piątek, 30 września 2011

Przestroga

- E, ty to sobie zawsze poradzisz...

Uprzejmie informuję, że są to słowa, za które mogę zabić.

Krew, pot i łzy, niejednokrotnie wieloletnie, wymazane jednym lekceważącym zdaniem.

Naprawdę, to nie jest dobre zdanie.

wtorek, 27 września 2011

Jesień idzie, nie ma na to rady...

Jak zwykle nie mogę się zmieścić z wakacyjnymi wspomnieniami w rozsądnym czasie. Niedługo będę przynudzać aż do Wigilii. No już dam spokój, jedynie napomknę, że resztę wakacji spędziliśmy nad rzeczką opodal krzaczka w Rytrze. Było miło, zdjęcia wkleję, bo kto mi zabroni? Ale to potem. Tymczasem wrzucę parę migawek z Matriksa.

Cztery lata temu podpisałam pewną umowę. Z pomarańczową firmą telekomunikacyjną. Umowa moja, telefon- dziecka. Byłam świadoma podejmowanego ryzyka, owszem. Postarałam się więc o drobne zabezpieczenie, wpisaliśmy w umowę limit. Gdy dziecko przekraczało dwie stówy- telefon miał być odłączany. Miał być, bo nigdy w historii takie coś nie nastapiło. Rozsądne dziecko pilnowało rachunku, który regulowało z własnej, chudej kieszonki. Dwa miesiące temu dziecko zdecydowało się na rewolucyjną zmianę, moimi rękami wypowiedziało umowę pomarańczowym, podpisało umowę z rozćlamanymi fioletowymi. Trzy miesiące wypowiedzenia płacone innym, ale w nagrodę za przyobiecane dwa lata bulenia fioletowym- aparacik do ręki już teraz. Aparacik o taki. Gadżecik. Moje dziecko to zapoznany gadżeciarz. Bawił się więc telefonikiem non stop przez tydzień, korzystając w tym czasie z domowej sieci bezprzewodowej. Ale po tygodniu życie zmusiło biedne dziecko do wyjścia z domu. Poza domem sprawdził sobie skrzynkę e-mail za pośrednictwem pomarańczowego operatora. A potem sprawdził, ile go to kosztowało. Okazało się, że sporo.

Otóż prawie  8 000,- zł.

Podobnież ściągnął 1,5 GB danych za jednym zamachem, zdolniacha. Gdy już udało się wyrwać jakiekolwiek informacje dotyczące tego połączenia okazało się, że Michał o tej godzinie w ogóle nie korzystał z telefonu!

Analiza techniczna wykazała, że połączenie było z "mojego" numeru. Do dziś (minęły dwa miesiące) nie poinformowano mnie, z jaką stroną było połączenie, jakie dane pobrano, gdzie te dane są, skoro nie ma ich w pamięci aparatu. Podobno firma telekomunikacyjna nie ma obowiązku podawania takich danych. Nawet mnie, chociaż to ja mam płacić. Co więcej, dowiedziałam się, że istnieją umowy obowiązujące wyłącznie jedną stronę, bo umówiony limit 200 zł upoważnia operatora do zawieszenia usługi po przekroczeniu tej kwoty, ale nie chroni mnie przed zawyżonym rachunkiem.

Każdy, KAŻDY cholerny ludzik w pomarańczowej machinie traktuje mnie jak kretynkę, która pcha się do aparatu, z którego nie umie korzystać, a jak wiadomo za głupotę trzeba płacić. Ba, żebym to ja korzystała z tego aparatu! Wtedy owszem, ignorancja użytkownika wchodziłaby w grę. Rzecz w tym, że korzystał Michał. Który od urodzenia ma rękę do elektroniki. Oraz nieprzeciętną wiedzę na ten temat. Oraz pielęgnowane zamiłowanie do gadżetów. Jeśli mówi, że nie ma możliwości, żeby coś ściągnęło się samo, czy też nieświadomie- wierzę mu. Po prostu. Wierzę bez zastrzeżeń. Sami wyciągnijcie sobie wnioski.

Sprawę zgłosiłam do Prokuratury, mimo, że mam świadomość, że to chore, żeby zamiast szukać trupa w ogródku, zajmowali się umowami abonenckimi. Niestety, w głębi mnie mam poczucie, że ktoś mnie tu nacina na grubą kasę, za bezdurno. Niech szukają oszusta.

Doniosłam również do Urzędu Komunikacji Elektronicznej, z nadzieją, że kara będzie sroga, i tu mi wszystko jedno, dla kogo. Czy dla pomarańczowych za nadużycia, czy dla fioletowych za wadliwy aparat. Może być nawet po równo. Ja szykuję się do chudych dni, ponieważ niebawem na pensję wejdzie mi komornik, i to na ładnych parę lat (biorąc pod uwagę jej wysokość). 

Dodatek specjalny:

Michałowa dziewczyna popełniła taką samą zbrodnię, pobierając telefon od fioletowych w czasie trzech miesięcy wypowiedzenia u pomarańczowych. Młodzian w salonie, który podawał dziewczynie telefon, poprosił, żeby natychmiast zadzwoniła do pomarańczowych, i zablokowała dostęp do internetu. Nie poinformował, czemu ma tak zrobić, ale ja sobie wnioski wyciągnęłam. Niunia rzeczywiście spróbowała odłączyć tę usługę. Okazało się, że niestety, nie można tego zrobić (!!!). Ponieważ albowiem jest to usługa podstawowa i gdyby nie była dostarczona, można by pomarańczowych skarżyć. Nic to, że abonent usługi sobie nie życzy. Kto by się tam przejmował abonentem, he he...

Naszkicowałam tę żenującą historię ku przestrodze. Chociaż nie wiem, przed czym przestrzegam. Internet, telefon, karty kredytowe, banki, kamery na skrzyżowaniach i nie tylko. Wybory bez wyboru. Smutki bez radości. Bajki bez happy endu.

Tak, jestem wściekła. Bo bezsilna.

Nie, nie będę się tym przejmować. Gnój wolę trzymać na dystans, żeby nie prysnął na skraj sukni.

No to teraz Rytro:

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

wtorek, 6 września 2011

Budapeszt

Dlaczego nie nocowaliśmy na jednym z niezliczonych pól i campingów blisko Hungaroringu, narażając się na dojazdy, korki, dodatkowe koszty?

Powodów było kilka. Po pierwsze- niechęć do imprez towarzyszących. Nie wiem, czy były, bo mnie tam nie było, ale gdy widzę gigantyczne sceny i jeszcze większe głośniki- mam prawo podejrzewać, że ze spaniem może być krucho. Poza tym nie była to impreza bezalkoholowa. Wymięte, szare twarze, błędny wzrok- tak wyglądali ludzie, których mijaliśmy o poranku. A my- z dzieckiem.

Po drugie- kłopot z zapleczem sanitarnym. Chętnie pomieszkałabym pomiędzy krzewami winorośli (była taka możliwość), gdyby ta winnica wyposażona była w porządny węzeł sanitarny, a nie kilka tojek. Tak już mam, że nawet w czasie wakacji korzystam z prysznica, więc zazwyczaj szukam miejsca, które mi ten prysznic gwarantuje.

Po trzecie- szukaliśmy miejsca, z którego można zwiedzić Budapeszt nie korzystając z samochodu. W zeszłym roku wjechaliśmy autem pod Parlament. Tam dojechaliśmy bez problemu. Na miejscu trzeba było opłacić parkowanie, nie pamiętam ile to kosztowało, ale na pewno sporo. Można było zapłacić za dwie godziny, potem ewentualnie powrót i ponowny haracz- na kolejne dwie godziny. Efekt- bezładna bieganina z zegarkiem w ręku. Powrót- największa komunikacyjna masakra, w jakiej w życiu brałam udział, a przypominam, że mieszkam w Krakowie, po którym poruszam się samochodem. Korek, totalny zakaz zawracania i wykonywania skrętu w lewo, obce miasto. Była szansa, że będziemy jeździć w kółko, aż uda się złamać zakaz i skręcić w pożądane lewo. Długo by opowiadać, w każdym razie w tym roku byliśmy stanowczo nastawieni na jazdę komunikacją miejską.

Camping w Budapeszcie.

Szału nie było. Plac niewielki, namiotów mnóstwo. Szczęśliwie przyjechaliśmy w środku dnia, gdy poranni goście zdążyli odjechać, a wieczorni jeszcze nie nadciągnęli, bo byłby kłopot z rozbiciem naszego giganta. I tak rozbiliśmy się na zakładkę, sypialnia w sypialnię z innym namiotem, w którym, niestety, sypiał król chrapania...Wyjątkowo paskudny typ zresztą, na oko, oczywiście. Holender? Belg? Coś w tym guście. Żonę miał jasnoczekoladową, z dredami na głowie, odzianą w zwiewne, kolorowe szaty. I ta kolorowa żona nosiła za kolesiem torby i bagaże. Wieczorem gotowała pachnące dania na wielkiej patelni, stała przy garach, mieszała, a kochający mąż siedział z talerzem przed nosem i pokazywał palcem, co na ten talerz ma trafić. Wspólna kolacja, ha. Porozumiewał się ten człowiek wyłącznie pomrukami. Wrr, brr, mrr, bu, grr. Ciekawy typ, bez dwóch zdań.

Z drugiej strony mieliśmy znacznie lepsze towarzystwo. Chłopaki rozbijali się w porze naszego obiadu, więc siłą rzeczy patrzyliśmy im na ręce. Francuzi. Namiot rozbili błyskawicznie, choć mieli większy, niż my. Była to Quechua, z dwoma sypialniami. Gdybym nie miała jeszcze namiotu, na pewno wybrałabym coś właśnie tej firmy. Nie wiem, czy jest to solidny produkt, ale my, mając doświadczenie, zwykle męczymy się około pół godziny, oni, początkujący (widać, bo namiot nówka, z metką), rozbili się w dwie minuty. Wspólny mieli tylko namiot, poza tym każdy z nich miał własny pomysł na urządzenie swojej sypialni. Dwa różne materace, różne pompki. Szybki zakład i fruuu, do roboty. Myślałam, że padną trupem przy pompowaniu, rywalizacja była wyjątkowo zacięta. Później okazało się, że założyli się o obiad, przegrany gotował. Wyjątkowo sympatyczne chłopaki. Wieczorem, po wyścigach (jeden z nich kibicował Hamiltonowi, drugi Alonso, kłócili się bez przerwy) rozstawiali stolik, otwierali butelkę wina i rżnęli w pokera. Przyznam, że dyskretnie zwracałam na nich uwagę, bo bardzo mi się podobali. No i wypatrzyłam. Przyjechała grupa polskich nastolatków, na oko po osiemnaście, dziewiętnaście lat. Nie mieli z Francuzami wspólnego języka. A jednak dali radę swoim zachowaniem dać do zrozumienia, że mają ich za pedałów i że z całą pewnością jest to dobry powód, by się z Francuzów ponabijać. Fuj, fuj. Co za obora.

Pod prysznicem- niemiła niespodzianka. Oszczędni właściciele znaleźli oryginalny sposób na oszczędzanie wody, mianowicie zamontowali kurki naciskane, czasem spotyka się takie urządzenia w publicznych toaletach. Naciska się kurek, woda przez chwilę się leje, po (krótkiej) chwili kurek odskakuje i woda przestaje się lać. Dodam, że wodę podgrzewał piecyk gazowy. I tak: naciśnięcie- zimna woda- buch piecyk- wrzątek- pyk, koniec wody. I znów- kurek- zimna woda- piecyk- wrzątek- koniec. Oryginalne rozwiązanie, doprawdy.

Na plus campingu trzeba zapisać jego położenie (dwa przystanki autobusem od końcowej stacji metra), porządek na terenie, czystość, oraz dzieci właściciela. Wyjątkowo sympatyczni, komunikatywni, życzliwi, bardzo pomocni. Poinstruowali nas, jak korzystać z komunikacji miejskiej (dostaliśmy nawet mapy turystyczne), rozwiali wszelkie wątpliwości, poradzili, co warto obejrzeć. Muszę przyznać, że bardzo pomogli. Sami z siebie w życiu nie wpadlibyśmy na przykład na to, żeby kupić bilet rodzinny, który upoważniał nas do korzystania z każdego pojazdu komunikacji miejskiej, jaki jeździł w okolicy, czyli z metra, autobusów, tramwajów, a nawet kolejki podmiejskiej. Bilet ważny 48 h, kosztował 2 200,- forint, czyli za 35,- zł mieliśmy miasto do dyspozycji! Genialna rzecz. Życzliwa rada spowodowała wizytę w Pałacu Cudów, węgierskim odpowiedniku naszego Centrum Nauki Kopernik. Zgadnijcie, co moje dziecko najmilej wspomina z tegorocznych wakacji? Podpowiem: pałac cudów...

 

No to pozwiedzaliśmy:)