środa, 26 września 2007

Podróże małe i duże

No i walnęło.

W sobotę na zwykłą, cotygodniową popijawę przyszli znajomi. Zdumienie moje było wielkie, gdy zobaczyłam, że przytargali laptopa. Okazało się, że byli przypadkiem w Wenecji, i chcieli pokazać zdjęcia. Ach, aparaty cyfrowe...Analogiem by nie robili zdjęć autostrady, tuneli, i całego klimatu podróży, bo byłoby im szkoda kasy. Udokumentowali, pokazali, a mnie nagle zrobiło się zazdrość. Okazało się, że mój wewnętrzny globtroter jeszcze żyje, dobrze się ma pomimo ośmiu lat posuchy. Nagle przypomniałam sobie smak życia w podróży, komary nad kempingu z widokiem na Wenecję, wybrakowany zachód słońca na południu Danii, holenderskie wiatraki kryte strzechą, szczury na nabrzeżu...

Już, już zaczęłam się zastanawiać, czy Pimpuś jest już wystarczająco duży na wizytę w Legolandzie. Podjęłam nawet decyzję, że Dania i Billund to kolebka klocków Lego, i nie będziemy się po jakichś wtórnych, niemieckich, czy angielskich legolandach poniewierać. Euro się do mnie uśmiechały z każdego kantoru. Prawie przystąpiłam do wietrzenia namiotu.

Aż do dziś.

Bo dziś o poranku mąż podwoził mnie do pracy, wymusił pierwszeństwo na skrzyżowaniu, baba miała spóźnione reakcje i walnęła jak w kaczy kuper. W nasz kuper. I teraz nie mamy czym pojechać do Billund.

Nie mamy bowiem zapłaconego AC. Po 10 latach bezwypadkowej jazdy uznaliśmy, że ubezpieczymy tylko od kradzieży. Tak z miesiąc temu nam się skończyło, przy remontowej dziurze w budżecie zrobiliśmy się oszczędni.

Nic to, auto rzecz nabyta, ważne, że nikomu nic się nie stało.

Podróż zaś mogę odbyć we wspomnieniach.

Dobre wiatry zawiały nas w 1999 r. do Holandii. A właściwie przez Holandię. Miał to być tylko tranzyt, ale wypatrzyliśmy reklamę delfinarium czy fokarium w Hardevijk, czegoś takiego wesołomiasteczkowego dla dzieci. Ponieważ podróż odbywaliśmy w towarzystwie dziesięciolatka, skusiliśmy się. Warto było. Delfinki, foki, słonie morskie (tresura), jakieś zjeżdżalnie, zabawa na cały dzień.

Potem pojechaliśmy drogą przez morze, czy zatokę, czy też jezioro, w każdym razie droga była środkiem, a woda po obu stronach. Sprawdziłam na mapie, droga nr 302 z Lelystad do Einkhuizen. Trzeba zobaczyć, opisać nie potrafię. A potem autostradą, też środkiem morza. Tyle, że autostradą nie było już tak fajnie, za szeroka była.

  

 Zatrzymaliśmy się na kempingu w Harlingen. Dzień okazał się nadspodziewanie długi, słońce zachodziło dobrą godzinę później niż w Polsce. Mieliśmy więc czas na wieczorny spacer. 

 Harlingen jest miastem portowym. Daleko w morze wbijał się kamienny wał, tworząc basen portowy Nie wiem jak się taki wał nazywa, falochron, czy inny chron, Dla mnie to kamienny wał przeciwpowodziowy w morzu. Akurat był odpływ, więc znakomita większość budowli znajdowała się nad wodą, dobrych kilkanaście metrów. I było to kilkanaście metrów gorączkowej szczurzej krzątaniny.  Człowiek miał wrażenie, że grunt faluje. Wał był długi, kilometr pewnie miał, i był to kilometr szczurów, ucztujących, wyprowadzających dzieci na spacer, szczurza aglomeracja. Nie przeszkodziło nam to zawędrować na sam koniec tego wału, zachodzące słońce pięknie odbijało się w wodzie, wieczór był cieplutki, wakacje, sielanka. Muszę przyznać, że tamtejsze szczury mają znakomite warunki lokalowe, widok z okna fantastyczny jest po prostu.

Wieczorem morze widać było na horyzoncie. Plaża była ogromna, właściwie nie była to plaża. Pas zaśmieconego błota. Rano nie było żadnej plaży. Woda sięgała aż po szczyt wałów, którymi chroniona jest holenderska depresja.

Parszywie czuliśmy się ze świadomością, że jemy śniadanie kilka metrów poniżej poziomu morza.

Na kempingu mieszkały kaczuszki. Śliczne, kolorowe, i przyuczone, żeby srać poza terenem "namiotowym". Obudziły nas kwakaniem. Sam smak.

W reklamówkach kampingowych wypatrzyłam wiatrak. Kryty strzechą. Dostałam szału, powiedziałam, że nie jadę dalej, jak nie zobaczę prawdziwego wiatraka w prawdziwej Holandii. Nie było daleko, pojechaliśmy. Niestety, nie jestem pewna nazwy miejscowosci, coś jak Ijlst. Wiatrak był, owszem. Przepiękny.

  

 Ale bardziej nam sie podobało samo miasteczko. Czy może wioska. Nad kanałem, malutkie, kolorowe domki jak z piernika, dużo drzew, i mosty zwodzone. W większości domów były dwa garaże, jeden na samochód, drugi na łódkę. I taki obrazek: podpłynęła łódź do mostu zwodzonego, "podnosiciel" mostku uruchomił maszynerię, i przystąpił do pobierania opłaty za otwarcie drogi. Na wędce miał zaczepiony chodak, sprawnym ruchem zarzucił wędkę do łódki, żeglarz wrzucił pieniążka do chodaka, chodak pofrunął do właściciela.

  

Trafiliśmy tam na fajną zabawę. Był sobie kanał. Nad kanałem z jednej strony plaża, z drugiej molo. Właściwie trzy mola różnej długości. Po molu biegł delikwent z tyczką (podobną do tych do skoku o tyczce), za nim leciał chyba instruktor, i coś gadał. Gdy dobiegali do końca mola instruktor hamował, a delikwent wbijał tyczkę w dno kanału i usiłował przeskoczyć na drugi brzeg, na plażę. Większość lądowała oczywiście w wodzie, no i gramoliła się na brzeg prezentując torsy oraz biusty w mokrych podkoszulkach. Reszta też była mokra zresztą.

Tak naprawdę o tą prezentację prawdopodobnie chodziło, bo jak się dziewczynie udało przeskoczyć na sucho, to wcale nie wyglądała na szczęśliwą.

  

A potem skończyła nam się Holandia, odwiedzona całkiem przypadkowo, ale dodana do najmilszych wspomnień.

niedziela, 23 września 2007

czwartek, 13 września 2007

Jestem jaka jestem. Doskonała.

Jest we mnie istota idealna. Wszystko w oku patrzącego.

Howgh.

 

środa, 12 września 2007

Remont-część 2

Ciekawa jestem, czy ktokolwiek jest w stanie wyobrazić sobie, jak wygląda mieszkanie po usunięciu wszystkich mebli? Bo mnie automatycznie staje przed oczami tzw. stan deweloperski, czyli pusto, szaro, za to jakie możliwości...

Przy mieszkanku bardzo zamieszkałym, w dodatku chomiczym, wygląda to zgoła inaczej. Okazało się otóż, że mieszkanie przypomina wysypisko śmieci. Ciężko zrobić krok, aby nie potknąć się o srebra rodowe (marki duralex), ewentualna wywrotka grozi uduszeniem (przywala człowieka góra jakichś rzęchów, które kiedyś były ulubionymi ubrankami wizytowymi, przysypanych gruzem), tu i ówdzie napotkać można różne różności, w których tylko wybitna inteligencja i przenikliwość pozwala domyślić się pierwotnego ich przeznaczenia. Łoże małżeńskie wyniesione zostało również na śmietnik, jako zbyt zużyte. W takiej sytuacji biedna, uwikłana w niechciany remont rodzina, postanowiła wyprowadzić się do babci. Babcia szczęśliwie udała się za ocean, co wybitnie podniosło w naszych oczach atrakcyjność lokalu.

Kotu nowe mieszkanie się spodobało. Żadne niepożądane kawałki nie wpadały do miski, a zakamarków lokal ma tyle, że kota właściwie nie pojawiała się przez trzy następne dni. Jak już się objawiła, była uosobieniem kurzu i pajęczyn. Nie dało się natomiast zauważyć żadnych bezdomnych pająków. Pozwala to domyślić się, że była to raczej eksterminacja, nie eksmisja. I wszystko byłoby w porządku, gdyby remont potrwał tyle, ile planowano, czyli dwa tygodnie (z zapasem). Te nadprogramowe półtora miesiąca pozwoliło kotu na gruntowne zaznajomienie się ze strukturą tapet w babcinym salonie. Wychodzi na to, że zaraz po spłacie najpilniejszych kredytów trzeba pomyśleć o wytapetowaniu babcinego pokoju, bo goście nieuprzejmie dziwią się, co to za wzór na ścianie.

Przy tym wszystkim ujawnił się we mnie demon projektowania. Tyle pomysłów starczyłoby spokojnie na pałac o stu komnatach, jedno małe mieszkanko nie dało rady pomieścić. Od nadmiaru pomysłów gorszy był wyłącznie smutny fakt, że nikt ich nie chciał realizować. Bo za dużo czasu niby by to zajęło. Niby co, nadrukowanie na drzwiach szafy w przedpokoju wizji bramy zamkowej z dziedzińcem, co wybitnie podniosłoby wrażenie przestronności przedpokoju? A ile to znowu roboty z obudowaniem otworów drzwiowych cegłami na wzór bram? Do tego wybitnie mi pasowała lampa wypatrzona na jedej z aukcji allegro, taka ze smokiem przycupniętym na kuli. Postukali się tylko po czółkach, że niby tak jak jest, jest zajebiście. No nie wiem. Smok niestety, się zalągł w głowie moich dzieci. Każdy chciał mieć swojego smoka. A poza tym, to nieuczciwe, żeby tylko rodzice mieli ładnie, a dzieci po staremu.

No tak. Mały od września do szkoły,  wielki czas nastał, aby z bawialni uczynić kąt szkolny. Pokój Małego jest ...niewielki. Kawałek naszego pokoju został ogrodzony przesuwnymi drzwiami, zmieściło się tam łóżko, i półka. Mieszka Pimpuś tak jakby w szafie, ale zawsze to własny kawałek podłogi. I na tym maluśkim kawałku miała powstać smocza jamka. Projekt właściwie był gotowy, cegły na ścianach, smok na suficie, tylko wykonawców zabrakło. Wykorzystaliśmy ze Starszym Synkiem czas wakacyjnej nieobecności w domu pozostałych członków rodziny, wytapetowaliśmy w miarę naszych bardzo skromnych możliwości, wyszło średnio, ale w sumie przytulnie. Miały być prawdziwe cegły, ale wystraszyłam się, że jak wyjdzie kiepsko, to trzeba będzie kuć...Poszła tapeta w cegły. No i jest dużo smoków, co powoduje zazdrość kolegów, co powoduje zwiększoną przyjemność z posiadania pokoju w smoki, co powoduje, że pokój jest wyraźnie ładniejszy. Właściciel pokoju zadowolony? Znaczy jest super. Jak zrobię zdjęcie, to wkleję.

Teraz wyraźnie negatywnie odznacza się pokój starszego synka, jasne jest, że trzeba coś z tym zrobić. Kiedyś. Jak zdołam odrobinę zapomnieć.

Lubię remonty. Tyle, że chyba przedawkowałam.

wtorek, 11 września 2007

Remont

Miałam ci ja szafę. A właściwie meblościankę Hejnał. Sama nazwa świadczy o wieku mebla, załatwionego w bólach przez teściową w czasach załatwiania właśnie. Czyli ze czterdzieści lat temu. Od lat planowana była przeróbka na coś bardziej (na przykład ładniejszego, pakowniejszego, nowszego, no, takiego bardziej). Tyle, że w kolejce remontowej na pierwszym miejscu stała kuchnia, bo się zużyła, a nawet zżuła (i wypluła). Poza tym, wielka lodówa zasłaniała całe okno, oraz widok z okna, czyli to, co w moim mieszkaniu jest najładniejsze. Jedyne miejsce na lodówę było w przedpokoju, zamiast szafy. Czyli trzeba było zlikwidować szafę. I tu wracamy do większej szafy w pokoju, po nie chciałam pochopnie, dla dobra lodówki i widoku z okna pozbawić rodziny odzieży zimowej. Trzeba było zrobić większą szafę. Początkowo planowaliśmy kupić gotowca. Niestety, projektanci starają się nadać meblom lekkość i elegancję za cenę jakże cennego miejsca. Przeciętne meble posiadają przynajmniej jedną oszkloną gablotkę-trumienkę, dużo miejsca na kryształowe wazony i złote patery, oraz obowiązkową kolekcję trzech książek o wiśniowych grzbietach. Nie mają natomiast dość miejsca na najcenniejsze skarby aż trzech osób. Takich chomikowato- bałaganiarskich ludków niestety. Rozumiem, prawdziwie wytworna osoba nie posiada potrzeby ukrycia bałaganu, bo go nie posiada. Ja mam. Odeszliśmy więc od idei mebelków salonowych na rzecz wielkiej zabudowanej szafy. Fajnie nawet wyszła ta szafa, tylko barek w koszyczku wiklinowym nie bardzo się udał. Każda popijawa stwarza wrażenie wielkanocnej.

Wracając do tematu. 

- Robimy- zdecydował mąż- ja płacę.

Myślę sobie, dobrze, gorsza ta szafa od obecnie posiadanej nie będzie, ze dwa tygodnie bałaganu, ale cóż za olśniewające możliwości się otwierają, ileż miejsca wolnego będzie, dodatkowo wnętrze zyska na urodzie. Przystąpiła zatem ekipa w trzech osobach (2 fachowców i mąż) do roboty. Okazało się niestety, że mistrzów od cięcia płyt meblowych wywiało za chlebem, szafa owszem, będzie, ale za tydzień. Nie chcieli panowie patrzeć sobie w oczy przez ten czas, postanowili przystąpić więc do rozwalania kuchni, bo przecież o niej była mowa, że kiedyś.

W planach była wymiana szafek, zdarcie boazerii ze ścian, malowanie. 

Po skuciu wszystkich powierzchni poziomych i pionowych panowie nadal czuli pewien niedosyt. Okazało się, że przeoczyli drzwi, a takie stare drzwi przecież się nie nadają, jak już wszystko ślicznie zrujnowane, to może by od razu i te drzwi z futrynami...

Zgodną jestem osobą, mieli potrzebę, zgoda, niech wywalają. Pierwsze poważniejsze wątpliwości mnie ogarnęły, gdy dostałam telefon do pracy: 

- Jadę po drzwi, jakie chcesz?

 Hm. A SKĄD MOGĘ WIEDZIEĆ, JEŚLI ICH NIE WIDZĘ??? Wybrnęłam dyplomatycznie, że docelowo chciałabym wszystkie mieć takie same, białe. Przyjechałam po pracy, i cóż widzą moje zdumione oczęta? Otóż drzwi wejściowe są takie same, owszem, całkiem identyczne jak drzwi od łazienki. Jak tak sobie teraz myślę, to mogło być gorzej, mogły mieć szybkę i wentylację dołem. Drugie zakupione drzwi były również białe, ale w tym rozmiarze nie było z czarownym łazienkowym wzorkiem, więc będą gładkie. Trzecie drzwi zostały stare (kolor-sosna), bo za drogo wyszło. Wytwornie wyszło.

Potem zrobiło się gorzej, bo trzeba było te wszystkie powierzchnie czymś obłożyć. Udałam się do sklepu, wybrałam jedyne płytki które mi się spodobały, kupiłam. Rozumek wtedy nie działał, niestety, wyłącznie oczy. Wybrałam płytki niebieskie. Na ścianę i podłogę kuchenną. Niebawem się okazało, że panowie nadal mają niedosyt, i trzeba skuć podłogę w przedpokoju, żeby było miejsce na lodówkę. No to więcej płytek, bo kuchnia jest przedłużeniem przedpokoju, damy takie same, żeby nie komplikować kolorystycznie. Oczywiście, niejako automatycznie, skute zostały ściany w przedpokoju i jedny mebel, czyli szafa. W miedzyczasie nastąpił koniec półtorarocznej wojny o ponowne podłączenie gazu, przy okazji więc w stropie wykuta została jama aż do dachu, w celu dobudowania komina spalinowego do naszego mieszkania. Ta akurat jama szybciutko została zatkana, obudowana gustownie regipsem, który pięknie się wyróżniał na tle ruin mieszkania. 

Jeszcze tylko przyszedł fachowiec od gazu, wymienił stare rury na nowe, wykuwając przy okazji bruzdę w ścianach (ścianom nie zrobiło to żadnej róznicy, ale sąsiedzi nerwowo zaczęli się dopytywać, ile jeszcze). Potem wymienili stary pion wodny, powodując zalanie wszystkich mieszkań w pionie, po stara rura okazała się być skorodowana do tego stopnia, że nie wytrzymała gmyrania. Na tym etapie chłopaki poczuli dosyt (niedosyt-dosyt) psucia, niszczenia i burzenia (w sumie dobrze, że nie zaczęli do kompletu palić i gwałcić).

W tym czasie ja biegałam po sklepach usiłując wymyślić, co kupić. Wymyśliłam, wymierzyłam, zamówiłam meble do kuchni. Jeden kamień z serca. Na krótko. Mądre koleżanki uświadomiły mi, jaką durność próbuję popełnić lekce sobie ważąc zmywarkę do naczyń, a przecież następny remont to ho, ho. No to zamówiłam zmywarkę, lekce sobie ważąc fakt, że chłopaki znów coś muszą przekuwać i dopasowywać. Dopasowali, miłe i cierpliwe ludziki. Czy czerwone oczy to oznaka cierpliwości? Ciekawe. Zamówiłam inne meble. I nowy okap, oczywiście, baterię, zlewozmywak, no i zmywarkę. I blat. I farby. Oraz milion innych drobiazgów.

Z ruin mieszkania najpierw wyłoniły się flizy na ścianach i na podłodze w kuchni i przedpokoju. Tu zaczął mnie ogarniać pewien niepokój. Ten kurna niebieski kolor, zwłaszcza w przedpokoju...Przez pewien chaos, który zalągł się w moim życiu udało mi się zapomnieć, że na ściany szukam koloru do niebieskiego, a nie do brązu. A w ogóle to moda nastała na kolorowe ściany i zapomniałam, że u mnie w domu wyłącznie białe. Wyszło żółte z niebieskim. Paskudnie. Od razu mówiłam, żeby na biało, póki gołe ściany, ale nie chcieli. Nie wiem czemu. Za to bardzo zaczęli nalegać na panele ścienne w kuchni. Nie chciałam. A co, tylko oni mogą nie chcieć? Śmierć panelom!

Pomalowali, na biało. Ładnie wyszło. Okazało się, że obstawali przy panelach nie ze względu na ich wątpliwą urodę, ale na konieczność zasłonięcia czymś zrytych ścian. Tak, psuć było łatwo, ale naprawić gorzej. W tym momencie remontu wydawało mi się, że pandemonium przycicha i zbliża się ku szczęśliwemu zakończeniu (pomijam kolor ścian w przedpokoju). W sumie miałam rację, jednakowoż myślałam, że wyczerpuje się ilość prac oczekujących na wykonanie, a nie cenny czas fachowca. A tu niespodzianka. O tyle to było dobre, że tempo robót nagle nabrało rumieńców. Niemniej pozostaliśmy sami z mężem w czymś, co od ruin różniło się wyłącznie kolorem. Kable wystające ze ścian zamiast gniazdek i lamp tworzyły miły akcent kolorystyczny.

Od pospiesznej ewakuacji fachowca minęły już trzy miesiące. Kuchnia działa, szafa w pokoju też, lodówka szumi usypiająco na swoim nowym miejscu, nawet większość lamp już wisi (niektóre nawet świecą).

Snuję się czasem po moim mieszkanku o trzech białych komnatach(przedpokój przemalowałam osobiście), i myślę, po co mi to było.

Ani to funkcjonalne wyszło, ani eleganckie, właściwie, im dłużej patrzę, tym bardziej dochodzę do wniosku, że przydałby się remont. Słoneczkiem rozjaśniającym mrok mojej zawiedzionej duszy jest zmywarka. Choć nie jestem pewna, czy warto było poświęcić dwa miesiące na remont i trzy na sprzątanie po remoncie oraz cały zapas gotówki na kupce i limit kredytowy, aby uzyskać bardzo średniej klasy zmywarkę, i widok za oknem. Chociaż, może i jest plus. Zatarliśmy wszelkie ślady po obecności teściowej w tych murach. Czyli zyskał genius loci. Niech mu będzie na zdrowie.

środa, 5 września 2007

Bezcenne

Książki do I klasy  140 zł

Mundurek  40 zł

Wpisowe(???)  20 zł

Tornister   70 zł

Worek na kapcie  9 zł

Buty "szkolne"  99 zł

Wyprawka wg listy (piórniki, farby,kleje, itp)  60 zł

"Galowa" koszula   40 zł

Strój gimnastyczny 40 zł

Pudełko śniadaniowe  7 zł

Pióro 14 zł

Nowe, "szkolne" ciuchy (w tym galowe portki) 300 zł

Ubezpieczenie 40 zł

Dodatkowe książki 8 zł

Świetlica I semestr 40 zł

Obiady za wrzesień 60 zł

Za wszystko zapłacisz kartą kredytową.

Stres związany z rozpoczęciem pierwszej klasy- bezcenny. A może gratis???