piątek, 25 marca 2011

Komu masaż, komu

Zapisałam się na kurs masażu.

Klepu, klepu.

Jeśli mam się zmuszać do wysiłku fizycznego, to niech on ma jakiś sens.

Oszukuję :) Zawsze chciałam, ale jakoś się nie składało. Teraz się złożyło, nader szczęśliwie, uszczęśliwie.

Wygląda to mniej więcej tak: instruktor (wykładowca? nadmasażysta?) trzyma rzecz o kręgosłupach, dyskopatiach, kończynach, barkach, rwach i innych tajemnicach ludzkiego ciała, potem rozkładamy karimaty i masujemy. Czyli przeciętny kursant najpierw jest wymasowany, potem sam klepie. Początkowo dało się odczuć pewne napięcie związane z odkrywaniem tajemnic własnego ciała wobec czterdziestoosobowej grupy obcych ludzi, na szczęście jest to do zwalczenia. Właściwie z chwilą, gdy ponad czterdziestoletnia kobieta przekonuje się, że w obecności dwudziestoletniej większości jest ze szkła. 

Umiem już wyklepać kończynę górną, obręcz barkową, oraz grzbiet z kręgosłupem, czyli plecy. Na następnych zajęciach będą pośladki. Potem ma być noga (wiem, bo kazano nam umyć jedną, na wszelki wypadek, gdyby masowanie półdupków nie wypełniło całych zajęć).

Gdy wracam do domu, spęczniała wiedza we mnie domaga się natychmiastowego ujścia. Rozkładam na stole karimatę, na niej męża i ćwiczę. Nie powiem, moje akcje znacznie podskoczyły. Mężowie w pewnym wieku są znacznie bardziej zainteresowani masażem klasycznym niż erotycznym :)

Moje akcje podskoczyły również wśród znajomych. Co i rusz ktoś wpada "na kawę". Koleżanka widywana uprzednio raz w miesiącu teraz przychodzi co drugi dzień. W ostatnią sobotę klepałam ponad cztery godziny. Moje niefachowe łapki obrabiają jedną sztukę średnio 20 minut, policzcie sobie, jak bardzo stałam się atrakcyjna.

Zwariowałabym, gdybym nie była taka zachwycona :) Masowanie jest fajne. Uszczęśliwia. Najbardziej- mnie. Wreszcie mam wrażenie, że robię coś pożytecznego. Błogi uśmiech na twarzy spływającego (roztopionego z zachwytu, rzecz jasna) ze stołu człowieka też nie jest bez znaczenia. Miałam w planach tylko kurs masażu klasycznego. Ale teraz przymierzam się do następnych etapów. Bo może bez masażu segmentarnego lub drenażu limfatycznego nie potrafiłabym dalej żyć?

 

Pozdrawiam przyjacielskim klepnięciem w mięsień policzkowy.

wtorek, 1 marca 2011

Z życia wzięte.

Ależ mnie tegoroczna grypa sponiewierała! Zaczęło się niewinnie, od solidnych problemów ze złapaniem oddechu, potem było 40 stopni w cieniu, a dobiła mnie rozmowa z Panem Doktorem, który stwierdził, że właściwie nie ma po co przyjeżdżać i osobiście oceniać, bo diagnoza jest oczywista. Czyli grypa z zapaleniem płuc, podobnież miłościwie nam panująca od grudnia, a trwająca przeciętnie jedyne 4 tygodnie.

Jeśli możecie- w żadnym razie się nie zarażajcie, wyjątkowe paskudztwo.

Dopadło mnie zaraz po powrocie z Przemyśla, dokąd udałam się w wiadomym celu. Miałam nie wracać więcej do tematu, ale jakoś mnie dręczy i męczy.

Informacja o przewidywanym terminie opuszczenia ośrodka nadeszła od znajomej dziennikarki. Dowiedzieliśmy się, że we środę o ósmej rano będą wolni, ale w zamian za cenne informacje mieliśmy sprecyzować, o której przyjedziemy.  Informacja za informację, a co.

Umówiliśmy się na 10 i ku naszemu szczeremu zdumieniu dojechaliśmy punktualnie. Tłumek opatulonych od stóp do głów dziennikarzy czekał przed bramą ośrodka.

Rzucili się na nas co najmniej tak, jakbyśmy stanowili atrakcję miesiąca. Okazało się, że niektóre biedactwa czekały już od ósmej rano, więc rzeczywiście, nasze pojawienie się mogło stanowić pożądaną odmianę. Tym bardziej, że otrzymaliśmy pocieszającą informację, że nasi Mongołowie nie mają jeszcze zgody na opuszczenie pierdla.

Naściemnialiśmy do rozmaitych mikrofonów i kamer.

Pomarzliśmy godzinkę, a piździło jak w kieleckim. Temperaturę odczuwaną oceniam na -50. Zlodowaciałam w chwili wystawienia nogi poza samochód. 

A faxu nie ma i nie ma...

W perspektywie pięć godzin drogi do domku i ponowny przyjazd na ósmą następnego dnia.

Faxu nadal nie ma...

Zjawił się miejscowy dziennikarz i zwabił nas do biura przepustek twierdząc, że jeśli kogoś wypuszczają, to tędy. W biurze przepustek cieplutko, mnóstwo miejsca, krzesła i stoliki. Nawet kibelek! Komfort.

Nagle- telefon. Rzut oka na wyświetlacz- o żesz, Dżargal...

- Acha, acha, tak, czyli co, wychodzicie? No to czekamy.

Kamień z serca, fax dotarł, jeszcze tylko lekarz, bagaże i wychodzą.

Jeszcze tylko dziennikarzy stu, sto wywiadów (na szczęście już nie z nami), milion zdjęć, pa, pa na pożegnanie i już.

Zatrzymaliśmy się na pierwszej stacji benzynowej za Przemyślem. Wreszcie udało się przywitać, już na spokojnie, bez kamer, bez fleszy. Jestem bardzo, naprawdę wyjatkowo wdzięczna mediom za życzliwe, nawet można rzec entuzjastyczne podjęcie tamatu, ale cholernie to było męczące. 

Wzbudziliśmy lekką sensację, gdy wysiedliśmy z samochodu i zaczęliśmy się obściskiwać. Były łzy wzruszenia, były łzy żalu (bo, niestety, Karol nie zobaczył w komitecie powitalnym żadnego kolegi)(samochód miał tylko 7 miejsc :(, były problemy z nadmiarem czasu, ponieważ jak nigdy droga była pusta, a drobna imprezka powitalna została zaplanowana na 18. Postojów zaliczyliśmy chyba milion, na każdym wmuszaliśmy w Karola picie, żeby był powód do następnego postoju, a grzeczny chłopczyk poddawał się przemocy. Ostatnie pół godziny nadmiaru poświęciliśmy na zwiedzenie rynku w Niepołomicach i do dziś się zastanawiam, czy tylko ja wtedy poczułam powiew absurdu.  Za to dotarliśmy punktualnie, wjechaliśmy na parking przed restauracją, a tuż za nami zatrzymał się samochód z Wojewodą Kracikiem.

Dziennikarze rzucili się na Mongołów, pytali, robili zdjęcia, biegali, mikrofony, kamery, szał powitań, w tym czasie Wojewoda stał sobie samotnie, z boku i czekał cierpliwie na swoją kolej :) Kocham tego człowieka :)

 

 

Lubię historie z happy endem.

 

..............................

Poza tym, pomimo zeszłorocznych stanowczych deklaracji, znów byłam na Shanties. Rotunda- nadal do dupy. Koncert finałowy- przewidywalny do bólu, szczególnie do bólu tyłka od niewygodnych krzesełek po przeszło pięciu godzinach imprezy. Mimo to- było pięknie. Szczególnie ujął mnie za serce Anglik z gitarą. Ależ zrobił nastrój przy użyciu super znanych i zgranych numerów! Uświadomiłam sobie, że już od lat czegoś na koncertach brakowało. Świeżości? Zaangażowania? Sama nie wiem, ale mnie ruszyło. Rozejrzałam się wokół. Uważnie obejrzałam scenę. No cóż, świeżości rzeczywiście nie dostrzegłam :) Wysokie czółka, ażurowe fryzury, XXX-lecie Shanties...Chollera, istnieje silne podejrzenie, że moje lustro jednak nie kłamie. Nic to, grunt, że serca młode.

Pewnie w przyszłym roku znów pójdę, bo nie wytrzymam.

Fregata z Packet Line...

Shenandoah...

Marco Polo...

Pod jodłą...

Życie jest takie krótkie, że nie ma co się nadymać.