poniedziałek, 31 grudnia 2007

Wino

Przyszedł czas, by sprawdzić, co też wydarzyło się w jednym takim balonie.

  

Wino, czy ocet?

  

Na oko herbata, w smaku bardzo młode wino.

  

Metne, niestety. Wróciło do balona, niech pedzi dalej, aż się wyklaruje. Za jakiś rok będzie z tego przyzwoite wino w dziwnym pomarańczowym kolorze.

 

piątek, 28 grudnia 2007

Po świętach

Wreszcie po świętach.

Dałam się podpuścić w tym roku. Że niby nie dam sobie rady sama z przygotowaniem wigilii i świąt. Jak to? JA sobie nie dam rady? Dam radę, jedną ręką!

Zaczęło się od sprzątania. We czwartek przed świętami "fachowcy" skończyli ocieplać nasz blok. Rusztowania, stanowiące przez ostatnie trzy miesiące stały element krajobrazu zaokiennego znikły, odsłaniajac niewiarygodnie brudne okna. Starałam się zignorować, ale się nie dało. Kosztowało mnie to w sobotę pełne osiem godzin drapania pazurami. Pierwszy raz w życiu żałowałam, że nie mam tipsów. Potem takie zwykłe, świąteczne porządki z odsuwaniem łóżek i pucowaniem kafelek. Łatwizna. Dałam radę.

Nikt nie widział, że wieczorem czołgałam się do łóżka, bo dojść nie byłam w stanie.

Niedzielę zaczęłam od zakupów. Brak samochodu dał mi się tu mocno we znaki, zamiast jednego szybkiego kursu, trzeba było biegać dziesięć razy. Piechotą! Cóż, podobno spacery są bardzo zdrowe. Teraz na pewno jestem taka zdrowa, że spokojnie mogę sobie pozwolić na dziesięć kolejnych lat jeżdżonych. Taka zdrowa i wypoczęta już ok 14 zabrałam się za mak. Mielenie znaczy. Koniecznie dwa razy. Na szczęście okazało się, że nie mam stosownego urządzenia, poszłam na pożyczki do sąsiadki. Cudowna ta kobieta zainwestowała w prześliczną, elektryczną machinę, dwa leniwe prztyknięcia, i po robocie. No, w obliczu takiego cudu spokojnie można było wypić kawę z rewelacyjną sąsiadką. Już ok 17 wróciłam do mojego maku. Oraz ciasta drożdżowego. A także moczących się grzybków. I kapuchy. O, jest też ryba! Dobrze, że nieżywa. Psiakrew, okazało się, że się trochę zasiedziałyśmy.  

Nie należy się poddawać panice. Nie poddałam się. Usiadłam, ustaliłam ostateczne menu, żeby wyeliminować, co się da. Trzeba się było skupić na elementach absolutnie niezbędnych.

Barszcz z uszkami- musi zostać, ulubione danie Michała.

Pierogi ruskie-jedyne pożywienie Pimpusia, nie da się ominąć.

Kluski z makiem- dla babci.

Karp w panierce-dla męża.

Ryba po grecku-moja.

Pierogi z kapustą i grzybami- dla Tradycji.

Ten pioruński zwijany makowiec!

Resztę niedzieli poświęciłam na pieczenie makowca. Wyszedł! Cud! Najśmieszniejsze jest to, że rodzinnie nie przepadamy za makowcem. Ale Tradycja! Musi być zwijany makowiec.

Gdy drożdżowe rosło, zrobiła mi się chwila luzu. Postanowiłam sprawdzić, czy przepis na makaron ze starego kawału ma jakiś sens.

Dla przypomnienia:

Przychodzi żona do domu, widzi gołego męża utytłanego w mące.

-Kochanie, co ty robisz?

-Jak to co? Makaron! Przecież sama mi kazałaś zarobić mąkę jajami...

Przepis ma sens, tyle, że użyłam jajek kurzych. Makaron wyszedł ekstraklasa. W innych wolnych chwilach między kolejnymi fazami produkcji makowca przygotowałam resztę potraw. Jedną ręką!

Ok drugiej w nocy przypomniałam sobie, że nie mam zapakowanych prezentów. O wpół do czwartej doczołgałam się do łóżka.

Rano się okazało że wigilia to już dziś. Kruca bomba, mało casu! Około południa wyraźnie było widać, że na zaplanowaną czwartą nie zdążę. Kot się zlitował i postanowił pomóc. Pierogi zyskały wzorek w kocie łapki, a stroik utracił bombki. Nie no, luzik, damy radę. Stroik został przyozdobiony plasterkami cytryny i mandarynki, oraz orzechami owiniętymi w cynfolię. Bardzo polecam, ładnie pachnie, a kot omija dużym łukiem. Dostałam również pochwałę za niezwykle oryginalne przyozdobienie stołu. Same plusy. Na 17 wszystko było gotowe. Ufff. Można było zacząć uroczyste maczanie  w rodzinnym sosie.

Wnioski:

-Można się unosić ambicją, ale nie warto, bo to okropnie pracochłonne.

-Elektryczna maszynka do mielenia to wynalazek na miarę XXI wieku. Podobnie jak zmywarka do naczyń. I do diabła z ekologią.

-Jedyne istoty przemawiające w wigilę ludzkim głosem to członkowie mojej rodziny. Dawno podejrzewałam, że to zwierzęta.

Dostałam prezent. Toster. Zawsze o takim marzyłam. Przewidziałam taką możliwość, drugi prezent kupiłam sobie sama. Najnowszą Chmielewską. Reszta świąt upłynęła więc w radosnej atmosferze.

Moje dzieci w świątecznej zgodzie: 

 

środa, 26 grudnia 2007

Życzenia spod choinki

Moi kochani,

życzę wam, aby kawa zawsze smakowała tak samo dobrze, jak pachnie.

Życzę także, aby nigdy nie brakowało Wam optymizmu i radości.

Życzę wielu życzliwych ludzi wokół, oraz serc gorących, powodzenia w realizacji planów i Planów.

Życzę, aby muzyka w Waszych duszach nigdy nie umilkła, a marzenia czekały, zawsze gotowe na spełnienie.

Na zdrowie, moi drodzy, wszystkiego najlepszego w Nowym Roku.

  

 

 

 

 

sobota, 15 grudnia 2007

Dzieci

Moją życiową pasją jest obserwacja. Ludzi obserwuję, oczywiście, ponieważ są najbliżej i ciągle pod ręką. Albo nogą, badź też pod innymi częściami ciała. W każdym razie blisko. Bardzo się staram przy tym zachować względny obiektywizm. Czysto obiektywne spojrzenie to mit i legenda, musiałabym przestać być człowiekiem, aby było to możliwe. Pewnym ułatwieniem przy obserwacji jest obojętny stosunek do obiektu.

Fantastycznego materiału dostarczają blogi. Cała Polska, zamiast czytać dzieciom, wyżywa się pisarsko. Wspominając z lat szkolnych ogólnie niechętny stosunek do rozmaitych form wypracowań z polskiego nieco mnie to zaskakuje. Co prawda, nigdy nie spotkałam się w szkole z tematem "wpływ tipsów żelowych na zdrowie psychiczne właścicielki (lub właściciela)", czy też "przeżyłem wszystko- wyznania szesnastolatka", a na blogach i owszem. Możliwe, że należałoby ten trend przeanalizować i dokonać stosownych zmian w programach szkolnych.

Najczęściej poruszanym tematem są dzieci. Nic w tym dziwnego, temat wdzięczny i zawsze aktualny. Przed znajomymi wygadać się nie można, bo niespecjalnie są skłonni dawać wiarę opowieściom o dobrym sercu osobnika, który właśnie ładuje po głowie kolegę, bo ten nieopatrznie dobrał się do jego czekoladek. O porodzie nie ma co wspominać, nikt nie chce słuchać. A na blogu- proszę bardzo, nie ma przeszkód, można opisać z detalami każdy skurcz, proces wysuwania się główki i szycie krocza. I to jest ok, przeżycie z gatunku Wielkich, trzeba się koniecznie podzielić, choćby i z całym światem.

Problem zaczyna się chwilę potem. Mianowicie przy pierwszym krzyku nowo narodzonego. Otóż tu przeważnie następuje opis doznawanych wzruszeń, chwytania za serce, i innych uczuć z pogranicza wniebowstąpienia. Hmmm. A gdzie uczciwy zapis pierwszej myśli (o, kurwa, jaka ulga, wreszcie koniec) oraz drugiej (skąd to dziecko? Moje!?). Zresztą nieważne. Od tych wzniosłych nowonarodzonych uczuć zaczyna się tzw. dziumdzianie. Zaczynają się zachwyty nad:pierwszą kupką, każdziutkim słodziutkim paluszeczkiem, a nosunio taki śliczniuni, po mamuni, a oczki, cudeńko, itd. Nie ma spaceru, jest spacerek, są zakupki z mamunią, zupka na obiadek, posiusiana pieluszka. Nie muszę tego czytać, przy pierwszych objawach przesłodzenia można zamknąć bloga. Gorzej, że czytają te notatki szczęśliwe "spodziewające się", a potem powielają. W realu powielają. Ćwierkają mamunie do dzieciątek, najpierw nad wózeczkiem, potem nad piaskowniczką, oraz przy huśtaweczce.

W tym wszystkim dziecię dorasta. W przeświadczeniu, że nawet jak pierdnie, to pachnąco i na złoto.

Pierwszy szok następuje w piaskownicy. Bezwzględna walka o wiaderko, czy łopatkę, bójki o MÓJ kawałek piasku, itd. Kto nie przyglądał sie z bliska, nie zrozumie. Z ławki nieopodal mało widać, ale z bliska? Toż to wojna w czystej formie, przy użyciu wszelkich dostępnych narzędzi, jaskiniowcy w akcji! Cała nakładka cywilizacyjna nie istnieje, przemoc i brutalność rządzi, wraz z prawem silniejszego, i hierarchią, znaną nam ze stada wilków.

Wyraźnie widać różnicę między dzieciuniem w różowej czapuni, a bezwzględnym wojownikiem, walczącym o dominację? Gdy sie patrzy z boku- owszem, widać, głównie przez brak różowych okularów.

Otulanie małych neandertalczyków różowym puchem wydaje mi się co najmniej niestosowne. Ba, szkodliwe!

Przecież niebezpieczeństwa nie znikną, tylko dlatego, że najukochańsze maleństwo pojawiło się na świecie, otoczenie nie zwykło dostosowywać się do jednostek. To dziecko, które jest ni mniej ni wiecej tylko małym człowiekiem (przyszłym dorosłym), musi dostosować się do otaczającego świata. Zło nie zniknie ze świata za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Chroniąc dziecko przed jego przejawami czynimy dziecko bezbronnym, sami wychowujemy potencjalne ofiary przemocy, lub katów!

Dziecko powinno znać potencjalne zagrożenia. Tego powinni uczyć rodzice. Nie, żeby zaraz edukować dzieci za pomocą "teksańskiej masakry". Nie w wytworach wyobraźni psychopatycznych twórców rzecz. Chodzi o rzetelną informację, że jak walę kolegę po głowie kamieniem, to mogę go zabić. Na śmierć, bez szans na drugie i trzecie życie, jak w grze komputerowej, czy debilnej kreskówce. Sąsiad to niekoniecznie nieudolny fachowiec mieszkający obok. Wojna to śmierć i głód, a nie fajna strzelanka. Jak wpadnę do głębokiej wody, to się topię, a nie spokojnie zmierzam po dnie do brzegu.

Przemoc, wojny, głód i śmierć są obecne w naszym życiu. Kiedyś w ten świat dzieci były wprowadzane były przy pomocy baśni, podań i legend. Widział kto choć cień różowego puchu w baśniach Andersena? A u braci Grimm?

Dzieci przyjmują taką wiedzę całkiem naturalnie. To rodzicom wydaje się, że dziecięca konstrukcja psychiczna jest zbyt delikatna, aby sobie poradzić  z udźwignięciem prawdy. Media robią nam wodę z mózgu. Zatracamy pomaluśku instynkt samozachowawczy, otuleni różowym puchem dobrobytu.

Radziłabym raczej obejrzeć się nieco za siebie (od jaskiń wszak nie odeszliśmy zbyt daleko), oraz rozejrzeć wokół (piaskownica!przedszkole!), a nastepnie przeanalizować, jak wychowujemy swoje dziecko. Czy czasem, "chroniąc" przed złem, nie wystawiamy bezbronnego malucha na jego przejawy.

czwartek, 13 grudnia 2007

Kot

http://pl.youtube.com/watch?v=GmwqpHsMExg

Uprzejmie proszę zwrócić uwagę na niezwykły wzór, który pojawił się na częściach drewnianych łóżka, śmiertelne razy zadane materacowi, oraz kocie mienie rozsypane tu i ówdzie. Do kota bym się przyznała, bez dwóch zdań. Do łóżka i podłogi właściwie też. Podgląda nas ktoś????

wtorek, 11 grudnia 2007

Na chandrę

W poszukiwaniu swojego miejsca na ziemi dotarłam do Nowej Zelandii. Niestety, wyłącznie wirtualnie. Z wycieczki przywiozłam skarb:

http://www.antoranz.net

Jedno zdziwienie dziennie - niweczy chandrę nieodmiennie.

sobota, 8 grudnia 2007

Książę z bajki

Miły dzień. Efektywny. 

  

Znalazłam swojego księcia.

  

Ani myślę go całować. Niech zna swoje miejsce.

   

piątek, 7 grudnia 2007

W torebce

http://debergerac.blox.pl/2007/11/Czeluscie-damskiej-torebki.html

Przytoczona notka  natchnęła mnie do sporządzenia remanentu w mojej własnej, że tak powiem, torbie, celem sprawdzenia, czy nie stała się czasem (torba) Gwiezdnymi Wrotami.

1. Lniana torba na zakupy-duża. Czasem trzeba wszak kupić jedzonko. Malusie woreczki wręczane w sklepach nieodwracalnie zaśmiecają naszą przepiękną planetę, poza tym wrzynają sie w palce. Wyraźnie widać, że przedmiot potrzebny, o fundamentalnym znaczeniu dla przyszłości Ziemi.

2. Portfel. Hm, pieniądze, głównie w monecie.

3. Podłużna koperta z wieloma urzędowymi pieczątkami. ZUS. Hura, po trzech latach udało sie ustalić mój "kapitał początkowy" !

4.  Mała kopertka zaadresowana "NABIEGÓN PUŁNOCNY". Zamówienie zostało zrealizowane, w zasadzie można odłożyć do pudła z pamiątkami.

5. Niewielka pusta koperta. Raz używana, ale wygląda jeszcze całkiem, całkiem, na pewno znajdzie się dla niej zastosowanie.

6. Plik kartek z numerami telefonów do dealerów, głównie Nissana. Oraz symulacje kredytowe z wielu banków. Cóż, życie bez samochodu jest bardzo trudne. Jak zostawię załatwianie mężowi, to do końca życia bede zapychać rowerem. Zdrowe, ale na dłuższą metę męczące.

7. Ulotki reklamowe i punkty rabatowe z Reala. Bez auta nie robi się zakupów w marketach. Do kosza. 

8. Kopia listu do syna. Nawet niegłupio napisane, zostaje.

9. Wielka czerwona kartka. Pierwsza wersja listu do mojego ulubionego świetego.

"KOHANY ŚWIĘTYMIKOŁ AJU PROSZĘ O TAKANUWA I ZAMEK GDZIE JEST CZAPOWNIK".  Czapownik? Czyżby czarownik? Na szczęście nieaktualne.

10. Okulary przeciwsłoneczne. Przydadzą się, jak spadnie śnieg, albo jak bedzie samochód.

11.Szczotka do włosów.

12. Parasol.

13. Magnez. Musujący.

14. Siedem rachunków ze spożywczego. Do kosza.

15. Zielona karteczka z numerem telefonu. Ciekawe, czyj to numer? Jak wyrzucę, to zaraz będzie potrzebny, a karteczka niebrzydka. Zostaje.

16. O, jest komórka!

17. Kluczyk od blokady roweru. A, w sumie zaraz będzie potrzebny, do wiosny niedaleko, będzie jak znalazł.

18. Gumka do włosów. Fajna, nie pamiętałam, że mam taką.

19. Kartka z ocenami Michała. Żenada. Zostaje!

20. Nazwiska, kontakty, adresy...Kartka podpisana "Spotkanie klasowe 20 lat później". 20-lecie matury. Oczywiście, że zostaje.

21. Płyta ze zdjęciami z w/w spotkania.

22. Klucze od mieszkania.

23. Chusteczki higieniczne.  

24. Kupon totolotka. Z miliardów nici. A kysz, paskudo!

25. Karta do Selgrosa.

26. Trzy długopisy. Piszące.

27. Pilniczek do paznokci.

28. Kartka od jubilera, niezbędna przy odbiorze łańcuszka z naprawionym zapięciem. Aaa, to już rozumiem pkt 5.

29. 4 baterie paluszki. Do zabawki, Mikołaj zapomniał.

30. "Złodziej czasu". Nowy Pratchett, uległam pokusie.

31. "Małgosia kontra Małgosia" pani Nowackiej. Jak już byłam przypadkiem w księgarni, postanowiłam zadbać o lekturę dla chrześnicy.

32. Ładowarka do komórki. Jakbym zostawiła w domu, przepadłaby na zawsze.

33. Zawiadomienie z poczty. Przesyłka do odbioru. Diabli wiedzą co to, na pocztę daleko. Przyjdzie drugie zawiadomienie, to odbiorę.

34. Rękawiczki. Dwie.

35. Mały kalkulatorek.

36. Olejek herbaciany. Dobrze, że się nie wylał.

37. Olejek lawedowy. Podobno uspokaja.

KONIEC

Wyraźnie widać, że w damskiej torebce znajdują się wyłącznie artykuły pierwszej potrzeby, bez których życie stałoby się koszmarem. Brak natomiast śladów Obcych. Nic nie wskazuje również na powiązania z czwartym wymiarem, ani z piątą kolumną (brak pluskiew). Podoba mi się koncepcja z Trójkątem Bermudzkim, ale wyniki przeprowadzonych badań wskazują, że nawet jeśli tam jest torebka, to na pewno nie moja. Moja poszłaby na dno. Jak kamień.