koło MacDonalda, szczęśliwie usytuowany obok końcowej stacji metra. Jako praworządni obywatele postanowiliśmy nabyć bilety. Kioseczek przy stacji zamknięty był na głucho, dostępny był za to prześliczny automat biletowy. Hmm, instrukcja do niego, owszem, była, tyle, że po flamandzku i francusku. A mówiła mamusia, żeby sie uczyć języków?! Doświadczyliśmy za to niezwykłej uprzejmości tubylców. Nie było ani jednej osoby (przypominam, że jesteśmy na stacji metra, gdzie wszyscy się spieszą), która przeszłaby obojętnie, widząc rozpacz na twarzach niedouczonych turystów. Wyjaśniono nam, do której dziury wrzucić bilon...No właśnie bilon. Nie mieliśmy bilonu, a automat nie rozmieniał. Ponieważ zdecydowanie odrzuciliśmy propozycję podarowania nam właściwej kwoty, zawleczono nas z powrotem do MacDonalda. Po chwili, szczelnie wypełnionej gorączkowym machaniem rękami dysponowaliśmy bilonem. Uff. Wróciliśmy do tajemniczego automatu, i ponownie próbowaliśmy zgłębić jego tajniki. Rozpacz w naszych sercach rozsiadła się wygodnie. Nie było sposobu na odgadnięcie właściwych czynności. Czy już wspominałam, że tubylcy są uprzejmi? Jeden taki uprzejmy, w dodatku szalenie przystojny pan pobrał z naszych opadniętych rąk pieniądze, dokonał stosownych manipulacji, i wręczyła nam bilecik, tłumacząc, że to rodzinny, bo wychodzi taniej. HURRA, możemy jechać. Udaliśmy się na peron.

  

Tam okazało się, że za pomocą dwóch lini można rozwiązać problemy komunikacyjne sporego miasta. Wsiedliśmy, skasowaliśmy bilet (choć czułam się, jakbyśmy profanowali relikwię). Pózniej okazało się, że ten rodzinny bilet trzeba było skasować trzy razy- za trzy osoby. A my tylko raz, więc po tej całej gehennie przy automacie i tak jechaliśmy na gapę. Na szczęście nie było kontrolera.

Popadywał deszczyk, mimo to postanowiliśmy zwizytować tzw centrum. I gdzie nas zawiodły nogi?

  

Rok był 1999, o Unii wtedy ptaszki nie ćwierkały. Przeczucie, czy co? Potem udaliśmy się w stronę rynku. Trafiliśmy nawet. Tyle, że niezbyt szczęśliwie, bo cały plac zastawiony był szczelnie trybunami. Cóś miało się dziać, ale nie udało się dogadać co, tyleśmy zrozumieli, że wieczorem, więc i tak nie dla nas. Kawa i lody były, bardzo dobre.

  

No ale podstawowy cel wycieczki nie został osiągnięty, podjęliśmy próbę odnalezienia stacji metra. Niby wszystko się zgadzało, przystanek był pod ziemią, nazywał się metro, ale przyjechał tramwaj. Pojęcia nie mam, co zrobiliśmy nie tak, grunt, że kierunek sie zgadzał. Poza tym po niedługim czasie tramwaj opuścił kazamaty i wiózł nas wierzchem, niespodziewanie dostarczając dodatkowych atrakcji turystycznych. Okazało się bowiem, że Bruksela posiada miejsca, w których tynk opada z budynków, brud i śmieci panują na ulicy, no syf i malaria godne dawnego krakowskiego Kazimierza. Od razu lepiej nam się zrobiło na duszy. Kompleksy jakby zbladły, poczuliśmy się członkami jednej wielkiej europejskiej rodziny. Wyjaśniano nam potem co prawda, że to dlatego, że w Brukseli jest dużo obcych, ale już wiedzieliśmy, co o tym myśleć.

Atom wykorzystaliśmy wszechstronnie. I windą na górę pojechaliśmy, i pogoniliśmy się po tych dziwnych rurach urządzonych kompletnie bez polotu, i posiłek udało sie zjeść w pobliskim parku z widokiem. Wiele na nas ta Bruksela nie zarobiła. Dwie kawy i trzy porcje lodów, trzy bilety do metra, bilet wstępu do Atomu...Wałówa była "z domu", i jeszcze na gapę jeździliśmy. Dziwić się potem, że nas w Unii nie lubią.

Stojąc plecami do Atomu widzi się to:

  

Budynek EXPO. Nie pamietam, o który to rok chodziło, zapewne dlatego, że nic a nic mnie to nie obchodziło. Najważniejsze, że tam obok był końcowy przystanek metra, którym to metrem udało się wrócić na znajomy nam parking koło Mac Donalda.

Wycieczka była bardzo udana. Choć może rzeczywiście o samej Brukseli dowiedzieliśmy się niewiele. Ale kto powiedział, że chcieliśmy się dowiedzieć?

 

czwartek, 8 listopada 2007

Zaakceptuj. Całą mnie.

Podobno udowodniono, że kobiety mają mniejszy mózg. Taki to żarcik imprezowy jest. ALE CZY TO NIE MĘŻCZYŹNI UPARCIE TWIERDZĄ, ŻE ROZMIAR NIE MA ZNACZENIA? ŻE LICZY SIĘ TECHNIKA?

Tak więc, drodzy panowie, jeśli życzycie sobie akceptacji zamiast pobłażliwości, proszę docenić jakość komóreczek móżdżkowych.

 

środa, 7 listopada 2007

*

-Mamoooo, a czy Michał to już nigdy do nas nie przyjdzie?

-Nie wiem, syneczku, mam nadzieję, że przyjdzie...

Ależ mam zajebiście chandrowatą chandrę.

A poza tym jestem gruba, brzydka, i nikt mnie nie kocha.

Nie mam butów na zimę oraz pięniędzy na zakup, albowiem uległam czarowi jednej takiej garsonki. Czy boso po śniegu to zdrowo? I co to wogóle jest, żeby baba nie miała co najmniej trzech par butów z zeszłego roku? Baba wybrakowana, i tyle.

Wrrrr.

poniedziałek, 5 listopada 2007

Po co komu wiedza? Część II

Wizyta u lekarza antropozofa rozpoczęła nowy etap w życiu Pimpusia. W moim zresztą też. Pierwsza "rozmowa" trwała ponad godzinę. Wysłuchano uważnie wszystkiego, co chciałam powiedzieć, zadano wiele pytań. Diagnoza była prosta,atopowe zapalenie skóry i alergia, ale leczenie ustalane było dłuuugo. Zaczęliśmy od kąpieli w ziołach (skrzyp + brzoza), codziennie parzyłam w dwóch garach po pół paczki ziół, wlewałam do wanienki niemowlęcej, i starałam się jak najdłużej dziecko w tym moczyć (ok 0,5 h). Wanienka niemowlęca była fajna, bo można w niej było uzyskać duże stężenie wywaru. Kąpaliśmy się tak przez pół roku. Po kąpieli smarowanko maścią nagietkową. A potem noszenie dziecka skąplikowaną metodą, tak, żeby łapki stale były trzymane z dala od buzi (coby się maluch nie drapał).

Najgorzej było przez pierwsze dwa miesiące. Po odstawieniu maści sterydowych wylazły wszystkie chrosteczki, na szyi, na przegubach rąk, pod kolanami, na brzuchu, na nogach, na buzi oczywiście, kurcze, właściwie to wszędzie. Ucierpiało się bidne dziecko, bo swędziało to nie lada. Dodatkowo podawałam Calcium carbonicum (kuleczki do ssania), i smarowałam maścią Dermatodoron. A, był też dermatodoron do picia, popijał synek toto ponad rok. O wyraźnej poprawie można było mówić po siedmiu miesiącach. W międzyczasie było wiele róznych lekarstw, zasadniczo chodziło o usprawnienie trawienia.

Trudno było sie uodpornić na komentarze "życzliwych", oraz lekarzy, którzy od czasu do czasu oglądali dziecko. "Czy pani zdaje sobie sprawę, jak to dziecko cierpi?". Nie, kurna, nie zdaję sobie sprawy, dzieckiem opiekują się krasnoludki.

Ostatnie poważne objawy atopowego zapalenia skóry pojawiły się na drugie urodziny. Czyli po roku i 5 miesiącach od rozpoczecia leczenia. Odpukać, od tamtej pory jest spokój.

Lekarze konwencjonalni, wszyscy u których byliśmy, mówili wyłącznie o poprawie, nigdy o wyleczeniu. Alergikiem miał być synek do końca życia (Ige powyżej 1000, przy nornmie do 15) Oraz astmatykiem, od ok.3 roku życia. Pimpuś dziś ma 7 lat. Astmatykiem nie jest. O atopowym zapaleniu skóry zapomnieliśmy 5 lat temu. Alergia niestety nadal jest obecna, tyle, że nie utrudnia życia. Myślę, że za kilka lat zapomnimy i o alergii.

W ciągu siedmiu lat raz zastosowaliśmy antybiotyk. Reszta chorób poddała się bez wytaczania najcięższych dział. Zaprzyjaźniliśmy sie z bańkami, syropem z cebuli, okładami z kapusty. Oczywiście, lekarstwa idą cały czas. Fajne takie, słodkie kuleczki, dziecko upomina się o następną porcję, jak mama zapomni. Z góry się nastawiam, że chorobę leczymy ok 3-4 tygodni. Tyle trwa zapalenie krtani, czy oskrzeli. NIE ZBIJAMY GORĄCZKI. W czasie choroby unikamy miesa, mleka i surowych owoców.

Nie jestem pedantką, kurz istnieje u mnie w domu. Dziecku zdarza się zjeść brudnymi rękami, mamy także kota. Powiedziałabym, że żyjemy NORMALNIE. Podziękowania za to należą się człowiekowi, któremu po ukończeniu medycyny chciało się pójść dalej, w stronę leczenia, a nie przepisywania leków.

Drogi Panie Doktorze. Dziękuję, i przepraszam, że wątpiłam.

środa, 31 października 2007

Trudne rozmowy

Oczywiście z synem, tym starszym. Wyprowadził się. Na własne życzenie, bo nie może podobno na nas wszystkich patrzeć. Ciężkie to było do przełknięcia, i najwyraźniej nie przełknęłam jeszcze, bo na sam jego widok trafia mnie taki szlag, że mam czerwono przed oczami. Uczuciowa jestem. Decyzję "dorosłą" się podjęło, zapakowało plecak z rzeczami, i żegnaj, wredna rodzino, dajcie mi spokój święty, nie znam was.

Cóż, jak to w życiu, nic nie jest takie proste, jakby się wydawało. Poza najniezbędniejszymi rzeczami osobistymi, dziecko posiada również wiele innych, typu komputer, narty, reszta ciuchów, itd. I ta "reszta" zalega w charakterze pryzmy w jednym z naszych dwóch pokoi. Facet się "wyprowadził" , skutecznie uniemożliwiając korzystanie z wygospodarowanego w ten sposób miejsca, co przy trzech osobach stłoczonych w jednym pokoju robi sporą różnicę. Nie mam zamiaru tworzyć z mieszkania muzeum, poprosiłam o usunięcie eksponatów. Minęły trzy tygodnie, różnica owszem, jest, parę nowych pająków, trochę kurzu. Czyli raczej przybyło, niż ubyło. Wystąpiłam więc dziś stanowczo o uporządkowanie pokoju, i cóż się okazało? Że owszem, zabrałby, ale mam pomóc przy przenosinach, bo mam przecież samochód, a przewożenie autobusem zajęłoby tyyyle czasu...

CO powinam zrobić, gdybym była dobrym rodzicem? Zapomnieć o wściekłości, bo przecież krew z mojej krwi, dziecię ukochane potrzebuje pomocy? Czy też dać posmakować dorosłości, olewasz innych, więc licz się z tym, że i ciebie oleją? Zabieraj graty, i dowalaj autobusem?

I druga rzecz, jak nie zechce zabrać reszty rzeczy? Wyrzucić bez żalu? Czy omiatać czasem miotełką od kurzu, czekając na lepszą przyszłość?

Sama jestem ciekawa, co zrobię. Na razie na własnej skórze (i uczuciach) odczuwam pewne prawo, znane mi do tej pory tylko z fizyki, akcja wywołuje reakcję, i nie ma inaczej.     

wtorek, 30 października 2007

Po co komu wiedza? Część I

Mały synek został uczulony przez służbę zdrowia. Szczepionki, które dostaje dziecko w szpitalu prawie natychmiast po urodzeniu nie są bezpieczne. A to dlatego, że hoduje się je na bazie z białka kurzego, bardzo uczulającej sybstancji. Czyli pierwsze szczepienie daje znak, po drugim (ok 6 tygodni życia malucha) mamy alergika. Podobno są bezpieczne szczepionki.Tylko podobno, ponieważ nikt o nich nie informuje, zakładając z góry, że rodzic woli za darmo niż odpłatnie. Niewątpliwie, większość rodziców woli. Ale jest i taka grupa, która woli dmuchać na zimne, niewielkie pieniądze to kosztuje(100-200 zł), a ryzyko poważnie maleje. Piszę niewielkie, ponieważ jednorazowy wydatek nawet 500 zł jest niczym w porównaniu z późniejszym leczeniem małego alergika.

Ciężko wystraszony rodzic traktuje poszczepieniową wysypkę bardzo poważnie. Idzie do lekarza. I niestety, lekarz stara się wykazać wiedzą, której nie posiada, i zamiast odesłać do fachowca na chybił trafił wypisuje maść ze sterydami.

Z perspektywy czasu wiem, co powinien zrobić lekarz. Powinien wytłumaczyć zaniepokojonemu rodzicowi, że wysypka to jeden z bezpieczniejszych sposobów, w jaki organizm pozbywa się zanieczyszczeń. W sensie toksyn. Pozbywanie sie wysypki to klasyczny przykład działania objawowego, pozbycie się pryszczyków bez zlikwidowania przyczyny to chowanie choroby do środka, i zmuszanie organizmu do poszukiwania alternatywnych sposobów na usunięcie tych toksyn.

Rodzic powinien przyzwyczaić się do wysypki u dziecka, przeczekać, a nie ładować maści sterydowe, tak chętnie przepisywane przez lekarzy.

Jako rodzic zaangażowany, bywałam u wielu lekarzy, u specjalistów też. Kolejne maści, kolejne badania, moja dieta (karmiłam piersią). Efekt końcowy? Proszę bardzo.

Dziecku zaczęła zanikać skóra, zwłaszcza na twarzy. Po delikatnym dotknieciu dziecięcego policzka lała się krew. Staje się człowiek bezradny w takiej sytuacji, zdaje sobie wreszcie sprawę z tego, że dziecko było przedmiotem eksperymentów, które znacznie pogorszyły jego stan.

Obłożyłam się książkami, sięgnęłam do doświadczeń z innych krajów, w których problem alergii występuje od lat. Trafiłam do lekarza, co do którego miałam pewność, że jeśli nie pomoże, to przynajmniej nie zaszkodzi. Lekarz medycyny, owszem, dodatkowo antropozof.

Reszta później.

 

piątek, 26 października 2007

Ścieżka

Wróciła babcia z wycieczki. Z samej Jerozolimy, z pielgrzymki do Ziemi świętej. Księża- cudowni, fantastyczne kazania, codzienne msze w przenajświętszych miejscach, a przewodniczka, no cud po prostu, sam czar, urok, i wdzięk, jedzenie rewelacyjne, hotele- miód. Jednym słowem, wyjazd sie udał. Miło słyczec, mialam pewne watpliwosci zwiazane z taka wyprawa, wzgledem zdrowia starszej kobiety, ale nic na szczescie sie nie stalo. Na msze za nas dala, przy takim wstawiennictwie od 24 listopada bede czula sie otoczona opieka boska.

Przyda sie w sumie, bo na razie...

Kazdy ma swoje prywatne przesądy. No, moze wielu. Mnie osobiscie pech przesladuje w lata przestepne. Kiedy Michal wyprowadzil sie z domu, a dodatkowo po raz drugi oblal egzamin na prawo jazdy, zmartwilam sie tylko. Potem maz przyszedl zgiety w pol, bo nawalil mu kregoslup. No coz, lekarz, akupunktura, masaz, jest lepiej, ale niestety, obecnie wykonywana praca nie wchodzi w gre, jesli docelowo nie zamierza jezdzic na wozku inwalidzkim. Tu juz zaczelam sie nerwowo rozgladac dookola siebie, wszak nieszczescia chodza parami. Dodatkowo dopadl mnie jesienny "opad", humoru, formy, i zdrowia. Zapalenie zatok, potem krtani, a na dobicie czyrak na tylku, niby nic dziwnego, ale nie zwyklam leczyc sie antybiotykami, wiec ciagnie sie to juz trzy tygodnie meczac mnie niewymownie. No i tu zdalam sobie wreszcie sprawe z winowajcy. Otoz niewatpliwie ten przestepny rok juz sie zaczal. W koncu to nieprawda, ze rok zaczyna sie w styczniu. Rok zaczyna sie w dowolnym wybranym przez siebie momencie, a konczy 366 dni pozniej, w srodku posiadajac  ten wydluzony luty.

Tu sie troche zmartwilam, bo wyszlo na to, ze i wybory byly w tym czasie, i spotkanie dwudziestoletniomaturalne. A tak sie cieszylam z wynikow! Teraz ciesze sie mniej. Mam nadzieje, ze konsekwentnie, z tego, co sie spieprzy w tym roku, potem wyjdzie cos dobrego, zgodnie z zasada, ze nie ma tego zlego, co by na dobre nie wyszlo. Do tej pory tak bywalo. Wolalabym tylko zorientowac sie dopiero pod koniec lutego, ze to TEN rok, tak to bede sie sama podkladac klopotom, wychodzac z zalozenia, ze i tak sie nie uda. Taaak, narzekanie to fajna rzecz.

Bylo to lecie matury w sobote. Z niektorymi osobami spotkalam sie po 20-latach. Z nikim z bylej klasy nie utrzymywalam ożywionych kontaktow, drogi nam sie rozeszly zaraz po maturze, czasem natknęłam się na kogoś "na mieście". Lubilam swoja klase w czasach liceum, zarezerwowalam dla niej stale i cieple miejsce w sercu, totalny brak kontaktow pozwolil uczuciu na rozkwit, wyidealizowanie nawet. Okazalo sie, ze rzeczywistosc jest jeszcze lepsza! To sa po prostu fantastyczni ludzie! Przywyklam do szarej rzeczywistosci, w ktorej rzadko sie spotyka diamenty, na kazdym kroku za to potknac sie mozna o pustaki oraz zwykly gruz, a tu prosze. Fenomen. Zal tylko, ze takie spotkania nie przynosza ozywienia kontaktow, sama formula ...-leć zawiera w sobie ich okazjonalnosc. Szkoda. Milo sobie pomyslec, ze sa gdzies jeszcze normalni ludzie, i nie jest sie jedynym niewymarlym dinozaurem. Podejrzewam, ze na codzien sa to ludzie rownie trudni w kontaktach z bliskimi, jak ja, ale to ich problem, dla mnie zostal sam smak. Po raz kolejny wrocila mysl, ze goscie spod sklepu z alkoholem maja cudownie nieskomplikowane zycie, ale za nic bym sie nie zamienila. Lubie pokonywac trudnosci, lubie walke (najlepiej wygrana), lubie czuc, ze jestem w akcji, tym dla mnie jest zycie. A ze czasem sie człowiek potknie i przewroci? Pozycja horyzontalna ma swoje zalety i swoja perspektywe.

Mija dzien za dniem, dobrze jest, gdy kazdy z nich jest polem walki. Bo wtedy zyje sie naprawde, tu i teraz. Bez przepuszczania czasu miedzy palcami, bo jutro, bo w weekend, bo w wakacje. Bez zalamywania rak, ze i tak sie nie uda, więc po co sie starac. Rozlazłość i marazm, to sa moi wrogowie. No i dobrze jest sie dookreslic. Kim jestem? Jakie mam priorytety? Jakie mozliwosci? Jaka jest moja definicja sukcesu? Co poswiecic moge, a czego w zadnym razie? Wiele pytan, wiele drog. Ktorej bym nie wybrala, niech to bedzie MOJA WLASNA sciezka.

Nastawiam sie wiec na walke, bo rok przestepny z reguly niesie wiele niespodzianek, niekoniecznie pozytywnych. Raczej nie liczę na tę boską opieke.  Coz, jak Kuba Bogu, tak Bog Kubie. I moze niepotrzebnie babcia zwrocila na mnie boska uwage. Biblia uczy, ze nie jest to Bog milosierny, a ja i tak mam dosyc problemow.

(Vista, psiakrew, 1000 zalet i jedna, a polskich liter nie ma, aaa, nie chce mi się teraz wszystkiego poprawiać)

czwartek, 18 października 2007

Kocia historia

Podarowano znajomemu kota. Dorosłego, właściciel postanowił opuścić ojczyznę (oraz kota), zwierzątko przekazując w tzw.dobre ręce.  Nowy właściciel (tak się znajomemu przynajmniej wydawało) bardzo się denerwował, że kotek drapie, zrzuca, niszczy co się da, no potwór w kocim futerku po prostu. Walka trwała czas jakiś, aż w końcu znajomy się poddał.

-A drap sobie, zrzucaj, rób co chcesz- powiedział,  uznając niezbywalne kocie prawo do wolności.

I w tym momencie w kocie nastąpiła głęboka zmiana, na lepsze rzecz jasna. Kotek zmienił się w idealnego towarzysza mruczka. Rzeczy przestały spadać z półek, a ręce krwawić. Fajne, nie?

Na rzecz z podobnej półki natknęłam się w Belgii. Mój synek w wieku ok. 12 lat wyprowadzał znajomego psa na spacer. Szedł sobie pustą uliczką, kopiąc kamyczek. Z mijanego domu wyszła starsza pani. Na migi (brak wpólnego języka) pani dała do zrozumienia, żeby Michał nie kopał kamyczka. Czemu jej to przeszkadzało, trudno orzec. Dobre dziecko posłuchało. Nastepnego dnia, podczas kolejnego spaceru, pani dała dziecku czekoladę.

Przy mojej kociej naturze marzy mi się prawo do wolności. A jeśli ktoś zmusza do dostosowania się do jego zasad, to niech za to przynajmniej nagrodzi. Niekoniecznie tabliczką czekolady.

środa, 17 października 2007

Do wyborów panie i panowie

Niewiele już czasu zostało, a ja taka nieuczesana...

Postanowiłam, że tym razem przygotuję się do wyborów choć w minimalnym stopniu. Bo gupie takie te wybory, same skompromitowane partie, świeże mięso prezentuje tylko partia ĄĘ, za stara jestem, mogę sie pośmiać, ale głosowanie na Ędwarda pozostawię osiemnastolatkom.

Najpierw przeczytałam oficjalne programy partii. Te, do których udało mi się dotrzeć. Wiem, że są pełne obietnic bez pokrycia, gładkich słówek dla zmamienia naiwnych, itd, ale tu jestem bezradna.  Rozglądam się uważnie wokół siebie, parę lat już mam, oceniam subiektywnie. Wybrałam to, co jest mi najbliższe, najmniej zatrąca fałszem, nie powiem, że przekonuje, nie, tak dobrze to nie ma. Najmniej odrzuca.

Potem wyguglałam okręg wyborczy, okazało się albowiem, że nie mam pojęcia, którzy to są, ci moi kandydaci. Tu pomogła wikipedia, mój okręg  wyborczy to 13 do sejmu, 12 do senatu. No i proszę, jaka już jestem mądra.

Zbrojna w świeżą wiedzę udałam się na lokalną stronę wybranej partii, zapoznałam się ze zdjęciami oraz ofertami 25 kandydatów. Hm, dobrze, że są zdjęcia, przynajmniej przez niewiedzę nie wybiorę osobnika o wyglądzie plastikowego krasnala, bądź też wiedźmy z purchawką na nosie. Dobry charakter widać na twarzy, od razu odpadło 18 osób. Pozostałym zajrzałam w strony internetowe, i...bingo! Wybrałam Ciebie, numerze 12. Do sejmu!

Do senatu gorzej, tylko czterech, nie podoba mi się żaden. Cóż, wybrałam najmłodszego. Numer 2.

Pójdę do wyborów, przygotowana o tyle, o ile można być przygotowanym, przeczytawszy kilka sloganów, parę frazesów, oraz krótką historię życia w punktach. CO tak naprawdę reprezentują sobą ci ludzie? Czy ich znam? I to ma być ten mój politycznie świadomy wybór? Hm.....

A swoją drogą, jaką znakomitą nazwę ma urna wyborcza. W sam raz do pogrzebania nadziei głosujacych.

 

niedziela, 14 października 2007

Liliowy kapelusz

Psychologia rozwojowa Kobiety.

Kiedy ma 5 lat:
Ogląda się w lustrze i widzi księżniczkę.

Kiedy ma 10 lat:
Ogląda się w lustrze i widzi Kopciuszka

Kiedy ma 15 lat:
Ogląda się w lustrze i widzi obrzydliwą siostrę przyrodnią Kopciuszka: 
Mamo, przecież tak nie mogę pójść do szkoły!"

Kiedy ma 20 lat:
Ogląda się w lustrze i widzi się "za gruba, za chuda, za niska, za wysoka, włosy za bardzo kręcone albo za proste", ale mimo wszystko wychodzi z domu.

Kiedy ma 30 lat:
Ogląda się w lustrze i widzi się "za gruba, za chuda, za niska, za wysoka, włosy za bardzo kręcone albo za proste", ale uważa, że teraz nie ma czasu, żeby się o to troszczyć i mimo wszystko wychodzi z domu.

Kiedy ma 40 lat:
Ogląda się w lustrze i widzi się "za gruba, za chuda, za niska, za wysoka, włosy za bardzo kręcone albo za proste", ale mówi, że jest przynajmniej czysta i mimo wszystko wychodzi z domu.

Kiedy ma 50 lat:
Ogląda się w lustrze i mówi: "Jestem sobą" i idzie wszędzie.

Kiedy ma 60 lat:
Patrzy na siebie i wspomina wszystkich ludzi, którzy już nie mogą na siebie spoglądać w lustrze. Wychodzi z domu i zdobywa świat.

Kiedy ma 70 lat:
Patrzy na siebie i widzi mądrość , radość i umiejętności. Wychodzi z domu i cieszy się życiem.

Kiedy ma 80 lat:
Nie troszczy się o patrzenie w lustro. Po prostu zakłada liliowy kapelusz i wychodzi z domu, żeby czerpać radość i przyjemność ze świata.

 

Znalazłam na www.antoranz.net.

 

Mamy dwudziestolecie matury. Ciekawe, kim okaża się moi "starzy" znajomi? Czy pomimo braku 80-tki na karku, ktoś założył liliowy kapelusz?

wtorek, 9 października 2007

Przekraczanie granic

Życie nie chce stanąć w miejscu, aby chwila mogła trwać. Dzieci nieuchronnie rosną, zmierzają ku dorosłości. Nad wychowaniem starszego synka pracowałam przeszło osiemnaście lat. Postawiłam na samodzielność, odpowiedzialność, szacunek dla siebie samego, i takie tam różne temu podobne. Życie, w łaskawości swojej, pozwoliło mi zobaczyć efekty moich starań. Mianowicie, dziecko znalazło sobie niunię. W tym wieku ciśnienie w  jajach wzrasta na tyle, że mózg, wystraszony brakiem miejsca ucieka przez uszy, lub wyparskiwany jest przez nozdrza (co bardziej ogniste ogiery tak mają, sama widziałam). Byłam skłonna cierpliwie poczekać, aż urośnie nowy rozumek(niekoniecznie między nogami), lepszego gatunku, wzbogacony doświadczeniami.

Ino już nie chce mi się czekać. Sytuacja żywcem jak ze "Skrzypka na dachu". Na ile można być elastycznym? Gdzie jest granica, której nie powinno się przekraczać? Odpuściłam zawalony rok. Zgodziłam się na rezygnację z lekcji religii. Przyjęłam spokojnie pojawienie się dziewczyny. Tyle, że z mojego punktu widzenia nastąpiło "daj palec, a zabiorą rękę". Do tego jeszcze opierdolą, że nie dajesz nogi. Synek zaczął nie wracać na noc do domu. W wakacje nie protestowałam. Potem zaczął się rok szkolny, liczyłam, że po zawaleniu poprzedniego gość zmądrzał. Ale niestety, to byłoby za proste. W ostatnim tygodniu właściwie w ogóle nie wracał.

W tym właśnie miejscu moja tolerancja pękła, jak nadmiernie naciągnięta gumka od majtek. Postawiłam pewne warunki, które synowi wydają się nie do przyjęcia. Bo przecież jest dorosły, nikt mu nie będzie życia urządzał (samodzielność, kurna).

Mam się wycofać, stracić szacunek do siebie, ale zatrzymać dziecko w domu?

Czy posłuchać szeptu duszy, postąpić zgodnie z przekonaniami i zaryzykować co najmniej wojnę domową, a najpewniej wyprowadzkę nastolatka dwa lata przed maturą?

Stąpamy po kruchym lodzie.  Wydaje mi się, że niedługo oboje znajdziemy się na tarczy.

czwartek, 4 października 2007

Gotowanie

Okrutny los zażartował sobie z moich rodziców (ze mnie też) i postanowił, że będę dziewczynką. A dorosłe dziewczynki, jak powszechnie wiadomo, stworzone są po to, by życie spędzać w kuchni, w ciąży, i boso (bez butów nie sposób daleko uciec). Nikogo nie obchodziło, że ta konkretna dziewczynka całkiem inaczej sobie życie zaplanowała.

Z ciążą dałam sobie radę, bo jest to dolegliwość długotrwała, ale całkowicie uleczalna, choć zostawia efekty uboczne na całe życie. No, na jakieś 20 lat.

Buty posiadam, mamy jaśnie oświecony XXI wiek, w którym kobieta nie tylko może, ale nawet musi pracować, brak butów byłby tu dużą przeszkodą.

Zostało gotowanie.

W czasie, kiedy powinnam pobierać kuchenne nauki, uczyłam się, owszem, ale czego innego. A to prowadzić samochód, a to latać szybowcem, malować i gipsować ściany, naprawiać gniazdka elektryczne, wymieniać uszczelki w kranach, oraz wielu innych fascynujących rzeczy. Postanowiłam sobie usychać w staropanieństwie, który to stan wcale nie wyklucza małżeńskich uciech, za to gwarantuje brak mężowskich skarpetek do prania oraz groźby gotowania obiadów.

Los jednak to typowy mężczyzna, nie dopuścił, aby kobieta postawiła na swoim. Zaszłam w ciążę. Bynajmniej nie twierdzę, że poczęcie było niepokalane, natomiast na pewno przypadkowe, nieplanowane, i w ogóle nie na miejscu zważywszy "bezpłodność" ówczesnego dochodzącego. I tu mnie miał, los pieprzony. Wcale nie musiałam wychodzić za mąż, by dopadła mnie konieczność codziennego gotowania. Dla dziecka!

Uczyłam się gotować z broszurek dla niemowlaków, oraz za pomocą prób i błędów. Nie było najgorzej, rzecz nosiła znamiona nowości i wyzwania, dziecko było żerte, nie grymasiło, udało mi się nawet to zajęcie polubić. Gorzej się zrobiło, gdy dziecko poszło do przedszkola, placówka zbiorowego żywienia lepiej trafiała w gust mojego dziecięcia, sięgnęłam po książki kucharskie, bo nie będzie mi przedszkolna kuchara poziomu wyznaczać. Z książką kucharską gotuje się fajnie, przepisów jest wiele, raz wychodziło dobre, czasem paskudne, zawsze jednak było ciekawie.

Potem udałam się na wakacyjny zarobek do Włoch, do restauracji. Miesiąc życia "od kuchni"! Roberto był Kucharzem, sztukmistrzem po prostu. Gotował z prawdziwie włoskim temperamentem, i smakiem. Tam się żyje, żeby jeść, typowa rozmowa dwóch Włochów polega na wymianie kulinarnych doświadczeń. Kuchnię w takim wydaniu można pokochać. Zostałam tknięta. Naznaczona pasją. Cudzą, co prawda, ale zaraźliwą, jak ospa wietrzna.

Potem zgłupiałam, i wyszłam za mąż.

Nagle okazało się, że mąż nie tylko jest zainteresowany obecnością obiadu na stole, oczekuje rosołu i kotleta z kiszoną kapuchą. Takie upodobania zostały wtłoczone również dziecku wraz z przedszkolnymi posiłkami. I gdzie tu miejsce na finezję, ja się pytam! Na kurczaczka z rozmarynem, na pastelle, na sałatkę z cukinii w końcu! Na przystaweczki o bossskim smaku i wyglądzie! Na czosnek i bazylię!!! PROTESTUJĘ PRZECIWKO TRADYCJI! NIGDY WIĘCEJ KISZONEJ KAPUSTY I GOTOWANYCH BURAKÓW! PRECZ Z ZASMAŻKĄ! ŻĄDAM OBALENIA DYKTATURY ZIEMNIAKÓW!

Przyrządzanie posiłków potrafi ciążyć, jak kula u nogi skazańca. MONOTONIA- oto mój wróg nr 1. Jeśli ktoś myśli, że nie próbowałam z tym walczyć, to jest w błędzie. Niestety, okazało się, że zupa dyniowa i pierogi ze szpinakiem zasilają śmietnik, a rodzina na obiad wsuwa frytki.

Ktoś kiedyś powiedział:

-Ech, życie, gdybyś ty miało dupę, jak ja bym ciebie skopał...

To był bardzo mądry człowiek.

poniedziałek, 1 października 2007

Idiotką być

Rozmowy poranne:

- Mamo, a taka puma grobowa...

- Kto???

- No, kradnie z grobu.

-A, hiena cmentarna...

 

Im jestem starsza, tym więcej widzę korzyści z bycia idiotką. "Na idiotkę" można załatwić wiele rzeczy w urzędach, warsztatach, składach budowlanych, itd. Faceci tłumaczą, noszą wory z cementem, i puchną z dumy, jacy to są męscy. Kobiety ironicznie się uśmiechają, i są skłonne do odwalenia całej roboty za możliwość wywyższenia się. Znajomi czerpią głęboką satysfakcję z kontaktów towarzyskich, bo nic tak człowieka nie cieszy, jak bycie lepszym. Mąż wyręcza, ile może, bo wiadomo, kretynce nic odpowiedzialnego powierzyć nie można. Że niby męża ciężko znaleźć? Wystarczy wybrańca postawić na piedestale, i kilka razy dziennie odkurzać z zachwytem w oczach. Sukces gwarantowany, recepta na udane małżeństwo to "szczery" podziw i nóżki szeroko. Całe życie można szukać pracy, bo jakoś nikt nie chce zatrudnić. Szczyt głupoty? Mądra baba.

środa, 26 września 2007

Podróże małe i duże

No i walnęło.

W sobotę na zwykłą, cotygodniową popijawę przyszli znajomi. Zdumienie moje było wielkie, gdy zobaczyłam, że przytargali laptopa. Okazało się, że byli przypadkiem w Wenecji, i chcieli pokazać zdjęcia. Ach, aparaty cyfrowe...Analogiem by nie robili zdjęć autostrady, tuneli, i całego klimatu podróży, bo byłoby im szkoda kasy. Udokumentowali, pokazali, a mnie nagle zrobiło się zazdrość. Okazało się, że mój wewnętrzny globtroter jeszcze żyje, dobrze się ma pomimo ośmiu lat posuchy. Nagle przypomniałam sobie smak życia w podróży, komary nad kempingu z widokiem na Wenecję, wybrakowany zachód słońca na południu Danii, holenderskie wiatraki kryte strzechą, szczury na nabrzeżu...

Już, już zaczęłam się zastanawiać, czy Pimpuś jest już wystarczająco duży na wizytę w Legolandzie. Podjęłam nawet decyzję, że Dania i Billund to kolebka klocków Lego, i nie będziemy się po jakichś wtórnych, niemieckich, czy angielskich legolandach poniewierać. Euro się do mnie uśmiechały z każdego kantoru. Prawie przystąpiłam do wietrzenia namiotu.

Aż do dziś.

Bo dziś o poranku mąż podwoził mnie do pracy, wymusił pierwszeństwo na skrzyżowaniu, baba miała spóźnione reakcje i walnęła jak w kaczy kuper. W nasz kuper. I teraz nie mamy czym pojechać do Billund.

Nie mamy bowiem zapłaconego AC. Po 10 latach bezwypadkowej jazdy uznaliśmy, że ubezpieczymy tylko od kradzieży. Tak z miesiąc temu nam się skończyło, przy remontowej dziurze w budżecie zrobiliśmy się oszczędni.

Nic to, auto rzecz nabyta, ważne, że nikomu nic się nie stało.

Podróż zaś mogę odbyć we wspomnieniach.

Dobre wiatry zawiały nas w 1999 r. do Holandii. A właściwie przez Holandię. Miał to być tylko tranzyt, ale wypatrzyliśmy reklamę delfinarium czy fokarium w Hardevijk, czegoś takiego wesołomiasteczkowego dla dzieci. Ponieważ podróż odbywaliśmy w towarzystwie dziesięciolatka, skusiliśmy się. Warto było. Delfinki, foki, słonie morskie (tresura), jakieś zjeżdżalnie, zabawa na cały dzień.

Potem pojechaliśmy drogą przez morze, czy zatokę, czy też jezioro, w każdym razie droga była środkiem, a woda po obu stronach. Sprawdziłam na mapie, droga nr 302 z Lelystad do Einkhuizen. Trzeba zobaczyć, opisać nie potrafię. A potem autostradą, też środkiem morza. Tyle, że autostradą nie było już tak fajnie, za szeroka była.

  

 Zatrzymaliśmy się na kempingu w Harlingen. Dzień okazał się nadspodziewanie długi, słońce zachodziło dobrą godzinę później niż w Polsce. Mieliśmy więc czas na wieczorny spacer. 

 Harlingen jest miastem portowym. Daleko w morze wbijał się kamienny wał, tworząc basen portowy Nie wiem jak się taki wał nazywa, falochron, czy inny chron, Dla mnie to kamienny wał przeciwpowodziowy w morzu. Akurat był odpływ, więc znakomita większość budowli znajdowała się nad wodą, dobrych kilkanaście metrów. I było to kilkanaście metrów gorączkowej szczurzej krzątaniny.  Człowiek miał wrażenie, że grunt faluje. Wał był długi, kilometr pewnie miał, i był to kilometr szczurów, ucztujących, wyprowadzających dzieci na spacer, szczurza aglomeracja. Nie przeszkodziło nam to zawędrować na sam koniec tego wału, zachodzące słońce pięknie odbijało się w wodzie, wieczór był cieplutki, wakacje, sielanka. Muszę przyznać, że tamtejsze szczury mają znakomite warunki lokalowe, widok z okna fantastyczny jest po prostu.

Wieczorem morze widać było na horyzoncie. Plaża była ogromna, właściwie nie była to plaża. Pas zaśmieconego błota. Rano nie było żadnej plaży. Woda sięgała aż po szczyt wałów, którymi chroniona jest holenderska depresja.

Parszywie czuliśmy się ze świadomością, że jemy śniadanie kilka metrów poniżej poziomu morza.

Na kempingu mieszkały kaczuszki. Śliczne, kolorowe, i przyuczone, żeby srać poza terenem "namiotowym". Obudziły nas kwakaniem. Sam smak.

W reklamówkach kampingowych wypatrzyłam wiatrak. Kryty strzechą. Dostałam szału, powiedziałam, że nie jadę dalej, jak nie zobaczę prawdziwego wiatraka w prawdziwej Holandii. Nie było daleko, pojechaliśmy. Niestety, nie jestem pewna nazwy miejscowosci, coś jak Ijlst. Wiatrak był, owszem. Przepiękny.

  

 Ale bardziej nam sie podobało samo miasteczko. Czy może wioska. Nad kanałem, malutkie, kolorowe domki jak z piernika, dużo drzew, i mosty zwodzone. W większości domów były dwa garaże, jeden na samochód, drugi na łódkę. I taki obrazek: podpłynęła łódź do mostu zwodzonego, "podnosiciel" mostku uruchomił maszynerię, i przystąpił do pobierania opłaty za otwarcie drogi. Na wędce miał zaczepiony chodak, sprawnym ruchem zarzucił wędkę do łódki, żeglarz wrzucił pieniążka do chodaka, chodak pofrunął do właściciela.

  

Trafiliśmy tam na fajną zabawę. Był sobie kanał. Nad kanałem z jednej strony plaża, z drugiej molo. Właściwie trzy mola różnej długości. Po molu biegł delikwent z tyczką (podobną do tych do skoku o tyczce), za nim leciał chyba instruktor, i coś gadał. Gdy dobiegali do końca mola instruktor hamował, a delikwent wbijał tyczkę w dno kanału i usiłował przeskoczyć na drugi brzeg, na plażę. Większość lądowała oczywiście w wodzie, no i gramoliła się na brzeg prezentując torsy oraz biusty w mokrych podkoszulkach. Reszta też była mokra zresztą.

Tak naprawdę o tą prezentację prawdopodobnie chodziło, bo jak się dziewczynie udało przeskoczyć na sucho, to wcale nie wyglądała na szczęśliwą.

  

A potem skończyła nam się Holandia, odwiedzona całkiem przypadkowo, ale dodana do najmilszych wspomnień.

niedziela, 23 września 2007

czwartek, 13 września 2007

Jestem jaka jestem. Doskonała.

Jest we mnie istota idealna. Wszystko w oku patrzącego.

Howgh.

 

środa, 12 września 2007

Remont-część 2

Ciekawa jestem, czy ktokolwiek jest w stanie wyobrazić sobie, jak wygląda mieszkanie po usunięciu wszystkich mebli? Bo mnie automatycznie staje przed oczami tzw. stan deweloperski, czyli pusto, szaro, za to jakie możliwości...

Przy mieszkanku bardzo zamieszkałym, w dodatku chomiczym, wygląda to zgoła inaczej. Okazało się otóż, że mieszkanie przypomina wysypisko śmieci. Ciężko zrobić krok, aby nie potknąć się o srebra rodowe (marki duralex), ewentualna wywrotka grozi uduszeniem (przywala człowieka góra jakichś rzęchów, które kiedyś były ulubionymi ubrankami wizytowymi, przysypanych gruzem), tu i ówdzie napotkać można różne różności, w których tylko wybitna inteligencja i przenikliwość pozwala domyślić się pierwotnego ich przeznaczenia. Łoże małżeńskie wyniesione zostało również na śmietnik, jako zbyt zużyte. W takiej sytuacji biedna, uwikłana w niechciany remont rodzina, postanowiła wyprowadzić się do babci. Babcia szczęśliwie udała się za ocean, co wybitnie podniosło w naszych oczach atrakcyjność lokalu.

Kotu nowe mieszkanie się spodobało. Żadne niepożądane kawałki nie wpadały do miski, a zakamarków lokal ma tyle, że kota właściwie nie pojawiała się przez trzy następne dni. Jak już się objawiła, była uosobieniem kurzu i pajęczyn. Nie dało się natomiast zauważyć żadnych bezdomnych pająków. Pozwala to domyślić się, że była to raczej eksterminacja, nie eksmisja. I wszystko byłoby w porządku, gdyby remont potrwał tyle, ile planowano, czyli dwa tygodnie (z zapasem). Te nadprogramowe półtora miesiąca pozwoliło kotu na gruntowne zaznajomienie się ze strukturą tapet w babcinym salonie. Wychodzi na to, że zaraz po spłacie najpilniejszych kredytów trzeba pomyśleć o wytapetowaniu babcinego pokoju, bo goście nieuprzejmie dziwią się, co to za wzór na ścianie.

Przy tym wszystkim ujawnił się we mnie demon projektowania. Tyle pomysłów starczyłoby spokojnie na pałac o stu komnatach, jedno małe mieszkanko nie dało rady pomieścić. Od nadmiaru pomysłów gorszy był wyłącznie smutny fakt, że nikt ich nie chciał realizować. Bo za dużo czasu niby by to zajęło. Niby co, nadrukowanie na drzwiach szafy w przedpokoju wizji bramy zamkowej z dziedzińcem, co wybitnie podniosłoby wrażenie przestronności przedpokoju? A ile to znowu roboty z obudowaniem otworów drzwiowych cegłami na wzór bram? Do tego wybitnie mi pasowała lampa wypatrzona na jedej z aukcji allegro, taka ze smokiem przycupniętym na kuli. Postukali się tylko po czółkach, że niby tak jak jest, jest zajebiście. No nie wiem. Smok niestety, się zalągł w głowie moich dzieci. Każdy chciał mieć swojego smoka. A poza tym, to nieuczciwe, żeby tylko rodzice mieli ładnie, a dzieci po staremu.

No tak. Mały od września do szkoły,  wielki czas nastał, aby z bawialni uczynić kąt szkolny. Pokój Małego jest ...niewielki. Kawałek naszego pokoju został ogrodzony przesuwnymi drzwiami, zmieściło się tam łóżko, i półka. Mieszka Pimpuś tak jakby w szafie, ale zawsze to własny kawałek podłogi. I na tym maluśkim kawałku miała powstać smocza jamka. Projekt właściwie był gotowy, cegły na ścianach, smok na suficie, tylko wykonawców zabrakło. Wykorzystaliśmy ze Starszym Synkiem czas wakacyjnej nieobecności w domu pozostałych członków rodziny, wytapetowaliśmy w miarę naszych bardzo skromnych możliwości, wyszło średnio, ale w sumie przytulnie. Miały być prawdziwe cegły, ale wystraszyłam się, że jak wyjdzie kiepsko, to trzeba będzie kuć...Poszła tapeta w cegły. No i jest dużo smoków, co powoduje zazdrość kolegów, co powoduje zwiększoną przyjemność z posiadania pokoju w smoki, co powoduje, że pokój jest wyraźnie ładniejszy. Właściciel pokoju zadowolony? Znaczy jest super. Jak zrobię zdjęcie, to wkleję.

Teraz wyraźnie negatywnie odznacza się pokój starszego synka, jasne jest, że trzeba coś z tym zrobić. Kiedyś. Jak zdołam odrobinę zapomnieć.

Lubię remonty. Tyle, że chyba przedawkowałam.

wtorek, 11 września 2007

Remont

Miałam ci ja szafę. A właściwie meblościankę Hejnał. Sama nazwa świadczy o wieku mebla, załatwionego w bólach przez teściową w czasach załatwiania właśnie. Czyli ze czterdzieści lat temu. Od lat planowana była przeróbka na coś bardziej (na przykład ładniejszego, pakowniejszego, nowszego, no, takiego bardziej). Tyle, że w kolejce remontowej na pierwszym miejscu stała kuchnia, bo się zużyła, a nawet zżuła (i wypluła). Poza tym, wielka lodówa zasłaniała całe okno, oraz widok z okna, czyli to, co w moim mieszkaniu jest najładniejsze. Jedyne miejsce na lodówę było w przedpokoju, zamiast szafy. Czyli trzeba było zlikwidować szafę. I tu wracamy do większej szafy w pokoju, po nie chciałam pochopnie, dla dobra lodówki i widoku z okna pozbawić rodziny odzieży zimowej. Trzeba było zrobić większą szafę. Początkowo planowaliśmy kupić gotowca. Niestety, projektanci starają się nadać meblom lekkość i elegancję za cenę jakże cennego miejsca. Przeciętne meble posiadają przynajmniej jedną oszkloną gablotkę-trumienkę, dużo miejsca na kryształowe wazony i złote patery, oraz obowiązkową kolekcję trzech książek o wiśniowych grzbietach. Nie mają natomiast dość miejsca na najcenniejsze skarby aż trzech osób. Takich chomikowato- bałaganiarskich ludków niestety. Rozumiem, prawdziwie wytworna osoba nie posiada potrzeby ukrycia bałaganu, bo go nie posiada. Ja mam. Odeszliśmy więc od idei mebelków salonowych na rzecz wielkiej zabudowanej szafy. Fajnie nawet wyszła ta szafa, tylko barek w koszyczku wiklinowym nie bardzo się udał. Każda popijawa stwarza wrażenie wielkanocnej.

Wracając do tematu. 

- Robimy- zdecydował mąż- ja płacę.

Myślę sobie, dobrze, gorsza ta szafa od obecnie posiadanej nie będzie, ze dwa tygodnie bałaganu, ale cóż za olśniewające możliwości się otwierają, ileż miejsca wolnego będzie, dodatkowo wnętrze zyska na urodzie. Przystąpiła zatem ekipa w trzech osobach (2 fachowców i mąż) do roboty. Okazało się niestety, że mistrzów od cięcia płyt meblowych wywiało za chlebem, szafa owszem, będzie, ale za tydzień. Nie chcieli panowie patrzeć sobie w oczy przez ten czas, postanowili przystąpić więc do rozwalania kuchni, bo przecież o niej była mowa, że kiedyś.

W planach była wymiana szafek, zdarcie boazerii ze ścian, malowanie. 

Po skuciu wszystkich powierzchni poziomych i pionowych panowie nadal czuli pewien niedosyt. Okazało się, że przeoczyli drzwi, a takie stare drzwi przecież się nie nadają, jak już wszystko ślicznie zrujnowane, to może by od razu i te drzwi z futrynami...

Zgodną jestem osobą, mieli potrzebę, zgoda, niech wywalają. Pierwsze poważniejsze wątpliwości mnie ogarnęły, gdy dostałam telefon do pracy: 

- Jadę po drzwi, jakie chcesz?

 Hm. A SKĄD MOGĘ WIEDZIEĆ, JEŚLI ICH NIE WIDZĘ??? Wybrnęłam dyplomatycznie, że docelowo chciałabym wszystkie mieć takie same, białe. Przyjechałam po pracy, i cóż widzą moje zdumione oczęta? Otóż drzwi wejściowe są takie same, owszem, całkiem identyczne jak drzwi od łazienki. Jak tak sobie teraz myślę, to mogło być gorzej, mogły mieć szybkę i wentylację dołem. Drugie zakupione drzwi były również białe, ale w tym rozmiarze nie było z czarownym łazienkowym wzorkiem, więc będą gładkie. Trzecie drzwi zostały stare (kolor-sosna), bo za drogo wyszło. Wytwornie wyszło.

Potem zrobiło się gorzej, bo trzeba było te wszystkie powierzchnie czymś obłożyć. Udałam się do sklepu, wybrałam jedyne płytki które mi się spodobały, kupiłam. Rozumek wtedy nie działał, niestety, wyłącznie oczy. Wybrałam płytki niebieskie. Na ścianę i podłogę kuchenną. Niebawem się okazało, że panowie nadal mają niedosyt, i trzeba skuć podłogę w przedpokoju, żeby było miejsce na lodówkę. No to więcej płytek, bo kuchnia jest przedłużeniem przedpokoju, damy takie same, żeby nie komplikować kolorystycznie. Oczywiście, niejako automatycznie, skute zostały ściany w przedpokoju i jedny mebel, czyli szafa. W miedzyczasie nastąpił koniec półtorarocznej wojny o ponowne podłączenie gazu, przy okazji więc w stropie wykuta została jama aż do dachu, w celu dobudowania komina spalinowego do naszego mieszkania. Ta akurat jama szybciutko została zatkana, obudowana gustownie regipsem, który pięknie się wyróżniał na tle ruin mieszkania. 

Jeszcze tylko przyszedł fachowiec od gazu, wymienił stare rury na nowe, wykuwając przy okazji bruzdę w ścianach (ścianom nie zrobiło to żadnej róznicy, ale sąsiedzi nerwowo zaczęli się dopytywać, ile jeszcze). Potem wymienili stary pion wodny, powodując zalanie wszystkich mieszkań w pionie, po stara rura okazała się być skorodowana do tego stopnia, że nie wytrzymała gmyrania. Na tym etapie chłopaki poczuli dosyt (niedosyt-dosyt) psucia, niszczenia i burzenia (w sumie dobrze, że nie zaczęli do kompletu palić i gwałcić).

W tym czasie ja biegałam po sklepach usiłując wymyślić, co kupić. Wymyśliłam, wymierzyłam, zamówiłam meble do kuchni. Jeden kamień z serca. Na krótko. Mądre koleżanki uświadomiły mi, jaką durność próbuję popełnić lekce sobie ważąc zmywarkę do naczyń, a przecież następny remont to ho, ho. No to zamówiłam zmywarkę, lekce sobie ważąc fakt, że chłopaki znów coś muszą przekuwać i dopasowywać. Dopasowali, miłe i cierpliwe ludziki. Czy czerwone oczy to oznaka cierpliwości? Ciekawe. Zamówiłam inne meble. I nowy okap, oczywiście, baterię, zlewozmywak, no i zmywarkę. I blat. I farby. Oraz milion innych drobiazgów.

Z ruin mieszkania najpierw wyłoniły się flizy na ścianach i na podłodze w kuchni i przedpokoju. Tu zaczął mnie ogarniać pewien niepokój. Ten kurna niebieski kolor, zwłaszcza w przedpokoju...Przez pewien chaos, który zalągł się w moim życiu udało mi się zapomnieć, że na ściany szukam koloru do niebieskiego, a nie do brązu. A w ogóle to moda nastała na kolorowe ściany i zapomniałam, że u mnie w domu wyłącznie białe. Wyszło żółte z niebieskim. Paskudnie. Od razu mówiłam, żeby na biało, póki gołe ściany, ale nie chcieli. Nie wiem czemu. Za to bardzo zaczęli nalegać na panele ścienne w kuchni. Nie chciałam. A co, tylko oni mogą nie chcieć? Śmierć panelom!

Pomalowali, na biało. Ładnie wyszło. Okazało się, że obstawali przy panelach nie ze względu na ich wątpliwą urodę, ale na konieczność zasłonięcia czymś zrytych ścian. Tak, psuć było łatwo, ale naprawić gorzej. W tym momencie remontu wydawało mi się, że pandemonium przycicha i zbliża się ku szczęśliwemu zakończeniu (pomijam kolor ścian w przedpokoju). W sumie miałam rację, jednakowoż myślałam, że wyczerpuje się ilość prac oczekujących na wykonanie, a nie cenny czas fachowca. A tu niespodzianka. O tyle to było dobre, że tempo robót nagle nabrało rumieńców. Niemniej pozostaliśmy sami z mężem w czymś, co od ruin różniło się wyłącznie kolorem. Kable wystające ze ścian zamiast gniazdek i lamp tworzyły miły akcent kolorystyczny.

Od pospiesznej ewakuacji fachowca minęły już trzy miesiące. Kuchnia działa, szafa w pokoju też, lodówka szumi usypiająco na swoim nowym miejscu, nawet większość lamp już wisi (niektóre nawet świecą).

Snuję się czasem po moim mieszkanku o trzech białych komnatach(przedpokój przemalowałam osobiście), i myślę, po co mi to było.

Ani to funkcjonalne wyszło, ani eleganckie, właściwie, im dłużej patrzę, tym bardziej dochodzę do wniosku, że przydałby się remont. Słoneczkiem rozjaśniającym mrok mojej zawiedzionej duszy jest zmywarka. Choć nie jestem pewna, czy warto było poświęcić dwa miesiące na remont i trzy na sprzątanie po remoncie oraz cały zapas gotówki na kupce i limit kredytowy, aby uzyskać bardzo średniej klasy zmywarkę, i widok za oknem. Chociaż, może i jest plus. Zatarliśmy wszelkie ślady po obecności teściowej w tych murach. Czyli zyskał genius loci. Niech mu będzie na zdrowie.

środa, 5 września 2007

Bezcenne

Książki do I klasy  140 zł

Mundurek  40 zł

Wpisowe(???)  20 zł

Tornister   70 zł

Worek na kapcie  9 zł

Buty "szkolne"  99 zł

Wyprawka wg listy (piórniki, farby,kleje, itp)  60 zł

"Galowa" koszula   40 zł

Strój gimnastyczny 40 zł

Pudełko śniadaniowe  7 zł

Pióro 14 zł

Nowe, "szkolne" ciuchy (w tym galowe portki) 300 zł

Ubezpieczenie 40 zł

Dodatkowe książki 8 zł

Świetlica I semestr 40 zł

Obiady za wrzesień 60 zł

Za wszystko zapłacisz kartą kredytową.

Stres związany z rozpoczęciem pierwszej klasy- bezcenny. A może gratis???

 

czwartek, 30 sierpnia 2007

Wypięty przeciwko światu

Co jest w życiu ważniejsze- smaki, czy smaczki?

Smaczków często dostarczają mi blogi. Się nie lubiło czytać blogów dłuuugo, bo co w końcu obchodzi mnie życie obcych mi ludzi, ale, pewnego razu...

Małe dziecko pojechało z babcią na wakacje. Babcia nigdy nie była wyrywna do takich wyjazdów, bo przecież nie da sobie rady, ale została przekonana przemocą, i pojechali. Pominę, pełnym niesmaku, milczeniem, ilość wykonywanych codziennie telefonów. Ale jeden z nich dał mi do myślenia. Dowiedziałam się otóż, że Pimpuś, przy dzieciach, ściąga spodnie i pokazuje gołe cztery literki. Konsternacja i oburzenie, tak wśród dzieciątek, jak u rodziców, babć i dziadków. Nigdy nie udało mi się dotrzeć do sedna sprawy, skąd, dlaczego, po co. Nie było mnie po prostu na miejscu we właściwym czasie. Relacje późniejsze były wyraźnie skażone opinią dorosłych. Mogę się tylko domyślać, że czołowe miejsce zajęła tu chęć zwrócenia na siebie uwagi (na widowni była aktualna ukochana), oraz tzw. podpucha (drugi facecik pretendował do ręki ww ukochanej, i starał się skompromitować rywala).

W każdym razie, babcia rzuciła temat, i oczekiwała, że ja zadecyduję, co z tym zrobić. Babcię znam już jakiś czas, umiem zinterpretować te stalowe nutki pobrzmiewające w jej głosie, dobrze wiem, że oczekiwała mojego natychmiastowego przyjazdu, w celu solidnego wytrzaskania splugawionych światłem dnia półdupków. Nie żebym była całkowicie przeciwna przemocy w rodzinie (jakże inaczej można dziecko przekonać np. do wyrzucania papierków po cukierkach do kosza, zamiast na podłogę, czy też posprzątania swoich zabawek), ale w tym akurat przypadku nie wydawała mi się na miejscu. Uuuu, długo się zastanawiałam, jak mam "spontanicznie" zareagować. Z rozpaczy chyba (jako się rzekło, nie czytywałam blogów), zajrzałam na blog niejakiego Czeskiego. Zajrzałam w dodatku do notek archiwalnych, czego w ogóle nie umiem wytłumaczyć. Cóż tam zobaczyły moje zdumione i zachwycone oczęta? Otóż gołą dupę- wypiętą przeciwko światu. Czy ona była wypięta przeciwko światu, czy w jakimkolwiek innym celu, była to dupa, którą zobaczyłam w najwłaściwszym momencie. Nigdy wcześniej, nigdy później, niczyja druga twarz nie wzbudziła aż tyle ciepłych (może nawet gorących) uczuć. Uświadomiłam sobie bowiem, że ludziom po prostu zdarza się wypinanie. Na innych ludzi, na świat, na ograniczonych dorosłych, i nieżyczliwe dzieci. I że jest to nie tylko normalne i prawidłowe. Zdumienie budzi raczej fakt, że zdarza się tak rzadko.

Zdałam sobie wtedy sprawę, że dziecko trzeba utulić, ukochać, dowartościować, dorosłych spacyfikować, a sąsiedzkie wredne bachory przyprawić o dziką zazdrość. Nie było to trudne, zwłaszcza to przyprawienie o zazdrość. Do dziś moja czarna dusza uśmiecha się i oblizuje na samo wspomnienie. Konkurent mianowicie i prowokator obrzydły jest synem jednej takiej przeuroczej koleżanki. Autentycznie przeuroczej, posiadającej miłego męża i wyjątkowo sensownych rodziców będących oczywiście dziadkami obrzydliwca. Tak koleżanka, jak i jej sympatyczni rodzice wpatrzeni są w jedynaka, jak w obraz, psują, rozpuszczają ponad wszelką przyzwoitość, dodatkowo wpajają szczeniakowi przekonanie o własnej absolutnej doskonałości. No i wyrósł, wredny, jak mało który. Okazuje się, że miłością też można skrzywić dziecku charakter. W każdym razie, jedną z cech paskudnika jest nieopanowane łakomstwo. Nic w tym dziwnego, nigdy z nikim nie musiał się dzielić, a wrodzona skromność mu podpowiada, że najlepsze kąski są JEGO. Znam ponadto własne dziecko, i wiem, że serduszko ma dobre, lubi się z kolegami dzielić, tyle, że też jest łasuchem, i dzieli się oszczędnie. Jak ma czekoladę, poczęstuje, owszem, po kawałku, resztę zeżre sam. Rozwiązanie nasuwa się samo, udałam się do sklepu, nabyłam największe na świecie pudło czekoladek, i udałam się z wizytą do dziecka. I babci.

Przywitana zostałam przez tłum żądny sensacji i rękoczynów. Powietrze było gęste, atmosfera skwaśniała. Najspokojniej na świecie złożyłam dziecku życzenia imieninowe (ha, jak się dobrze imię wybierze dla dziecka, to imieniny ma co tydzień, w późniejszym wieku może to być dla niego nieskończonym źródłem radości i okazji), obdarzyłam prezentami, i największym na świecie pudłem czekoladek. Dobre dziecko poczęstowało wszystkich licznie zgromadzonych po JEDNEJ czekoladce, wywołując uczucia rozmaite. Zawstydzenie, bo przegapili, i nie złożyli życzeń w stosownym czasie.  Rozczarowanie, bo widać było wyraźnie, że solenizant sprany nie zostanie. A przede wszystkim ślinotok. Czekoladki były naprawdę wyśmienite. Z tych, co to się je pożera w samotności, żeby czasem nikt inny nie zobaczył, bo a nuż pochłonie choć jedną. Marzenie łasucha. Jedna to tyle, żeby usłyszeć ryk własnego organizmu pt.chcęęęę!!!!!! natychmiast wszystkie!!!!!!!

Smaczek? Proszę bardzo. Wyraz twarzy (te oczy...) prawdziwego łasucha, gdy mój synek oddalał się w stronę domu, z prawie pełnym pudłem łakoci jak ze snu.  Ależ był potem gnojek przymilny. Do czasu, gdy zdał sobie sprawę, że jest po sprawie, bo w gronie ściśle rodzinnym daliśmy radę wszystkim czekoladkom.

Oj, nie lubię interesownych lizodupców. I popieram wypinanie na takich wszystkich najpaskudniejszych gołych dup świata.

Od tamtej pory zaglądam w blogi. Można tam ujrzeć inną perspektywę. Od dupy strony.

Tak się zastanawiam, czy nie byłby to lepszy sposób na zwrócenie na siebie uwagi przez strajkujących? Wypiąć goły tyłek na władzę? Pornografia to nie jest, bo nie każdy tyłek wygląda, jak by to ująć elegancko, hm...zachęcająco, tyłek w spodniach opuszczonych do połowy wygląda OBRAŹLIWIE.

wtorek, 28 sierpnia 2007

Pat

Bycie rodzicem zmusza czasami do spacerów po niepewnym gruncie. Seksualnym. Jest się tym autorytetem moralnym, znaki wyraźnie wskazują, że duże dziecko spragnione jest rozmowy o pryncypiach, a nie bardzo potrafię temat podjąć. Jakoś tak niezręcznie.  Nawet nie dlatego, żeby mnie krępowała seksualność syna. Krępuje mnie natomiast świadomość seksualności rodziców.

Niby wiem, że rodzice nie znaleźli mnie w kapuście (to raczej te jesienne dzieci), ani też bocian nie przyniósł (w styczniu nie latają), jednak w jakiś pokrętny sposób nie jestem w stanie przyjąć do wiadomości, że moi rodzice dopuścili się aktu. Oceniam to w kategoriach kazirodztwa, i mnie brzydzi. 

No więc krępuje mnie świadomość, że podpadam pod podobną kategorię. Klasyczny pat. Dlatego żadnych rozmów nie będzie. Czasem lepiej ominąć niż przeskoczyć.

Udałam się do sklepu, nabyłam paczkę prezerwatyw, oraz zachwycającą książeczkę pt "Masaż erotyczny Tao". Niech się gówniarz uczy, nie zapominając o środkach bezpieczeństwa.

Teraz on wie, że ja wiem, jeśli będzie chciał pogadać- proszę bardzo, ale teraz jego ruch. Szach-mat.

środa, 22 sierpnia 2007

Kozetka

Wiele blogów jest. Wieeele. Ciekawe, czy zastępują spotkania ze znajomymi, na które notorycznie brak czasu? Albo zwierzenia przyjacielskie? Takie, że chcesz się wygadać, a inni nie bardzo chcą słuchać, bo też chcą się wygadać? Czy powstanie fali blogozalewowej opróżniło gabinety (i kozetki) psychoanalityków? Hm...

wtorek, 21 sierpnia 2007

Szkoła?

Idzie wrzesień. A, tam, idzie. Dowala, mało sobie nóg nie połamie. Nieszczególnie mnie to cieszy, albowiem wrzesień to szkoła, a szkoła to totalny drenaż i tak pustego portfela. "I tak pusty portfel" spowodowan został kończącym się, niespodziewanym remontem mieszkania. Uczynienie z niewielkiej powierzchni mieszkalnej niespecjalnie wytwornego wnętrza, za to o czystych ścianach, spowodowało głośny tupot nóżek pieniążków galopem znikających za horyzontem.

No, ale małe dziecko po raz pierwszy uda się w gościnne progi placówki oświatowej, trzeba dziecku dać maksimum pewności siebie, czyli zasypać wściekle kolorowymi plecaczkami, kredkami, piórami, piórnikami, zeszytami i innymi absolutnie niezbędnymi do życia rzeczami.

Do kochającej mamuni dotarło, że rozpoczęcie roku szkolnego odbywa się zgodnie z uświęconą tradycją, czyli na biało-granatowo. Problem polega na tym, że nienawidzę stroju tzw. galowego u małych chłopczyków. Widok odzianych w paskudne, tandetne garniturki, kamizelki, czy też zwykłe białe "garniturowe" koszule do fatalnie uszytych spodenek wywołuje u mnie odruch wymiotny. Po prostu koszmar.

Nie jest mi wiec miłą świadomość, że mam wydać jakiekolwiek z posiadanych (a właściwie pożyczanych) pieniędzy na koszmarek, w którym co prawda moje dziecko będzie wyglądało tak samo, czyli koszmarnie, jak inni koszmarnie wyglądający. No, ale tradycja zobowiązuje.

Udaliśmy się więc na poszukiwanie koszmarnych ciuchów. Do H&M. trafiliśmy na fantastyczną, rockową, kolekcję. Nabyliśmy trzy pary rewelacyjnych spodni. W tym dwie czarne. Lekki niepokój wzbudza jedynie fason tych gatek. Jedna para czarnych dżins (rury, a co, w dobie lycry młodociany rockman może sobie pozwolić na baardzo dopasowane rury) posiada cudowny, czarny, szeroki pas, nabijany ćwiekami. Druga para, pseudo sztruksowa tym razem (lycra górą!!!), jest tak dopasowana, że nasuwa myśl o konieczności użycia łyżki do butów przy ubieraniu. W komplecie posiada brelok z czerwoną gitarą. Synek w obu parach spodni prezentuje się zjawiskowo. Niemniej, taki strój na początku roku szkolnego może niektórym nasunąć paskudną myśl, że zjawisko to nie z tej ziemi pochodzi. Muszę rozważyć nabycie upiornej białej koszulki "takiej, jak wszyscy mają". A zdjęcia bedę robić dziecku od pasa w dół.

Z dużym dzieckiem problemu nie ma, jest bowiem posiadaczem wytwornego garnituru, w którym zadaje szyku dwa razy do roku, oraz stosownej figury, na której garnitur leży jak należy, a nie wisi (jak nienależy).

Ech, szkoło, nigdy nie darzyłam cię estymą.

piątek, 13 lipca 2007

Nie niszczyć trawników!

Rozumiem, że trawa musi być koszona. Tylko czemu przy samej ziemi? Po przejściu faceta z kosiarą zostaje klepisko! Lato mamy deszczowe tego roku, mimo tego wykoszony "trawnik" ma poważne problemy z ponownym zaistnieniem! Tak trudno kosić 5 cm od ziemi?

poniedziałek, 18 czerwca 2007

Formuła

Nie znam się na Formule 1. Nie mam bladego pojęcia o silnikach, skrzydłach, ustawieniach, obrotach, itd. I dobrze mi się z tym żyje. Mogę sobie spokojnie kochać ten sport bez wiedzy fachowej. Brym brrrrym wystarczy, żeby szybciej pikało serduszko. Brym brym na ekranie, a co dopiero na żywo. A ile emocji mają Ci, którzy siadają za kierownicą? Moja wyobraźnia pracuje przyzwoicie, dodatkowo parę godzin spędziłam jako kierownica samochodu, durna i chmurna młodość pozostawiła po sobie chwile spędzone w kabinie szybowca (tym razem jako pilot), mogę więc doskonale wyobrazić sobie emocje, których doświadcza wybraniec, który zasiada za kierownicą wyścigówy.

Taki sport to prawdziwa namiętność. Ile trzeba poświęcić, żeby dostać się do Formuły 1? Całe życie? Chyba tak, bo namiętność tej miary nie pozostawia miejsca na nic innego.

A jakie trzeba mieć umiejętności? Refleks, predyspozycje psychiczne i fizyczne? Szkoda gadać, wystarczy, że ogląda się wyścig, wyraźnie widać, ile jest bolidów na torze. I ilu w nich kierowców. Są wśród nich lepsi, są gorsi. Każdy z nich, jak każdy z nas, ma lepsze i gorsze dni.

Niewątpliwie zaś KAŻDY z nich chce być na podium, i robi WSZYSTKO, co w jego mocy, aby tego dokonać. Do emocji związanych z prowadzeniem superszybkiego pojazdu dochodzą te międzyludzkie, doskonale je ostatnio ujawnia niejaki Alonso. Całkiem normalne, że jeśli nie może być najlepszy na torze, to chce być przynajmniej najlepszy w zespole.

No dobrze. Czas włożyć w to niejakiego Kubicę.  I opinie o nim, wyrażane przez debilnych internautów, oraz równie debilnych dziennikarzy.

Zacznijmy od dziennikarzy. Najpierw podgrzewali atmosferę, bo pierwszy Polak, bo młody, supertalent, drugi Małysz, albo nie, drugi Senna, cud miód, majtki opadają. Społeczeństwo bez pojęcia o wyścigach zasiadło przed telewizorami i słuchało transmisji o Kubicy w wyścigu. Czekało oczywiście na tą zapowiadaną wygraną, bo przecież taki talent i Polak, to sukces murowany. A tu figa. Nie ma pierwszego miejsca! A dziennikarze? No właśnie... Bardzo lubię Pana Borowczyka, fajnie komentuje, ale nie wtedy, kiedy jedzie Robert. Przez cały wyścig, zamiast rzetelnego komentarza, słyszymy spekulacje, ile to paliwa w bolidzie Kubicy, czy dobra strategia, czy ten talent jako dyjament, dostał właściwą oprawę, itd. Jak coś nie wychodzi- narzekania na bolid, mechaników, inżynierów...We wczorajszym wyścigu jechał Vettel. Słuchałam zaciekawiona, ile też miejsca mu poświęcą. No i usłyszałam, że kiepsko wystartował, a w ogóle to bolid czeka na Kubicę.

Znakomicie umiem zrozumieć nadzieje, które pan Borowczyk i polskie społeczeństwo pokłada w Robercie Kubicy. Takie "teraz im pokażemy".

Każdy chce mieć jakieś sukcesy, choćby miał po nie jechać na plecach niewinnego niczemu kierowcy wyścigowego. Ale cholera mnie trzaska, gdy słyszę komentarze po wyścigach.

Jedni tworzą spiskową teorię dziejów, jak to Niemiec nie da wygrać Polakowi, i złośliwie psuje mu auto, inni negują umiejętności kierowcy, nie przebierając w słowach, jeszcze inni wierzą niezachwianie w sukces, na który tylko trzeba poczekać.

Jest to kolejny dowód na to, że ludzie widzą tylko to, co chcą zobaczyć. O ile mogę tu zrozumieć przeciętnego wąchacza spalin, to jednak dziennikarze, a zwłaszcza komentatorzy sportowi powinni wykazać się klasą i wznieść się ponad "widzimisię".

 

Kochane społeczeństwo natomiast, to inna bajka. Nie powiem, że nie rozumiem. Naobiecywali, że wygra, a nie wygrywa. Poziom tolerancji na niedotrzymywanie obietnic jest bardzo niski. Ale to nie Robert Kubica obiecywał, że wygra. Nie on nie dotrzymał słowa, a na chłopaka wylewa się teraz wiadro pomyj, bo nawala. Niech zapruwa pierwszy do mety ten, kto narobił bezsensownych nadziei! A ludzie? Cholernie dobrze na tym przykładzie widać, że ludzie nie używają rozumków własnych, tylko dają się omamiać tzw. opinii publicznej. Myślą to, co usłyszeli w środkach "musowego przekazu" (określenie, jakże trafne, Jana Pietrzaka). Jak owce lezą za baranem.

 

Zazdroszczę Panu Robertowi doskonale płatnego zajęcia, które jednocześnie jest namiętnością życiową. Zazdroszczę rodziców, którzy potrafili zrozumieć talent dziecka, i dali mu szansę rozwoju. Nie zazdroszczę ciężkiej pracy, okupionej wieloma wyrzeczeniami. A już na pewno nie zazdroszczę sławy i potwornej presji psychicznej.

 

Teraz czekam z niecierpliwością na następny wyścig, na ten zastrzyk adrenaliny, na emocje, których doświadczam cudzym kosztem, na dwie godziny podziwiania rzetelnych umiejętności, i sztuki pokonywania własnych słabości przez najlepszych kierowców na świecie.

czwartek, 10 maja 2007

Rower

Wiosna nie tylko nastała, ale rozsiadła się wygodnie, i nonszalancko zajęła od razu dwa krzesła. Taki szybki start powoduje, że niepostrzeżenie wiosna okazuje się być latem z całą jego przepyszną, dojrzałą, choć nieco może przykurzoną urodą (swoją drogą TEN lato dziwnie brzmi, polski język zniekształca płeć lata). I oczywiście niestety spóźniłam start sezonu rowerowego. Jak już odkopałam rower spod góry rupieci, które tajemniczym sposobem nagromadziły się przez zimę w piwnicy, jak udało się oskrobać wielowiekowy brud (wiem, że brud był najwyżej półroczny, ale w to nie wierzę. W ciągu zaledwie półrocza w zamkniętym pomieszczeniu NIE MOGŁO nazbierać się aż tyle kurzu) i napompować sflaczałe koła, oraz udało się doczekać cudownej chwili, gdy temperatura o wczesnym poranku osiągnęła magiczne 5 stopni powyżej zera, okazało się niestety, że magnolie już przekwitły. Szkoda wielka, bo ta ich okazałość i wulgarna wręcz uroda przy innych roślinkach, które dopiero nieśmiało wypuszczają pierwsze pączki jest dla mnie prawdziwym cudem, powtarzalnym co prawda, ale oddalonym o rok.

Miałam co prawda myśl, aby nieco wcześniej porzucić nazbyt aromatyczny folklor panujący w środkach komunikacji miejskiej, jednakże temperatura o poranku przenosiła zwykły dojazd do pracy na rowerze na poziom sportów ekstremalnych, a takich starsze panie nie uprawiają. Jak byłam młodsza (o dwa lata) zdarzyło mi się popełnić taki wyjazd, skusiło mnie słońce, nie popatrzyłam na termometr, po szybkim zjeździe z dużej górki ręce przymarzły mi do kierownicy, a łzy wyciśnięte przez wiatr powiewały za mną w charakterze sopli. Straszne to doświadczenie pozbawiło mnie w tym roku możliwości podziwiana kwintesencji wiosny. Czas pomyśleć o racjonalizacji stroju rowerowego. Może czarna skóra nabijana ćwiekami? I hełm niemiecki z trupią czachą?

Kto nigdy nie jechał rano na wiosnę rowerem, zwłaszcza po deszczu, nie wie jak potrafi pachnieć świat. Nawet miejski. A jeszcze, gdy skoszą trawę.... Cudnie jest po prostu. Co prawda, spóźniam się przez to regularnie do pracy, bo szkoda mi przegapić drogę w pośpiechu (co zdarza mi się regularnie w samochodzie), ale trudno.

No i oczywiście, zjazd z dużej górki...Z zakrętami....Nie da się tego opisać. Ale rozumiem czarownice i ich fascynację lataniem na miotle. Ten wiatr we włosach...No i na miotle nie trzeba pod tą górkę wyjeżdżać w pocie czoła i z mozołem, kiedy wraca się z pracy.

A potem będą kwitły akacje, lipy, oczywiście będą pachniały...A w sierpniu, gdy słońce rozgrzewa łąki i pobocza dróg (te nieskoszone oczywiście), zapach obezwładnia...Jesienią dojrzewają winogrona i jabłka, pachną zwłaszcza rano, z rosą...

Kocham jazdę rowerem. Kropka.

środa, 18 kwietnia 2007

Droga

Czasem jest to zwykła tułaczka, z niewielkim tobołkiem na plecach, przywiązanym do podróżnego kija. Wędrówka bez celu, bez planu, bez zbędnego bagażu. Ma swoje uroki. W każdej chwili można przystanąć, aby przyjrzeć się rozkwitającym wiosennym pąkom, poczuć zapach ziemi i wiatr we włosach, zero pośpiechu, bez obaw przyjmuje się kolejne zakręty, bo jeśli się nic nie ma, nic utracić nie można. Ale chłód nocy doskwiera, i przespałby się człowiek w łóżku, jak człowiek. Czasem doskwiera samotność, a towarzysza na tułaczkę ciężko znaleźć. A jeśli już współtułacza się znajdzie, okazuje, że w samotności było lepiej, bo nie po to człowiek tułaczkę wybiera, aby go ktoś ograniczał.

 

Czasem droga prowadzi przez park. Żwirowana ścieżka, ławeczki dla strudzonych spacerowiczów, krzaczki i drzewka zadbane, przycięte pod sznurek. Jakaś róża dziko pachnąca, jakiś dzięcioł wystukujący swą melodię, jakaś wiewiórka w pogoni za orzeszkiem. Miła jest niespieszna wędrówka w uporządkowanym świecie. Najpierw biegnie się tą ścieżką za dzieckiem, aby nie potłukło się spadając ze swojego pierwszego roweru, potem kroczy pod rękę z życiowym partnerem, podpierając się laseczką. Czasem harmonię zakłóci jakiś śmieć pod nogami, czasem zaśmierdzi psie gówno w krzakach, czasem partner straci chęć na dalsze wspólne spacery. Ładna to droga, nawet do tabliczek "nie deptaj trawników " można się przyzwyczaić.

 

Trafi się czasem na korowód przebierańców. Zamigotają tęczowe kolory, skusi dziki rytm, i maski, które na chwilę pozwolą zapomnieć o własnym, codziennym obliczu. Przyłączy się wędrowiec na chwilę, ukryje pod maską twarz, przystroi w cudze piórka, dołączy do tańca zapomnienia. Na ranem milknie muzyka, maska boleśnie ociera twarz, a spod peruki wyłania się własna uklepana fryzura. Ranek nie jest miły. Ale wspomnienia... Są cudne. Będzie się już zawsze kierować swe kroki tak, aby kiedyś, gdzieś, spotkać ten korowód ponownie.

 

Niekiedy ścieżka poprowadzi przez las. Ten pełen grzybów, malin, ze słońcem prześwitującym między gałęziami. Ten, który przygarnie każdego wędrowca, pozwoli się nacieszyć swoją urodą, każe się pokochać miłością bezwarunkową i bezgraniczną. Ten, do którego wraca się myślą, gdy ciężko. Ten, który trąca w duszy pogańskie struny, i budzi ze snu o cywilizacji. Tak, to piękna ścieżka. Ale niekiedy las staje się groźny. Obcy. Gałęzie czepiają się włosów, jeżyny drapią po nogach, a zza gęsto rosnących drzew nie można zobaczyć nic poza mrokiem, nawet niebo znika za gałęziami. Jeśli ścieżka jest wydeptana, poprowadzi. Ale gdy zniknie wśród traw, strach zaczyna mącić rozum, nierzeczywiste nagle staje się aż nazbyt prawdziwe, i niemożliwym wydaje się powrót bez przewodnika.  Oby nigdy nie zbłądzić w tej części lasu.

 

Można zagubić się wśród chmur. Nic wtedy nie jest wyraźne, upadek nie boli, bo jest zamortyzowany puchatą poduszką, ale dotknąć i poczuć niczego nie sposób, bo rzeczy w obłokach tracą swój smak i wyraźny kształt. Niedobra to droga, mami, kusi, obiecuje, ale nie daje nic.

 

Którędy podążyć? To pytanie, które wraca na rozdrożu.

 

Mam duszę wędrownika, nie potrafię odnaleźć tego jednego, jedynego miejsca, z którego nie chciałoby się ruszyć dalej. Zakręt zawsze kusi. Po wielu latach błądzenia, skupiam się raczej na sposobie podróżowania. Staram się pokonywać kolejne kilometry rowerem. Jest to znakomity środek lokomocji. Można zawsze zsiąść i najciekawszy odcinek pokonać piechotą, prowadząc pojazd, nudne kawałki można pokonać dość szybko, ale nie tracąc szczegółów, które umknęłyby za szybą samochodu. Na siodełku zmieści się nawet gruba dupa, a i pompka jest pod ręką. Posiadanie pojazdu nie skłania także do zapuszczania się w gęsty las.

 

Podsumowując: nie KTÓRĘDY, tylko JAK.

poniedziałek, 16 kwietnia 2007

Siedem

Mały synek kończy siedem lat. Byłyby postrzyżyny, gdyby nie był łysy. No, prawie łysy. W każdym razie, niezbędne były się prezenty. Po długich wahaniach wybór (mój ci on był, ten wybór, w końcu czyje zdanie się liczy przy wybieraniu prezentów, no czyje?) padł na gitarę. Przedmiot tyle upragniony, ile niedostępny. Starszy brat wredota na swoją gitarę nawet popatrzeć nie pozwoli, co dopiero dotknąć strun, a poza tym dwa lata temu udaliśmy się z Pimpusiem do pobliskiego Domu Kultury, gdzie Starszy pobierał swoje edu-guitarrrrr. Poszliśmy w celu bardzo prozaicznym, finansowym, weszliśmy do specjalistycznego pomieszczenia które zjadało głos (głupie wrażenie, jakby się mówiło do środka siebie), a tam na krzesełkach siedziały dzieci, mniej więcej dziewięciolatki, I GRAŁY NA GITARACH. Każde na swojej! Co prawda, było tylko widać, że grają, dźwięki konsekwentnie zjadała ściana, ale to wystarczyło. Dziecko zadrżało, w oczach zabłysło CHCĘ!!! Niestety, Pan Guru Nauczyciel orzekł, że Pimpuś jest stanowczo za mały na nauki, pogadamy, jak dosięgnie do gryfu...

Od tamtej pory co jakiś czas padało pytanie, jak u śpiących rycerzy spod Giewontu:

-Czy już?

Odpowiedź padała też taka sama:

-Jeszcze nie czas...

No bo nie czas jeszcze na gitarę w standardowym rozmiarze, natomiast odkryłam gitarę o rozmiarze 1/2! Nawet nie wiedziałam, że takie malizny robią! Gitarka została nabyta, pięknie zapakowana w prezentowy papier, i wręczona. To, co zagościło na buzi brzdącusia po otwarciu pudełka, to było prawdziwe szczęście. A nawet SZCZĘŚCIE.

Może znudzi się nową zabawką za kilka dni. Może zszarpie mi nerwy brzdęcząc na rozstrojonej gitarze. Ale i tak warto było. Dla tego blasku nieziemskiego na buzi. Podobno w życiu piękne są tylko chwile. Ta chwila była piękna. Warto było.

A teraz przedstawiam: oto przyszły Paco De Lucia!!!