środa, 26 maja 2010

Z ortografią na Pan

Przechodziłam niedawno nieopodal pewnej ściany, na której obok charakterystycznych dla osiedlowych graficiarzy haseł (Wisła pany, kocham Julkę) figurowało jedno, przy którym się zatrzymałam. Umysłowo. Otóż czerwoną barwą na sinym murze nasmarowano słowo KÓRWA. Hmmm. Dyslektycy, psiakrew. Testy, konkursy, rankingi, gimnazja i reformy oświaty.

Poczułam lekki niepokój, albowiem szczegółowe oględziny dziecięcych zeszytów regularnie podnoszą mi ciśnienie. Przecież umarłabym ze wstydu, gdyby kiedyś moje dziecko popełniło podobny napis.

Na wszelki wypadek przeprowadzę szkolenie- pomyślałam. Złamana noga bardzo się przydała, dziecko nie dało rady uciec.

Zaczęłam od dyktand. Nabyłam sympatyczną książkę z gotowcami. Test w kilku miejscach posiadał wykropkowania, w które należało wstawić właściwą literkę.

Dziecko z silnym bólem kończyn, głowy, zębów, uszu, nerek i wątroby doholowałam do stołu. Zastrugałam kilka notorycznie złamanych ołówków. Zagroziłam zdegadżetowaniem. No. Udało się. Dziecko ujęło ołówek w ciężko chorą dłoń i przystąpiło do pracy. Strona została wypełniona.

Jóż. Tagże. Gura. Krulestwo.

Sabotaż? Ależ skąd.

Co pomyślałam o sobie, nie powiem, w każdym razie było tam wiele słów z trudną pisownią. Przecież wiem, że szkoła to przeżytek. Było dusić dziecko od pierwszej klasy, a nie teraz ręce załamywać.

Na razie odpuściłam dyktanda, są stanowczo zbyt trudne. Obecnie synek przepisuje stąd tu, stronę dziennie. Za brak błędów ma obiecaną złotówkę. Z każdym bykiem musi dodatkowo napisać wymyślone zdanie. Kij i marchewka. Ruina finansowa mi nie grozi, ponieważ jeszcze się nie zdarzyło, żeby przepisał bezbłędnie...

 

Macie jakieś konstruktywne pomysły? Bo trochęm oklapła.

 

wtorek, 18 maja 2010

Prawo jazdy na wózek inwalidzki

 
Na zdjęciu dowód na bestialstwo rodzców zmuszających niepełnosprawne dziecko do odrabiania lekcji. Krew, pot i łzy.

niedziela, 16 maja 2010

Do dupy

Wszystko przez ten cholerny deszcz.

Po pierwsze: rower rdzewieje w piwnicy. Skandal, doprawdy, ale nie lubię, gdy kapie mi za kołnierz, a prezes nie lubi oglądać zmokłych kur. Dojeżdżam do pracy tramwajem i szlag mnie trafia najjaśniejszy.

Po drugie: przepadła taka fajna majówka.

Po trzecie: ponieważ przepadła fajna majówka, synek wylazł na pobliskie drzewo, mokre oczywiście, jak to w deszczu, i spadł. Na szczęście spadł na mokrą ziemię i mokrą trawę, więc złamał tylko nogę. Zagipsowali biedakowi kopyto od czubków palców aż po tyłek, nie sprzyja to mobilności, niestety. Od dwóch tygodni podziwiamy mokrą zieleń rozpłaszczając nosy na szybie okiennej.

Po czwarte: w związku ze złamaną nogą diabli wzięli wakacyjne plany, ponieważ nie bardzo umiem sobie wyobrazić dziecko zdobywające bieszczadzkie szczyty na chudym patyczku, który zapewne objawi się po zdjęciu gipsu.

Podsumowując: chwilowo życie straciło smak. A wszystko przez ten cholerny deszcz...