środa, 28 marca 2007

Brrrrr, robale

W poszukiwaniu zabezpieczeń okien (kocie sprawki) trafiłam na notkę nt pasożytów u dzieci. Mały człowieczek, mniej więcej roczny został posądzony o alergię. Posądzeniu się nie dziwię, dziecię wyglądało naprawdę paskudnie: czerwone policzki, wysypka, drapanko, itp. Naturalnie rodzicom nakazano pozbycie się kotów, jako prawdopodobnej przyczyny alergii, ale że trafiło na rzetelnych miłośników tych uroczych zwierzaczków, rodzice zaczęli poszukiwania (internetowe) innych ewentualności. Znaleźli robale właśnie. Lamblie, cytomegalie i inne paskudztwa. Mądrzy ci ludzie przekonali lekarza, dziecko zostało poddane prostemu leczeniu,  wormsy zostały wyeliminowane i ALERGIA ZNIKNĘŁA!

Cóż, gdy spojrzałam na zdjęcie tamtego malucha, natychmiast przypomniałam sobie krwiste plamy na buzi mojego dziecka. Mój Pimpuś w wieku dziesięciu miesięcy wyglądał tak samo! Objawy miał identyczne! Może te wszystkie egzemy, bóle brzucha, alergie i ultra ciężki stan przy każdej (najprostszej nawet) chorobie to skutek działania osobistego zestawu robali różnej maści? Nie byłoby to takie niemożliwe, w końcu, gdy mały się urodził, byliśmy szczęśliwymi posiadaczami psa, a psy wsadzają nosy wszędzie, najchętniej w najpaskudniejsze miejsca z możliwych.  Pies oczywiście był regularnie odrobaczany, ale przecież nie codziennie, mogło się coś małemu trafić...Albo mnie, a ode mnie dziecku....Jak Pimpuś był trochę starszy, namiętnie kochał grzebać się w ziemi, w piasku...A w ogóle to kiedyś często zgrzytał zębami przez sen. Badania nic nie wykazały, ale kto je tam wie, te robale. Zakładam, że dochowaliśmy się przynajmniej jednego gatunku, może całej kolekcji. EKSTERMINOWAĆ NATYCHMIAST!.

Jeśli się dobrze zastanowić, to zwierzęta odrobacza się co pół roku, ludzi- nigdy. A przecież kontakt z pasożytami mamy ciągle. No i właśnie się zastanowiłam, poszukałam w internecie, poczytałam, jeśli choć połowa z tego co znalazłam jest prawdą, to po prostu włos bieleje. Postanowiłam działać, i to natychmiast. Świadomość, co też we mnie pełza, i się wije (polecam książkę dr.Clark) dodała mi skrzydeł. Nabyłam na allegro zapper, proste urządzonko na baterię 9 V, należy się go chwycić obiema rękami, a ubije paskudztwa na śmierć. Takim prądem chyba nie uda mi się popełnić samobójstwa, więc spróbuję, jak tylko do mnie dotrze. Jak uda się dokonać masowego mordu na moim życiu wewnętrznym, to bardzo dobrze. Szkoda tylko tych paru sympatycznych, nieszkodliwych, a nawet potrzebnych stworzonek. Niemniej gratisowo zapper pozbawia również grzybów i bakterii, nie jestem tylko pewna, czy ten mój (najtańszy, 60 zł) egzemplarz jest taki wszechstronny, czy też trzeba nabyć taki za tysiąc, ze złotymi klamkami i kilkoma częstotliwościami? W każdym razie zapper nie radzi sobie z mieszkańcami jelitowymi, nakaz eksmisji trzeba im doręczyć  inaczej. Polecano balsam kapucyński, jest niedrogi, kupię dla męża i dużego dziecka. A dla siebie i małego dziecka zamówiłam PARAPROTEX. To już bardzo kosztowna impreza. Ale balsam kapucyński ma sporo alkoholu i paskudny smak, mały nie będzie się leczył, trzeba było wymyślić coś innego, a ten lek wygląda mi najlepiej. Przetestuję na sobie, jak nie umrę, to dam małemu. Najgorsze w tym całym leczeniu jest to, że leczyć się musi konsekwentnie cała rodzina, i to minimum trzy miesiące.

Zapewne można by całą sprawę załatwić inaczej, antybiotykiem, ale nie lubię ani lekarzy, ani antybiotyków. Lekarz mi powie, że trzeba badania, badania nie dają gwarancji, poza tym antybiotyki są bronią ostateczną, a ja żadnej ostateczności nie widzę. Jeśli rzecz mogę załatwić ziołami, to załatwię. Poza tym co, miałabym dawać rodzinie antybiotyki przez dwa miesiące? Nie wydaje mi się to dobrą ideą.

Obawiam się tylko, że dotknął mnie syndrom encyklopedii zdrowia, jest to, jak wiadomo, dolegliwość, której można się nabawić czytając opis dowolnej choroby (w encyklopedii, internecie), nagle się okazuje, że ma się objawy właściwie każdej choroby, o której się czyta. A dr. Clark naprawdę sugestywnie pisze. Ale nawet jeśli robali nie mamy, to pozbędziemy się grzybów, te mamy na pewno. Mam nadzieję, że po wybiciu do nogi intruzów uda się wzmocnić odporność organizmu na tyle, żeby z następnymi natrętami radził sobie samodzielnie.

Życzę sobie powodzenia w tej nierównej walce. 

wtorek, 27 marca 2007

Pierwsza Wyprawa Wiosenna

Wybraliśmy się przy niedzieli na wycieczkę. Rodzinną. Bardzo było przyjemnie. Rodzina co prawda nie w komplecie, ale trudno wymagać od osiemnastolatka uczestnictwa w takich wyjazdach. Udaliśmy się na górę Chełm, pod górkę wyciągiem, z górki pieszo. Wyciąg to fajna sprawa. Zdobywa się szczyty bezwysiłkowo.

Z drugiej strony, ambicja buzuje i wrzeszczy: -leniu paskudny, piechotą trzeba, kolejki tylko dla osób starszych, leniwych, oraz wyczynowców z rowerami...

No, ale z drugiej strony, trudno posiadać kondycję na pierwszej wycieczce po zimie...

No, ale z drugiej, strony wożąc tyłek, ciężko nabawić się tej kondycji...

No, ale z drugiej strony, kto się pcha z siedmiolatkiem pod taką górę piechotą...

Dość tych ale. Fajnie było. Okazałam się odpowiedzialną i przewidującą rodzicielką, ponieważ ubrałam dziecku dodatkowy ciepły ciuch, gdyby nie to, pewnie z krzesełka u góry trzeba by odłamać dziecko w charakterze sopelka. I tak po opuszczeniu wyciągu bez słowa i bez uprzedniego porozumiewania się udaliśmy się biegiem do pierwszej (i jedynej czynnej zresztą) knajpy z ciepłym wnętrzem. I gorącą kawą. Swoją drogą, więcej zapłaciliśmy za dwie kawy, niż za bilet na wyciąg. Pewnie ta "mała czarna" musiała się dostać na górę piechotą.

Wiatr u góry bardzo się przykładał, żeby nam łby pourywać, ale mu się nie udało. Za to szybciutko się schodziło, bo z wiatrem. Niżej zresztą wiatru nie było, został sam czar i urok słonecznego, wiosennego dnia. Poddałam się fali odprężenia i lenistwa umysłowego. Na to tylko czekała Głupota. Głupota zwykle jest pilnowana i brutalnie upychana w miejsca, gdzie jej nie widać, przynajmniej na pierwszy rzut oka, i skąd trudno jej wyleźć, ale, jak z dmuchanym materacem, z jednej strony się ściśnie, to z drugiej spęcznieje. No i spęczniała, i wypchnęła mi na usta co następuje:

- Synku, jak podoba Ci się chodzenie po górach, to wyrobimy książeczkę PTTK, będziemy chodzić dla przyjemności, a przy okazji zdobędziemy trochę punktów, może uda się uzbierać na jakąś odznakę...

No i się zaczęło. A jaka to odznaka, jak wygląda, na jakie góry trzeba wyleźć, czy jutro pójdziemy, a może pojutrze też, będzie więcej punktów, i tak dalej, przez całą resztę tak miło zapowiadającej się wycieczki. Na dodatek, już w domu, okazało się, że regulamin ogranicza wiek dziecka z dołu, i jest to niestety osiem lat. Prysł zapał, podkarmiony wizją wrażenia, jakie zrobi się na kolegach z placu zabaw. Prysła przyjemność z niezobowiązującego chodzenia po górach. I wszystko przez jedno, głupie zdanie...

W dodatku bolą mnie nogi.

czwartek, 22 marca 2007

W piaskownicy

Dramatis personae:

Mamunia- młoda- lecz nie bardzo młoda kobieta, z nienagannym makijażem, buciki szykowne, ze szpicem, krótka spódnica, zgrabna, byłaby ładna, gdyby nie twarz nadęta "przeciwko światu".

Maciuś- chłopczyk, ok 2,5-letni.

Miejsce akcji- plac zabaw.

10.15- Z hukiem i rzęgotem zajeżdża wózek popychany z wyraźnym obrzydzeniem przez Mamunię. Dziwić się obrzydzeniu nie należy, wózek, choć ładny, należy do najmodniejszych obecnie plastikowych koszmarków, na bardzo samowolnych plastikowych kółeczkach, powodujący wstrząsy sejsmiczne tak dziecka umieszczonego w środku, jak i pchającej ofiary, a nawet podłoża, po którym to XXI wieczne narzędzie dziecięcych tortur się przemieszcza (ciekawe, co stało się z wózkami posiadającymi szalenie prosty i wyjątkowo skuteczny system amortyzacji- skórzane paski? Czyżby wiatr historii wywiał?).

10.17- Dziecko (Maciuś) zostaje wydobyte z wózeczka, nonszalancko wypluwa resztki mlecznych zębów (ukruszonych w czasie przejażdżki), i oddala się do piaskownicy.

10.17- Mamunia zasiada na ławeczce w gronie innych mamuś, z rozczuleniem przyglądających się aniołkom zdobywającym Wiedzę (a może Wtajemniczenie) w piaskownicy.

10.25- Maciusiu, chodź, zjedz bananka, na pewno jesteś głodny- woła czuła Mamunia, nie zważając na to, że Maciuś właśnie przełamał pierwsze lody i zaczyna wespół w zespół kopać Dołek.

10.28- Maciusiu, bądź grzeczny, chodź do Mamuni- głos staje się bardzo kategoryczny, słychać w nim zapowiedź wymyślnych tortur, którym zostanie poddany Bardzo Niegrzeczny chłopczyk.

10.30-Maciusiu!- no, koniec żartów, trzeba porzucić nowo nawiązane przyjaźnie, i spożyć lekko przybrązowiały owoc.

10.32- Maciuś oddala się w kierunku piaskownicy, gdzie ponownie próbuje przełamać lody, odzyskując uprzednio swoją łopatkę, co mocno utrudnia przełamanie tych lodów.

10.37-Dołek znów ma szanse.

10.45- Maciusiu, chodź dostaniesz soczek, pyyyszny, taki jak lubisz.

10.47-Maciusiu, chodź, na pewno chce ci się pić.

10.50-Maciusiu!!- Maciuś porzuca łopatkę i świeżo wyklute przyjaźnie, posłusznie pije gęstą czerwoną ciapę, zwaną soczkiem z marchewki.

10.51- Maciuś pospiesznie oddala się w kierunku piaskownicy i utraconej w międzyczasie łopatki.

10.53-łopatka odebrana, lody niestety, nie zostają przełamane (och, ta odebrana łopatka), Maciuś kopie własny dołek.

11.05- Maciusiu, mamusia kupiła Ci drożdżóweczkę, chodź kochanie......

11.10- Maciuś, dlaczego nie słuchasz Mamy? Proszę tu przyjść natychmiast!!

11.05- No Macieju, Nie słuchałeś Mamy, teraz proszę pozbierać zabawki, idziemy do domu.

11.10- Wózek z hukiem i rzęgotem oddala się, huk po chwili przycicha, ale ryk Maciusia jakby się nasila w miarę oddalania sie od piaskownicy.

 

Cholernie sie cieszę, że dzieciństwo mam za sobą. A tak swoją drogą, które dzieci mają lepiej? Te zaniedbane, biegające z brudnymi buziami, w przyciasnych spodenkach, które często od rana do wieczora można spotkać w okolicy placu zabaw? Czy te bardzo zadbane, upominane co chwilę, dokarmiane, i wychowywane w poczuciu winy, bo przecież nigdy nie spełnią pokładanych w nich oczekiwań? Dlaczego matka alkoholiczka karząca klapsem swoje dziecko spotyka się z powszechnym potępieniem, a Mamunia katująca codziennie Maciusia psychicznie i uniemożliwiająca mu normalny rozwój uważana jest za dobrą matkę?

Patologia to osoba, którą można spotkać na każdym placu zabaw. Trzeba tylko otworzyć oczy.

poniedziałek, 19 marca 2007

Mistrz Leonardo

Dałam się ponieść niewinnemu hazardowi, jakim wydaje się być aukcja Allegro i nabyłam cudną filiżankę z rysunkiem Leonarda da Vinci - człowiek witruwiański. Matematycznie fiśnięty umysł mój widział w "człowieku witruwiańskim" tylko proporcjonalnego faceta wpisanego w koło- kwadrat (emocje wzbudził, owszem, był to pierwszy goły facet w moim życiu), obrazek widywałam opisany jako studium proporcji ciała ludzkiego. I tyle. No, może mogłabym dodać, że do obrazka tego czuję wyjątkowy setyment, z powodu osobistej wizyty w Vinci, i, rzecz oczywista, w muzeum Mistrza.

A tu dziś rano okazało się, że udało mi się samym tylko posiadaniem rzeczonej filiżanki urazić czyjeś uczucia religijne. 

Pierwsze skojarzenia: 

1. Babcia M. czytała "Kod Leonarda"? Nie, niemożliwe, nie tknęłaby przecież zbrodniczej pozycji, jednoznacznie potępionej z ambony.

2. Babcia M. ma jakąś wiedzę o samym Mistrzu, heretyku zatwardziałym, masonie i inteligentnym człowieku (co, jak wiadomo, należy do zbrodni niewybaczalnych)? Nie, niemożliwe. Ani w radyju, ani z ambony usłyszeć nie mogła, a szczerze wątpię, aby "Gość Niedzielny" takie tematy podejmował.

Nic więcej nieczyste sumienie mi nie podpowiedziało. Niegodne.

Albowiem Osobie Prawdziwie Religijnej człowiek witruwiański kojarzy się z Panem Jezusem Ukrzyżowanym!! I szargam te uczucia religijne, popijając spokojnie poranną herbatę z nowej, ślicznej filiżanki.

Słów mi zabrakło i tchu. Po raz kolejny nasunęły mi się wątpliwości co do wiary katolickiej. Bo CO można myśleć o wierze, która z mózgów wiernych robi, oględnie mówiąc, sito? Znam swoją rodzicielkę nie od dziś, a nawet nie od wczoraj. Podejrzewam, że i ona miała w przeszłości ze mną jakiś kontakt (chociażby wzrokowy). I ta kobieta jest w stanie przypuścić do siebie myśl, a nawet ją wyartykułować, jakobym chciała dać w ten sposób wyraz moim grzesznym myślom!!!

Wniosek jest straszny.

 Jedynym moim grzechem jest podstępne nabywanie podejrzanych przedmiotów o zabarwieniu wyraźnie okultystycznym, pozornie tylko wyglądającym jak naczynie do herbaty. Bo przecież gdybym grzeszyła bardziej, nikt nie zwracałby uwagi na takie pierdoły.

A to rodzi drugi wniosek- jestem tak stara, że nie chce mi się porządnie grzeszyć. Mogłabym z okazji nadchodzącej wiosny rozpalić ognisko, pokłonić się pogańskim bogom nisko, może nawet jakiś taniec nago....(choć nie umiem wyobrazić sobie boga ani bogini, którym byłoby to w smak). Ale mi się nie chce. Mogłabym zgłębiać filozofię satanistyczną, ale mnie nudzi, poza tym nie do twarzy mi w czarnym (ach, starość, starość zgrzybiała). Zgroza. Cudzołożyć bym mogła. I dałoby mi to prawdziwie grzeszne uczucie zadowolenia, ale nie mam z kim.

Chyba nie pozostaje mi nic innego, niż kupić sobie Drugą Urażającą Prawdziwe Uczucia Religijne Filiżankę, i grzeszyć podwójnie. Może mnie to odmłodzi.

Czy czasem stare pierniki nie moralizują dlatego, że nie chce im się porządnie używać życia, lub już nie mogą, i żal im, i tęskno do grzechów minionych? 

piątek, 16 marca 2007

Obiad

Wrodzone i nabyte poczucie obowiązku (oraz, co tu ukrywać, żelazna siła woli) zagnały mnie wczoraj na szkolną wywiadówkę. Kończę pracę o 16, do osiemnastej więc (na którą to godzinę wyznaczono w/w fascynujące spotkanie) zrobił mi się luzik, w którym postanowiłam zmieścić obiad. Głodna byłam niebywale, ponieważ decyzja o uczestnictwie w wywiadówce zapadła spontanicznie i bez uprzedniego fizycznego i psychicznego przygotowania (bynajmniej nie dlatego, że dziecię mnie nie poinformowało, nienawiść do tego typu spotkań zagnieździła się we mnie dawno temu, nijak nie daje się wyplenić, a udręczony mózg w trosce przynależne mu ciało starannie zaciera ślady po informacjach dotyczących zebrań).

Miasto niemałe, szkoła mieści się w samym jego centrum, wydawać by się mogło, że ze zrealizowniem decyzji o spożyciu nie powinno być problemu. Ale niestety, wszystkie proste w teorii rzeczy są kłopotliwe w praktyce. Okazało się otóż, że udało mi się przegapić trwający od blisko dziesięciolecia podobno boom na dzielnicę mieszczącą wspomnianą szkołę. Jest to mianowicie dzielnica żydowska (polityczniej zapewne byłoby rzec "semicka", czy też "mniejszości wyznania mojżeszowego", ale jestem apolityczna, więc mogę sobie pozwalać), odwiedzana przez liczne wycieczki oraz pielgrzymki mniej lub bardziej ortodoksyjnych Żydów. Co spowodowało powstanie licznych ortodoksyjnych restauracji, które w menu mają np. pipek. A dla mnie dyskwalifikuje to restaurację, bo co prawda wiem, co to jest pipek, nie ma więc ryzyka zaskoczenia kurzą dupą na talerzu, obawiam się jednak, że pod zupełnie obco brzmiącymi nazwami może się mieścić coś równie mało interesującego pod względem kulinarnym, za to kosztownego, co mogłoby mnie zaskoczyć. Oddaliłam się zatem w miejsce bardziej kosmopolityczne, zlokalizowałam knajpkę pod swojsko brzmiącą nazwą "hu-jong" czy cuś, oraz przyzwoitą, starpolską restaurację, do której odważyłam się wejść. W środku okazała się być nieco mniej przyzwoitą, ale jeść dawali, a głód zniechęcał do dalszych wycieczek krajoznawczych. I w całej okazałości ujawnił się PROBLEM. Otóż w restauracji czeka się na posiłek. Nic w tym niby niezwykłego nie ma, w końcu to nie fast food, ale co można robić, czekając kilkanaście minut na posiłek, gdy nie ma się towarzystwa do pogadania, ani nawet gazety do przejrzenia? Przytomności umysłu starczyło mi tylko na to, aby wybrać wątróbkę, która raczej nie wymaga długotrwałych zabiegów, oraz sałatki, zrobione wcześniej (a nawet znacznie wcześniej). Niemniej  spędziłam kilka niewymownie krępujących minut, powodujących nerwowe przeszukiwanie torebki w nadziei, że znajdzie się tam cokolwiek, czym można zająć oczy, oraz wymuszających szczegółową analizę plam na pobliskiej ścianie ze szczególnym uwzględnieniem pozostałości po zeszłorocznych komarach. Zjadłam obiad, owszem. Nawet niezły. Ale trauma zostanie mi na długo.

Na skutek strasznych przeżyć związanych z prozaicznym zjedzeniem obiadu, koszmar w postaci wywiadówki przybladł i się oddalił.

Nieświadome niczego dziecko było nieco zaskoczone, że nie zostało w progu utłuczone, poćwiartowanie i posolone, co niechybnie miałoby miejsce, gdyby nie rodzicielski głód.

poniedziałek, 12 marca 2007

Karnawałowe

Korzystając z wolnej chwili, wrzuciłam parę stareńkich i nieco młodszych zdjęć do karnawałowej galerii.

Bal karnawałowy jest imprezą roku. Przynajmniej dla mnie. Ominęły mnie przebieranki w wieku dziecięcym, toteż jak już trafiły mi się na starość, to trzymam i nie puszczam. Jest bardzo wiele etapów do lubienia w takiej imprezie.

Najsampierw strój trzeba wymyślić. Kto nie przeżył- nie zrozumie. Adrenalina się podnosi, zwłaszcza przy pierwszej imprezie, bo to nigdy nie wiadomo, jak towarzystwo zareaguje. No bo dajmy na to, z braku walorów finansowych, wybiorę strój Ewy (znaczy trzy listki i zaprzyjaźniony zaskroniec),  a na miejscu okaże się, że towarzystwo smętne, przebrane za wróżki oraz królów szachowych....Na szczęście nigdy nic takiego się nie zdarzyło. Tzn. nigdy nie przebrałam się w strój Ewy.

Potem strój trzeba zrobić, bo jednak pożyczenie jest wyrazem nieudolności, po prostu hańbą śmiertelną, i trzeba mieć nie lada powód, aby na taki krok się zdecydować.

 Kilka wizyt w  szmateksach, parę godzin (lub dni) przytulania się do maszyny do szycia, trochę prac rodem z zajęć praktyczno-technicznych i oto normalny na codzień człowiek zaczyna wyglądać jak idiota. Nie wiem, jak inni to przyjmują, ale dla mnie jest to nieustające źródło radości.

A potem zaczyna się impreza. A nawet IMPREZA. Towarzystwo przebiera się na miejscu, wyłaniają się potem z różnych kątów postacie niebywałe. Od nieustającego rechotu trzęsą się brzuchy i niebezpiecznie obsuwa gumka w majtkach. I tak przez kilka godzin.

Potem ogląda się zdjęcia. Temat On Wtedy Powiedział, a Ona Wyglądała, jest wałkowany co najmniej rok (do następnej imprezy).

Oczywiście, co roku któryś strój jest najlepszy, co powoduje ogólną nerwowość, i gorączkowe poszukiwanie pomysłów, żeby na następnej imprezie to MÓJ strój był the best. A to zapewnia odpowiedni poziom imprezie, i daje gwarancję kilku godzin dzikich harców i radości. Oby do następnego balu...

środa, 7 marca 2007

Krytyka

Czy jakakolwiek krytyka może być konstruktywna? Popatrzmy:

Czy zachęci mnie do lepszego sprzątania ciągłe skrzypienie, że jestem bałaganiarzem?

Czy schudnę , bo usłyszę że jestem za gruba?

Czy zacznę lepiej pracować, bo zagrożą, że mnie zwolnią?

Czy zacznę się uczyć na wieść, że ogólnie mam wiedzę ujemną?

Otóż NIE. Krytykom mówimy NIE! Jak się nie podoba- nie patrzeć.

Kto do cholery ma prawo mówić mi, że jestem be? Ja tylko nie odpowiadam jego standardom. Bałaganię, owszem. LUBIĘ bałagan. Idealna symbioza z bałaganem najlepiej świadczy o moim dobrym nastroju. Maniackie sprzątanie oznacza chandrę. Albo zgoła depresję.

Gruba? Nożesz kurwa, jakby nie było grubych, to chudzi nie mieliby się z czym obnosić. W sumie kobiety lubią grubsze od nich. Zawsze w przewrotny sposób poprawia humor świadomość, że ktoś ma gorzej. A mężczyźni? Zwłaszcza ci krytykujący grube żony? Czy oni mają świadomość, że organizm przeciętnej kobiety do prawidłowego funkcjonowania potrzebuje miłości i akceptacji?

Czy świadomość, że w każdej chwili mogę wylecieć z pracy, zwiększy moją wydajność i zaangażowanie w sprawy firmy?

A co głupi poradzi na to, że głupi? Będzie mu lepiej, jak będzie głupi i pracowity?

Kto WIE, co dla mnie jest dobre? Przynajmniej na to pytanie mogę odpowiedzieć. Otóż WSZYSCY. Każda napotkana osoba, wie lepiej, i to nawet jest normalne, przecież człowiek człowiekiem jest i tyle. Żal tylko ogarnia, że jedynie nielicznych stać na spojrzenie z sympatią.

Gdy rozglądam się wokół siebie widzę zawistników (mam lepiej od nich), "życzliwych" (muszą donieść), i krytykantów (mogłabym, a nie robię, lub robię nie tak). Ciekawe, że wśród tych wielu ludzi nie mogę wskazać choć jednej, która by mnie akceptowała.

Cóż można robić z krytyką? Przyzwyczaić się, nie słuchać, olać, krytykować bardziej z zemsty?

Mam już trochę lat i rozumiem mechanimy rządzące przeciętnym zjadaczem kartofli. Straszny pech, że nie potrafię wybaczyć pieprzonym zatruwaczom krwi, nie potrafię się zdystansować.

Co można zrobić, by nie powielić?

Ano, robić swoje. Myśleć, myśleć, myśleć nad KAŻDYM słowem, bo słowa mają moc. Nie dać się pośpiechowi. NIE KRYTYKOWAĆ. Otworzyć szeroko oczy. Słuchać uważnie. Cieszyć się każdą chwilą. Szukać powodów do radości. Dawać radość innym. Nie dać się zastraszyć. Żyć po swojemu. Pamiętać, że moje lepsze, bo moje.