środa, 18 kwietnia 2007

Droga

Czasem jest to zwykła tułaczka, z niewielkim tobołkiem na plecach, przywiązanym do podróżnego kija. Wędrówka bez celu, bez planu, bez zbędnego bagażu. Ma swoje uroki. W każdej chwili można przystanąć, aby przyjrzeć się rozkwitającym wiosennym pąkom, poczuć zapach ziemi i wiatr we włosach, zero pośpiechu, bez obaw przyjmuje się kolejne zakręty, bo jeśli się nic nie ma, nic utracić nie można. Ale chłód nocy doskwiera, i przespałby się człowiek w łóżku, jak człowiek. Czasem doskwiera samotność, a towarzysza na tułaczkę ciężko znaleźć. A jeśli już współtułacza się znajdzie, okazuje, że w samotności było lepiej, bo nie po to człowiek tułaczkę wybiera, aby go ktoś ograniczał.

 

Czasem droga prowadzi przez park. Żwirowana ścieżka, ławeczki dla strudzonych spacerowiczów, krzaczki i drzewka zadbane, przycięte pod sznurek. Jakaś róża dziko pachnąca, jakiś dzięcioł wystukujący swą melodię, jakaś wiewiórka w pogoni za orzeszkiem. Miła jest niespieszna wędrówka w uporządkowanym świecie. Najpierw biegnie się tą ścieżką za dzieckiem, aby nie potłukło się spadając ze swojego pierwszego roweru, potem kroczy pod rękę z życiowym partnerem, podpierając się laseczką. Czasem harmonię zakłóci jakiś śmieć pod nogami, czasem zaśmierdzi psie gówno w krzakach, czasem partner straci chęć na dalsze wspólne spacery. Ładna to droga, nawet do tabliczek "nie deptaj trawników " można się przyzwyczaić.

 

Trafi się czasem na korowód przebierańców. Zamigotają tęczowe kolory, skusi dziki rytm, i maski, które na chwilę pozwolą zapomnieć o własnym, codziennym obliczu. Przyłączy się wędrowiec na chwilę, ukryje pod maską twarz, przystroi w cudze piórka, dołączy do tańca zapomnienia. Na ranem milknie muzyka, maska boleśnie ociera twarz, a spod peruki wyłania się własna uklepana fryzura. Ranek nie jest miły. Ale wspomnienia... Są cudne. Będzie się już zawsze kierować swe kroki tak, aby kiedyś, gdzieś, spotkać ten korowód ponownie.

 

Niekiedy ścieżka poprowadzi przez las. Ten pełen grzybów, malin, ze słońcem prześwitującym między gałęziami. Ten, który przygarnie każdego wędrowca, pozwoli się nacieszyć swoją urodą, każe się pokochać miłością bezwarunkową i bezgraniczną. Ten, do którego wraca się myślą, gdy ciężko. Ten, który trąca w duszy pogańskie struny, i budzi ze snu o cywilizacji. Tak, to piękna ścieżka. Ale niekiedy las staje się groźny. Obcy. Gałęzie czepiają się włosów, jeżyny drapią po nogach, a zza gęsto rosnących drzew nie można zobaczyć nic poza mrokiem, nawet niebo znika za gałęziami. Jeśli ścieżka jest wydeptana, poprowadzi. Ale gdy zniknie wśród traw, strach zaczyna mącić rozum, nierzeczywiste nagle staje się aż nazbyt prawdziwe, i niemożliwym wydaje się powrót bez przewodnika.  Oby nigdy nie zbłądzić w tej części lasu.

 

Można zagubić się wśród chmur. Nic wtedy nie jest wyraźne, upadek nie boli, bo jest zamortyzowany puchatą poduszką, ale dotknąć i poczuć niczego nie sposób, bo rzeczy w obłokach tracą swój smak i wyraźny kształt. Niedobra to droga, mami, kusi, obiecuje, ale nie daje nic.

 

Którędy podążyć? To pytanie, które wraca na rozdrożu.

 

Mam duszę wędrownika, nie potrafię odnaleźć tego jednego, jedynego miejsca, z którego nie chciałoby się ruszyć dalej. Zakręt zawsze kusi. Po wielu latach błądzenia, skupiam się raczej na sposobie podróżowania. Staram się pokonywać kolejne kilometry rowerem. Jest to znakomity środek lokomocji. Można zawsze zsiąść i najciekawszy odcinek pokonać piechotą, prowadząc pojazd, nudne kawałki można pokonać dość szybko, ale nie tracąc szczegółów, które umknęłyby za szybą samochodu. Na siodełku zmieści się nawet gruba dupa, a i pompka jest pod ręką. Posiadanie pojazdu nie skłania także do zapuszczania się w gęsty las.

 

Podsumowując: nie KTÓRĘDY, tylko JAK.

poniedziałek, 16 kwietnia 2007

Siedem

Mały synek kończy siedem lat. Byłyby postrzyżyny, gdyby nie był łysy. No, prawie łysy. W każdym razie, niezbędne były się prezenty. Po długich wahaniach wybór (mój ci on był, ten wybór, w końcu czyje zdanie się liczy przy wybieraniu prezentów, no czyje?) padł na gitarę. Przedmiot tyle upragniony, ile niedostępny. Starszy brat wredota na swoją gitarę nawet popatrzeć nie pozwoli, co dopiero dotknąć strun, a poza tym dwa lata temu udaliśmy się z Pimpusiem do pobliskiego Domu Kultury, gdzie Starszy pobierał swoje edu-guitarrrrr. Poszliśmy w celu bardzo prozaicznym, finansowym, weszliśmy do specjalistycznego pomieszczenia które zjadało głos (głupie wrażenie, jakby się mówiło do środka siebie), a tam na krzesełkach siedziały dzieci, mniej więcej dziewięciolatki, I GRAŁY NA GITARACH. Każde na swojej! Co prawda, było tylko widać, że grają, dźwięki konsekwentnie zjadała ściana, ale to wystarczyło. Dziecko zadrżało, w oczach zabłysło CHCĘ!!! Niestety, Pan Guru Nauczyciel orzekł, że Pimpuś jest stanowczo za mały na nauki, pogadamy, jak dosięgnie do gryfu...

Od tamtej pory co jakiś czas padało pytanie, jak u śpiących rycerzy spod Giewontu:

-Czy już?

Odpowiedź padała też taka sama:

-Jeszcze nie czas...

No bo nie czas jeszcze na gitarę w standardowym rozmiarze, natomiast odkryłam gitarę o rozmiarze 1/2! Nawet nie wiedziałam, że takie malizny robią! Gitarka została nabyta, pięknie zapakowana w prezentowy papier, i wręczona. To, co zagościło na buzi brzdącusia po otwarciu pudełka, to było prawdziwe szczęście. A nawet SZCZĘŚCIE.

Może znudzi się nową zabawką za kilka dni. Może zszarpie mi nerwy brzdęcząc na rozstrojonej gitarze. Ale i tak warto było. Dla tego blasku nieziemskiego na buzi. Podobno w życiu piękne są tylko chwile. Ta chwila była piękna. Warto było.

A teraz przedstawiam: oto przyszły Paco De Lucia!!!