czwartek, 26 sierpnia 2010

Woda, dużo wody.

Eger to perełka. Nie powiem, że miasto jest piękne, historyczne, pełne zabytków, choć to prawda. Ma coś o wiele ważniejszego- klimat. Odrobina egzotyki, trochę nowoczesności, sympatyczni ludzie, kolory, zieleń, słońce, winnice, piwniczki, źródła i źródełka, łagodne pagórki. Pokochałam to miejsce. Mogłabym tam spędzić resztę wakacji, gdyby nie marny camping. Marny, bo bez cienia, marny, bo na stoku. W kraju raczej słonecznym brak drzew na campingu to nieporozumienie. Chyba, że ktoś lubi budzić się o szóstej rano we wnętrzu gorącego piekarnika. Jedyne miejsce gwarantujące cień do 10 rano znajdowało się blisko rzeczki przecinającej teren campingu. Rozbiliśmy się tam. Było miło, dopóki nie spadł deszcz. Cała woda spłynęła z górki prosto do potoku, przy okazji robiąc nam prywatny basen w namiocie. Poza tym nie było źle. Recepcjonista mówił po polsku, prysznice przyzwoite, do piwnic bliziutko, do przeżycia. Tylko ten cień...

Przyjechaliśmy do Egeru w południe. Rozbiliśmy się i powędrowaliśmy pozwiedzać miasto i namierzyć basen. Na basen było daaaleeeko. Dobre pół godziny drogi szybkim krokiem. Trafiliśmy bez problemu. W każdym miejscu, które budziło wątpliwości co do dalszej trasy, stał znany nam już zielony słupek ze strzałkami informacyjnymi. Jakie to proste.

Ponieważ dziecko było świeżutko po chorobie, odpuściliśmy sobie pluskanie i zwiedziliśmy centrum. Oblecieliśmy górujący nad miastem zamek, oglądnęliśmy meczet, pozachwycaliśmy się uliczkami, placykami i kamieniczkami, posiedzieliśmy w sympatycznej knajpce z widokiem, popiliśmy wody ze źródła św. Józefa, pogapiliśmy się na fontanny. Do wieczora znaliśmy miasto, jak własną kieszeń. Co oznacza raczej miasteczko, niż miasto :) 

Następny dzień- basen.

No cóż, basen jest taki, jak miasto. Egzotyka z historią spotkały się tu:

 

Jest to najstarsza część, pamiątka po Turkach, którzy docenili tutejsze źródła i potrafili się nimi cieszyć. Nie powiem, my też doceniliśmy i cieszyliśmy się, jak dzieci.

Nowoczesności nie brakuje:

 

Znalazło się miejsce pod dachem:

 

piątek, 20 sierpnia 2010

czwartek, 19 sierpnia 2010

Coś na B

Wystraszona planowanym przejazdem przez wrogie terytorium Słowacji haniebnie zlekceważyłam sprawę pobytu na Węgrzech. Uświadomiłam to sobie w momencie przekroczenia niegdysiejszej granicy, gdy przy drodze pojawiły się napisy absolutnie niemożliwe do przeczytania. Gdy człowiek porusza się bez GPS-a, nie znając języka tubylców, nie znając również żadnego innego, uznawanego w Europie narzecza, w dodatku mając znaną od lat, silną skłonność do gubienia się przy każdej możliwej okazji- no cóż, ma taki nieszczęśnik powód do zmartwienia. Cóż bowiem z tego, że wyjaśnię na migi przypadkowemu przechodniowi, że nie wiem, gdzie mam jechać, skoro i tak nie zrozumiem, co mi odpowie?

Mieliśmy jechać do Egeru. Stchórzyłam. Wcisnęłam rodzinie byle jaką bajeczkę o nagłej, wielkiej niechęci do miast i poprowadziłam do najmniejszej miejscowości zawierającej basen, jaką udało mi się zlokalizować w pobliżu Egeru. Padło na

 .

Słusznie podejrzewałam, że nie będziemy mieli trudności z namierzeniem campingu we wsi, którą według mapy oceniłam na jedną, maksymalnie dwie ulice. Problemu rzeczywiście nie było, ponieważ na środku wsi stała fajna tablica informacyjna, dodatkowo słupek ze strzałkami, kierującymi do podstawowych atrakcji, typu basen (furdo), poczta (posta) czy camping (camping). Strzałek było więcej, ale tyle zrozumieliśmy. Och, gdybyż nasze wsie, miasteczka i miasta dysponowały podobnymi ułatwieniami!

Wjazd na camping był zamknięty, plac puściutki, bez żadnego namiotu, domeczek z obsługą zamknięty. Spłoszyliśmy się trochę, bo jak tu zapytać, czy czynne? I kogo, skoro wszystko na głucho pozamykane? Po gorączkowej naradzie postanowiliśmy dokonać włamania i jednak się rozbić, w końcu napis nad bramą zobowiązuje.

Chyba.

Obudziły nas psy. Biegały chmarą wokół namiotu i ujadały z całych sił. Zeźlony mąż wstał, żeby sprawdzić, czy nie da się ich przegonić. Musiał wyglądać naprawdę strasznie, bo zwiały od razu i więcej nie wróciły. Skoro chłopina już się podniósł, udał się do łazienki. Napotkał tam miłą panią, która zarzuciła go potokiem słów. Na nieśmiało wybąkane:

- Sorry, i dont understand

odwróciła się na pięcie i uciekła. Od razu wyjaśnię, że mąż nie chadza do damskich łazienek, ani też pani nie korzystała z męskiej. Przedsionek był wspólny.

- Pewnie czegoś od nas chce. Idź i spytaj, ale gdyby kazała się wynosić, to udawaj, że nie rozumiesz.- Jak widać, miejsce nam się spodobało, a mąż zrzucił dogadywanie się na mnie, znaną poliglotkę.

Najdziwniejsze, że rzeczywiście się dogadałam. Namachałyśmy się obie, ale uzgodniłyśmy, ile ma być noclegów, i że na basen mamy pięć minut drogi leśną ścieżką. Bardzo sympatyczna pani. Bardzo piękne miejsce. Cisza, nieduże górki, pachnące lasy dookoła, przyzwoita cena

blisko na basen, świetnie zaopatrzony sklep (z koszykami, a nie sprzedawczynią), dwie knajpy w centrum, milion budek z jedzeniem przy basenach, obwoźny sprzedawca owoców, dostarczający arbuzy i melony wprost do namiotu, przyzwoite, choć niemłode baseny, życzliwi ludzie. Nie mam pojęcia, dlaczego camping był pusty. Być może bywalcy nie rozgłaszają, żeby nie było tłoku.

Prawda, że ładnie? Na zdjęciu widać, ile ludzi tłoczy się w basenie :) Drugi basen, termalny, był nieco bardziej oblężony, ale nie było problemu ze znalezieniem miejsca dla siebie. Okazuje się, że nie zrobiłam ani jednego zdjęcia, wklejam więc jedno z cudzej galerii:

Średnia wieku się zgadza, dach był trochę brudniejszy, a ludzi może 1/4. Jedyną przykrością była nieczynna rura do zjeżdżania, synek był niepocieszony aż do piątku, kiedy to ludzi dotarło więcej i rurę uruchomiono.

trzeba było za nią dodatkowo zapłacić,

ale warto było. Dłuuugachna rura, najlepiej widać ją z lotu ptaka, więc znów skorzystam z cudzego zdjęcia:

 

Podejrzewam, że w sobotę i niedzielę rura również działa. Nie sprawdziliśmy, ponieważ piątek nas wykończył: dorośli poparzyli plecy, nosy, ramiona (czyli kawałki wystające z wody), a dziecko złapało podejrzaną infekcję ucha i przeleżało pod drzewkiem dwa dni w wysoką goraczką.

Mieliśmy w planach stołowanie się w restauracji. Niestety, restauracja nie miała w planach nas, ponieważ otwierała się dopiero o 17, a nie sposób wytrzymać na basenie do tej pory o suchym pysku. Tak oto zrezygnowaliśmy z wytwornego pożywienia na rzecz langoszy.

.

Drożdżowy placek smażony na głębokim oleju, polany kwaśną śmietaną i posypany żółtym serem. Bardzo dietetyczna potrawa :)

W pobliżu basenu dla pierników mąż nawiązał znajomość z pewnym Węgrem. Obaj sprawnie posługiwali się rękami, językiem rosyjskim i angielsko- niemieckim narzeczem, dogadali się błyskawicznie. Gdy do nich podeszłam, Węgier wyjął butelkę z ice tea, potrząsnął nią zachęcająco i wręczył mi:

- Drink, tokaj...

Piękny kraj, bez dwóch zdań :)

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

Tranzytem przez Słowację

Pomimo wielkiej miłości do improwizacji, część tegorocznych wakacji została dokładnie zaplanowana. W końcu wyjeżdżaliśmy za granicę. Znajomi, powiadomieni o celu podróży, już od jakiegoś czasu dostarczali mrożących krew w żyłach historii o słowackich przepisach ruchu drogowego, o nieubłaganych policjantach, niezwykłych karach za najdrobniejsze przewinienia drogowe i braki w wyposażeniu samochodu. Postanowiliśmy się nie dać. Wyposażyliśmy apteczkę oraz samochód wg listy

Sprawdzone zostały drogi, na których obowiązują winiety.

Przysięgliśmy sobie pod żadnym pozorem nie przekroczyć dozwolonej prędkości, a znaków drogowych wypatrywać do pęknięcia żyłek w gałkach czworga oczu.

Tydzień poprzedzający wyjazd obfitował w informacje:

- Kolega mi mówił, że jedna kamizelka odblaskowa nie wystarczy. Musimy mieć trzy, bo gdyby samochód się zepsuł (tfu, tfu, na psa urok), to każdy, kto wysiada z pojazdu musi mieć na sobie kamizelkę, inaczej- pokuta.

- Koleżanka opowiadała, że musimy mieć dwa komplety zapasowych żarówek, bo gdyby któraś się spaliła, to wiesz, nie będziemy mieć zapasu i znów- pokuta. 

- Znajomy radził, żebyśmy przylepili PL, lubią się czepić, kiedy już żywcem nie ma czego...

- To nieprawda, że nie bedziemy potrzebować winietki. Co prawda, na pierwszy rzut oka przez całą Słowację przeprowadzi nas droga nr 67, ale w drugim rzucie okazało się, że przez kilkanaście kilometrów zamienia się w drogę nr 50, która na mapce płatnych dróg nie jest zaznaczona, ale za to jest wymieniona na liście...

Nie da się ukryć, że daliśmy się zwariować.

Granicę ostrożnie przekroczyliśmy w Jurgowie. Skradaliśmy się 45 km/h prostą, szeroką, pustą drogą przez głęboki las.

- To ma być teren zabudowany? Niemożliwe.

- A widziałaś odwołanie znaku? Nie. Ja też nie. Znaczy- zabudowany!

Mąż nie dał się przekonać i czołgaliśmy się niecałą pięćdziesiątką przez teren zabudowany jedynie ptasimi gniazdami i wiewiórczymi dziuplami. Ci z przeciwka też się czołgali, w odwrotną stronę numer z brakiem odwołania znaku był taki sam.

No cóż, przejazd przez Słowację łatwy nie był. Pięćdziesiąt, teren zabudowany. Odwołanie- dziewięćdziesiąt, ale już za drugim zakrętem- znów teren zabudowany, pięćdziesiąt. Wszyscy, w idealnym rytmie, przyspiesz, zwolnij, przyspiesz, zwolnij... Słowo daję, gdyby była możliwość skorzystania z autostrady, zrobilibyśmy to bez wahania, tak straszna ilość terenów zabudowanych pokonywanych przepisowo potrafi wykończyć nerwowo najcierpliwszego kierowcę:) Po mniej więcej stu kilometrach poddaliśmy się.

- Zatrzymaj się przy pierwszej napotkanej knajpie, muszę ochłonąć.

- Dobra, z przyjemnością, ja też już nie mogę.

Mieliśmy się nie zatrzymywać nawet na sikanie, żeby czasem nie zostawić w tym obłąkanym kraju nawet jednego euro, ale, jak widać, okoliczności nas zmusiły. Pierwszą napotkana knajpą był

w miejscowości Stratena. Uściślę, żebyście czasem nie przegapili, będąc w pobliżu. Opuszczamy Poprad drogą nr 67, kierując się na Roznavę. Trafiamy na Narodny Park Slovensky Raj, czujnie obserwujemy lewą stronę drogi, aż dotrzemy do w/w pensjonatu, gdzie udajemy się na posiłek. Bogowie, jaką tam podają zupę czosnkową! A jakie kluseczki bryndzowe! Nie wspominając o knedlach ze śliwkami, czy nadziewanym mięsku! Ślinka mi cieknie za samą myśl. Dwie czosnkowe, knedle, mięsko z frytkami i sałatą, podwójne frytki bez ketchupu, dwie kawy, dwie mineralne i jedne lody kosztowały niecałe 15 euro. W drodze powrotnej zamówiliśmy dwie czosnkowe, pierogi z serem i skwarkami, kluseczki bryndzowe ze smażoną kiełbasą, spaghetti po bolońsku, dwie kawy, dwie mineralne i lody i zapłaciliśmy...niecałe 15 euro. Jedzenie re-we-la-cyj-ne. Miało jedną wadę, było go za dużo. Z wielkim żalem porzucaliśmy niedojedzone porcje. Po raz pierwszy w życiu żałowałam, że nie rozpowszechnił się zwyczaj z pakowaniem resztek na wynos.

Byłam uprzedzona do Słowacji i Słowaków. Powyższy pensjonat rozkrochmalił mnie zupełnie. Oto drzwi do ubikacji:

damska:

i męska:

Wnętrz jadalnych nie mam na zdjęciach, było zbyt wielu gości. Do obejrzenia tu.

W dalszą drogę udaliśmy się cisi, spokojni, nieco rozmarzeni, z prędkością 50 km/h.

Powrotną drogę zaplanowaliśmy tak, żeby trafić do Strateny na obiad. Jakieś 10 km przed pensjonatem, w miejscowości Dobsina drogę zagrodziło dwóch uzbrojonych policjantów.

- Pewnie obława na bandytów, przeszukują samochody- nie można dziwić się mężowi, że po dwóch tygodniach raczej nudnych wakacji zamarzył mu się kryminał. Rzeczywistość nie miała takich rumieńców, trwał jakiś rajd samochodowy i drogę zamknięto na kilka godzin. Dano nam do wyboru: czekać, aż wyścigi się skończą, albo objechać przez góry. A czosnkowa stygnie...

- Wracamy, jak dobrze przyciśniemy, w 40 minut damy radę.

Problem z objazdem był taki, że trzeba było najpierw cofnąć się o 20 km, dopiero potem objechać przez góry, nadrabiając w sumie jakieś 50 km. A czosnkowa stygnie...

Ludzie kochani! Cóż to była za droga! Wertepy, wykroty, podmycia, gałęzie na jezdni, zakręty i zawrotki, ciężko przerażeni kierowcy i chyba nie mniej przerażona zwierzyna leśna, która w kilka godzin zobaczyła więcej ludzi, niż przez resztę życia. Widoki piękne, ale doprawdy, nie sposób było się nimi napawać z racji trudności z oderwaniem wzroku od niepewnego podłoża. Prowadził mąż i czosnkowa, więc zmieściliśmy się w dwóch godzinach. Gdybym za kierownicą znajdowała się ja- zajęłoby to dwa razy więcej czasu. Tyle naszego, że przy wjeździe na właściwą trasę zobaczyliśmy dziesiątki zaparkowanych samochodów, byli to ci, którzy nie zdecydowali się na objazd i postanowili przeczekać.

Naprawdę, stanowczo odradzam oddalanie się od głównych słowackich dróg, zresztą, jeśli możecie- wybierajcie autostradę.

Do Polski wczołgaliśmy się z prędkością 50km/h. Przepisowo. Pokuty uniknęliśmy.

piątek, 13 sierpnia 2010

Garsteczka wakacyjnych wrażeń

Pierwsze w życiu zagraniczne wakacje spędziłam na Węgrzech. Było to równo 33 lata temu. Nie ma się co dziwić, że moje wspomnienia z tego okresu są nieco mgliste. Niemniej, kilka rzeczy wryło mi się w pamięć. Na przykład pełne półki. Przyjechaliśmy z kraju, w którym w masarniach królowały nagie haki. 10 dkg szyneczki? O, mamo, CAŁA, półtorakilowa szyneczka, i to wyłącznie na święta! A w węgierskiej masarni owszem, proszę, dwa plasterki tej różowej, trzy tego tu, i o, tego, pięć. Szok żywieniowy i kulturowy. Za nic nie mogliśmy zrozumieć, jak tak można. Na chodnikach królowały stragany z owocami. Sterty brzoskwiń i moreli wypełniały zapachem całą uliczkę. Oczywiście, nie brakło arbuzów, melonów (nie kusiły, bo nie wiedzieliśmy, co to jest), papryki w najróżniejszych kształtach i kolorach, pomidorów. Dobra te oglądaliśmy w drodze na basen. Baseny. Jeden ze śmierdzącą, brązową wodą i bąbelkami. Wyganiali mnie z niego. Jeden ze zjeżdżalnią. Jeden z falą. Wielki, pływacki, z zimną wodą, dziwnie nieatrakcyjny, bo prawie pusty. Miejsce dla naturystów, o którym mówiło się szeptem. Morwy, z których ZA DARMO można było zjeść owoców, ile wlazło. Butelki z kapslowanym piciem, kapsle zbieraliśmy, bo były takie piękne, kolorowe...

Długo uważałam szlafrok za narodowy strój autochtonów. Obecne były nie tylko na basenach, na ulicach, w restauracjach też, szlafroki białe do elegancji i wściekle kolorowe codzienne.

Nie wiem, czy z powyższych treści wynika, co trzeba, więc uściślę. Dla mnie Węgry stanowiły inny, lepszy, świat. Pięknie, bogato, szczęśliwie, przedmieścia raju po prostu. Maluśkie, kolorowe domeczki otoczone pełnymi kwiatów ogródkami potęgowały to wrażenie.

Nie da się ukryć, że wspomnienie raju na ziemi wpłynęło na decyzję o celu tegorocznego wyjazdu.

Śmiesznie wypada zderzenie dziecięcych wspomnień i dorosłego, budowlanego oka.

Węgry to ładny kraj. Szczególnie podobały mi się stare, kolorowe domki w ogródkach. Co prawda, trudno nie zauważyć, że od ...dziesięciu lat nieremontowane, tynk tu i ówdzie spada, ale nie psują krajobrazu tak, jak robią to chatki nowobogatki lub bloczydła komuniścidła. Naturalnie, domiszcza i bloki są obecne, zazwyczaj w miastach i na obrzeżach miast, ale nie dominują tak jak, niestety, robią to u nas. Drogi mają takie sobie, ale samochodów niewiele, więc nie wytłukli, tak jak zrobiliśmy my. Jeśli zwiększą natężenie ruchu i zostawią jak jest, za pi razy oko dwadzieścia lat osiągną nasz stan. W sklepach, jak dawniej, wszystko. U nas też, więc mielibyśmy remis, gdyby nie to, że jednak u nas koszyki są pełniejsze.  Nie mam pojęcia, jak wyglądają zarobki przeciętnego Węgra, ale jest wrażenie, że stać go na mniej, niż przeciętnego Polaka. Choćby te samochody, a raczej ich brak.

O winnicach, uprawie winorośli i piciu wina nie chce mi się pisać, tak bardzo jesteśmy w tyle. W ogóle nie jesteśmy. Na obrzeżach Egeru istnieje chyba z tysiąc piwnic i piwniczek, na krzesełku przed piwniczką człowiek zachęcający do wizyty i spróbowania trunku prosto z beczki. Są naturalnie piwniczki przerobione na knajpy, wyłożone klinkierem, z eleganckim barem, licznymi ławkami i ogródkiem przed piwnicą. Dla mnie są nieciekawe, knajpa z winem mi nie dziwna. Zachwyciły mnie prawdziwe, zapajęczone, omszałe piwnice, z beczkami (niekoniecznie najczystszymi) ustawionymi rzędem pod ścianą, z chwiejną ławką pokrytą ceratą, w których to piwnicach niemłody zazwyczaj właściciel gościnnie częstuje winem ze szklaneczki (czystej), czy nawet (gdzieniegdzie) z kieliszka...Na początek ustalamy, jaki rodzaj wina klient sobie życzy, próbujemy, potem, w zależności od smaku wina, próbujemy innych, lub poprzestajemy na tym pierwszym. Lampka zazwyczaj kosztuje 100 forintów (ok 1,5 zł), litr wina 300- 500 forintów. Wino jest nalewane do plastikowych butelek, czy bukłaków, butelkowane jest znacznie droższe. Można, naturalnie, poprosić o nalanie wybranego gatunku do karafki i spędzić uroczy wieczór w towarzystwie wina  i, czasem, właściciela piwniczki. Można się dogadać, o ile dysponuje się sprawnymi rękami, odrobiną fantazji, podstawami j. rosyjskiego (!), i mieszaniną angielsko-niemiecko-polskiego języka. Polaków na Węgrzech mnóstwo, Węgrzy kilka słów po polsku zazwyczaj znają. Im więcej wina, tym łatwiej się rozmawia :)

Och, jak bardzo mnie zeźlił pewien rodak, który stanął mi za plecami, gdy raczyłam się cabernet sauvignon w jednej z tych piękniejszych, omszałych piwniczek.

- U nas sanepid w trzy minuty by tę budę zamknął!- rzekł, głupio zresztą. Bronił mu kto pić w tych higienicznych, pięknie urządzonych? Były, widziałam. To nie, będzie łaził, krytykował, kręcił nosem i robił zdjęcia, mimo wyraźnego, obrazkowego, zakazu. Turysta jeden. Amator.

Drugi mnie zeźlił, gdy zaczął się wymądrzać na temat sposobu serwowania wina do spróbowania, jego zdaniem o pomstę do nieba wołającego. Że do każdego gatunku wina powinien być podany oddzielny kieliszek. Że koniecznie kieliszek, a nie szklaneczka. Że kieliszek powinien być suchy, ponieważ woda pozostająca na ściankach zmienia smak wina.

Prawdopodobnie wszystko to prawda.

Piję wino od wielu lat. Odróżniam białe od czerwonego, wytrawne od słodkiego, czy nawet półwytrawnego. Rozróżniam na zasadzie dobre- nie dobre, a raczej smakuje- nie smakuje. Mało to fachowe, ale do życia wystarcza. Wiem, że znakomita większość moich znajomych nawet tego nie potrafi, albowiem owa większość preferuje inne trunki. Prawdopodobnie podobnie jak ów rodak, który w drzwiach piwnicy spytał kumpla, "które zwykle pijemy? wytrawne?" A potem taki wykład na temat sposobu podawania wina. Buc. Podejrzewam, że nie zauważyłby różnicy, gdyby mu zamieszać pół na pół białe z czerwonym, cóż mówić o subtelnościach typu kropla czystej wody po opłukaniu kieliszka. Buc i tyle. Zepsuł mi humor.

Wolę turystów niemieckich, węgierskich, angielskich, norweskich, holenderskich, i innych obcojęzycznych. Wyraz twarzy mają podobny, jak polscy, mówią pewnie podobne bzdury, ale ich przynajmniej nie rozumiem.

Mnie się podobało. Gościnność, duma z własnoręcznie wytworzonego trunku, pieczołowitość, z jaka jest podawany, baczna obserwacja reakcji, tej najprostszej właśnie, obowiązkowe pytanie: smakuje? I uśmiech zadowolenia, gdy widać, że tak, smakuje, poproszę dwa litry. Sanepid, phhh. Pięknie było.

No jasne, miałam pisać o kraju, skończyłam w piwnicach.

Niby na pierwszy rzut oka są nieco z tyłu w sensie ogólnej zamożności. Ale z drugiej strony uniknęli wielu trudnych do zmazania z naszego krajobrazu, silnie szpecących elementów, takich jak chaotyczne rozsianie chałup, nie widziałam sidingu, mniej jest architektonicznych dziwolągów i koszmarków, nie razi las reklam przy drogach, drogi są przejezdne, bez korków, fajnie oznaczone. Baseny są niemłode i nie zawsze czyste, ale SĄ, w każdym mieście i prawie każdej wsi, niezbyt drogie, a więc dostępne dla wszystkich, niekoniecznie raz w roku od wielkiego święta. W nowo budowanych, czy remontowanych budynkach jest sporo niedociągnięć. Wypisz wymaluj, jak u nas.

Ceny są porównywalne, jedne rzeczy trochę droższe, inne znów tańsze. Owoce są, warzywa też, nie nęcą jak dawniej, bo i u nas ogólnie dostępne, a nie pachną, niestety, jak dawniej. Szlafroków na ulicach brak.

Podsumowując: wg mnie warto jechać i sprawdzić wszystko samemu, zwłaszcza, że z takiego np. Krakowa do Egeru jest tylko 370 km.

O basenach i jedzeniu będzie, niebawem.

czwartek, 12 sierpnia 2010

Stara Indianka Na T(r)opie

 

 

Zaprawdę, powiadam wam, zamiana wody w wino to boski pomysł :)