Moją życiową pasją jest obserwacja. Ludzi obserwuję, oczywiście, ponieważ są najbliżej i ciągle pod ręką. Albo nogą, badź też pod innymi częściami ciała. W każdym razie blisko. Bardzo się staram przy tym zachować względny obiektywizm. Czysto obiektywne spojrzenie to mit i legenda, musiałabym przestać być człowiekiem, aby było to możliwe. Pewnym ułatwieniem przy obserwacji jest obojętny stosunek do obiektu.
Fantastycznego materiału dostarczają blogi. Cała Polska, zamiast czytać dzieciom, wyżywa się pisarsko. Wspominając z lat szkolnych ogólnie niechętny stosunek do rozmaitych form wypracowań z polskiego nieco mnie to zaskakuje. Co prawda, nigdy nie spotkałam się w szkole z tematem "wpływ tipsów żelowych na zdrowie psychiczne właścicielki (lub właściciela)", czy też "przeżyłem wszystko- wyznania szesnastolatka", a na blogach i owszem. Możliwe, że należałoby ten trend przeanalizować i dokonać stosownych zmian w programach szkolnych.
Najczęściej poruszanym tematem są dzieci. Nic w tym dziwnego, temat wdzięczny i zawsze aktualny. Przed znajomymi wygadać się nie można, bo niespecjalnie są skłonni dawać wiarę opowieściom o dobrym sercu osobnika, który właśnie ładuje po głowie kolegę, bo ten nieopatrznie dobrał się do jego czekoladek. O porodzie nie ma co wspominać, nikt nie chce słuchać. A na blogu- proszę bardzo, nie ma przeszkód, można opisać z detalami każdy skurcz, proces wysuwania się główki i szycie krocza. I to jest ok, przeżycie z gatunku Wielkich, trzeba się koniecznie podzielić, choćby i z całym światem.
Problem zaczyna się chwilę potem. Mianowicie przy pierwszym krzyku nowo narodzonego. Otóż tu przeważnie następuje opis doznawanych wzruszeń, chwytania za serce, i innych uczuć z pogranicza wniebowstąpienia. Hmmm. A gdzie uczciwy zapis pierwszej myśli (o, kurwa, jaka ulga, wreszcie koniec) oraz drugiej (skąd to dziecko? Moje!?). Zresztą nieważne. Od tych wzniosłych nowonarodzonych uczuć zaczyna się tzw. dziumdzianie. Zaczynają się zachwyty nad:pierwszą kupką, każdziutkim słodziutkim paluszeczkiem, a nosunio taki śliczniuni, po mamuni, a oczki, cudeńko, itd. Nie ma spaceru, jest spacerek, są zakupki z mamunią, zupka na obiadek, posiusiana pieluszka. Nie muszę tego czytać, przy pierwszych objawach przesłodzenia można zamknąć bloga. Gorzej, że czytają te notatki szczęśliwe "spodziewające się", a potem powielają. W realu powielają. Ćwierkają mamunie do dzieciątek, najpierw nad wózeczkiem, potem nad piaskowniczką, oraz przy huśtaweczce.
W tym wszystkim dziecię dorasta. W przeświadczeniu, że nawet jak pierdnie, to pachnąco i na złoto.
Pierwszy szok następuje w piaskownicy. Bezwzględna walka o wiaderko, czy łopatkę, bójki o MÓJ kawałek piasku, itd. Kto nie przyglądał sie z bliska, nie zrozumie. Z ławki nieopodal mało widać, ale z bliska? Toż to wojna w czystej formie, przy użyciu wszelkich dostępnych narzędzi, jaskiniowcy w akcji! Cała nakładka cywilizacyjna nie istnieje, przemoc i brutalność rządzi, wraz z prawem silniejszego, i hierarchią, znaną nam ze stada wilków.
Wyraźnie widać różnicę między dzieciuniem w różowej czapuni, a bezwzględnym wojownikiem, walczącym o dominację? Gdy sie patrzy z boku- owszem, widać, głównie przez brak różowych okularów.
Otulanie małych neandertalczyków różowym puchem wydaje mi się co najmniej niestosowne. Ba, szkodliwe!
Przecież niebezpieczeństwa nie znikną, tylko dlatego, że najukochańsze maleństwo pojawiło się na świecie, otoczenie nie zwykło dostosowywać się do jednostek. To dziecko, które jest ni mniej ni wiecej tylko małym człowiekiem (przyszłym dorosłym), musi dostosować się do otaczającego świata. Zło nie zniknie ze świata za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Chroniąc dziecko przed jego przejawami czynimy dziecko bezbronnym, sami wychowujemy potencjalne ofiary przemocy, lub katów!
Dziecko powinno znać potencjalne zagrożenia. Tego powinni uczyć rodzice. Nie, żeby zaraz edukować dzieci za pomocą "teksańskiej masakry". Nie w wytworach wyobraźni psychopatycznych twórców rzecz. Chodzi o rzetelną informację, że jak walę kolegę po głowie kamieniem, to mogę go zabić. Na śmierć, bez szans na drugie i trzecie życie, jak w grze komputerowej, czy debilnej kreskówce. Sąsiad to niekoniecznie nieudolny fachowiec mieszkający obok. Wojna to śmierć i głód, a nie fajna strzelanka. Jak wpadnę do głębokiej wody, to się topię, a nie spokojnie zmierzam po dnie do brzegu.
Przemoc, wojny, głód i śmierć są obecne w naszym życiu. Kiedyś w ten świat dzieci były wprowadzane były przy pomocy baśni, podań i legend. Widział kto choć cień różowego puchu w baśniach Andersena? A u braci Grimm?
Dzieci przyjmują taką wiedzę całkiem naturalnie. To rodzicom wydaje się, że dziecięca konstrukcja psychiczna jest zbyt delikatna, aby sobie poradzić z udźwignięciem prawdy. Media robią nam wodę z mózgu. Zatracamy pomaluśku instynkt samozachowawczy, otuleni różowym puchem dobrobytu.
Radziłabym raczej obejrzeć się nieco za siebie (od jaskiń wszak nie odeszliśmy zbyt daleko), oraz rozejrzeć wokół (piaskownica!przedszkole!), a nastepnie przeanalizować, jak wychowujemy swoje dziecko. Czy czasem, "chroniąc" przed złem, nie wystawiamy bezbronnego malucha na jego przejawy.