niedziela, 30 marca 2008

*

Posłuchał Polak zdrowego rozsądku i skasował ostatniego posta. Coś mu się przypomniało, pododawało dwa do dwóch. Szubienica czeka, sznur dynda rytmicznie.

Niekoniecznie trzeba ten sznur własnoręcznie zakładać.

 

piątek, 28 marca 2008

Konno

Ciekawość, albo mientkie serce spowodowały, że pozwoliłam Michałowi dosiąść rodzinnych koni mechanicznych. Cóż rzec, żeby nie skłamać? Radzi sobie. Potrafi zachować się na drodze, wie, co to kierownica, umie się nią nawet posługiwać. A jednak...

Rżnięcie różni się od miłości, powożenie różni się od jazdy.

Wystąpiłam kiedyś z pretensją do ówczesnego dochodzącego, że gdyby ktoś mu zaproponował pięciominutową przejażdżkę Ferrari, to bez wachania wyrwałby babie z łóżka w środku najlepszego numeru w życiu. Odpowiedział, że owszem, bez namysłu.

-Bo wiesz, jazda niezłym samochodem to dotknięcie absolutu. Jazda Ferrari to coś, czego nawet wyobrazić sobie nie potrafię. Drugiej takiej propozycji mógłbym nie dostać, a kobiety, sama wiesz. 

Artysta kierowca, jeździł z pasją, kobiety były nieustannie pod ręką.

Może właśnie o to chodzi? O pasję?

czwartek, 27 marca 2008

Wieczorem

"Znaczy kapitan" to fantastyczna czytajka dobranocna. "Krążownik spod Somosierry" też. Kończymy właśnie. Co potem? Czego użyć do otwarcia na świat dziecięcego łebka?

czwartek, 20 marca 2008

Bufonem być

Impreza była.

Prezes zaprosił imieninowo na kolację do restauracji hotelowej pracowników, kontrahentów, oraz "osobistości". Szef prosi, pracownik nie odmawia, poleciałam na tę kolację. Stolików było kilka, dziewczynki z pracy posadzono przy jednym stoliku, chłopczyków przy drugim (strach przed komplikacjami, czy głęboka znajomość życia?), pozostałe stoły zajęły profesory, doktory, dyrechtory, generały i generałowe. Imprezy mają to do siebie, że w miarę ubywania gości i płynu we flaszach atmosfera się zagęszcza. 10 samotnych dziewczynek zaczęło niepokoić panów pozostałych na sali. Przy deserach przyżeglowało dwóch takich.

Patrząc na nich naszła mnie myśl gdzie kończy się duma z osiągnięć a zaczyna fanfaronada?

Nie można powiedzieć, panowie byli z osiagnięciami, tytułami, prawami własności. Nie kryli się z tym. Przeciwnie, rozkładali z zapałem pawie ogony, pokazując palcem co barwniejsze piórka, żeby publika czegoś nie przegapiła. Zrobili na mnie wrażenie. Złe zresztą. Bo zauważyła mi się różnica między ludźmi wartościowymi, a ludźmi z osiągnięciami. Ludzie pewni swojej wartości nie potrzebują się przechwalać, bo po co. Są pewni swego i siebie, stać ich na skromność. 

Współczuję serdecznie ludziom, którzy dochapali się tytułów, stanowisk, kasy, a nie potrafią obyć się bez bezustannego potwierdzania swojej pozycji. Czyżby to była wartość wyrażona w monecie wyłącznie? Współczuję.

Największy podziw wzbudził we mnie jeden taki, który na wieczorową imprezę w eleganckim hotelu przyszedł w kwiecistej meksykańskiej koszuli. Bardzo się dobrze w niej prezentował, nie wyglądał na skrępowanego świadomością, że reszta panów paraduje w jedwabnych garniturach. Okazał się być ten pan znakomitym lekarzem. On się tym pochwalił? Nieee, skąd, przedstawiono go. Przedstawiający dołożył piórko do swego ogona, bo zna i może przedstawić. Z lubością wygrzewał się w blasku cudzej sławy.

Wicie co? Szczęśliwszy jest śmieciarz, dumny z wykonywanej pracy, niż dyrektor nieustannie otaczający się lizodupcami w celu dopieszczenia ego.

 

 

niedziela, 16 marca 2008

Wiedźma wie!

Da dźjabła!!! Miałam nie być rozsądna!! No psiakrew, chwilę się człowiek zajmie czym innym, moment, momencik nieuwagi i już mu rozum wraca! Tfu, tfu, na psa urok, nie chcę być wiedźmą! Coś wymyślę, bo tak dalej być nie może.

   

Tylko co zrobić, jak wiedźma chce być mną?

 

piątek, 14 marca 2008

Pratchett

Na pewną imprezę mój przyjaciel Maciek przyniósł książkę. Niby że ko-niecz-nie muszę przeczytać, bo rewelacyjna. Mało miałam czasu, bo akuracik Pimpuś był malutki i chory, nie był to czas sprzyjający skupieniu na słowie pisanym. Zabierałam się za tą książkę jak jeż do pierdolenia. O rany, jak straszliwie nie chciałam jej przeczytać! Jak chyba żadnej innej książki w życiu. No, ale od czego ma się przyjaciół, Maciek przy każdym spotakniu natarczywie dopytywał się, czy już przeczytałam? W końcu się poddałam. Ile można wymyślić powodów, dla których w ciągu tygodnia nie sposób przeczytać nawet jednej jedynej stroniczki? Zajrzałam. Zawsze lubiłam fantastykę, początek więc mnie nie zbrzydził. Dalej było nieźle, choć bez rewelacji. Aż trafiłam na takst, który mnie powalił na kolana. Przeczytałam tę książkę, siłą rozpędu wszystkie inne tego autora. Podobno są do siebie podobne, można mieć przesyt, i tak dalej. Może i jakaś racja w tym jest. Co nie przeszkadza, że każdą następną książkę łapię jak pies gończy na tropie. Smaczków szukam, w każdej książce jest przynajmniej jedno zdanie, dla którego warto przeczytać całość, choćby rzeczywiście były powtórzenia. A, zresztą, nawet i powtórzenia lubię, tak to już jest z miłością, dla niektórych wady, dla mnie to zalety. Poniżej fragment, na który się złapałam, jak rybka na tłustego robala.

 

"Bardzo zaś daleko, ale na kursie kolizyjnym, najwspanialszy z bo­haterów Dysku zrolował sobie papierosa, całkiem nieświadom roli, jaką wyznaczył mu los.

Dość niezwykły był przedmiot, który fachowo skręcał w palcach. Jak wielu wędrownych magów, od których nauczył się tej sztuki, miał zwyczaj chować niedopałki w skórzanej sakiewce i wykorzystywać je potem na świeże skręty. Żelazne prawo średnich stwierdzało zatem, że część tytoniu od wielu lat była spalana niemal bez przerwy. To coś, co bezskutecznie usiłował zapalić, było... właściwie można by z tego budować drogi.

Tak znakomitą reputacją cieszył się ów wojownik, że grupa barba­rzyńskich jeźdźców zaprosiła go, by zasiadł z nimi przy ognisku z koń­skiego nawozu. Nomadowie pochodzili z regionów bliskich Osi i na zimę zwykle migrowali w stronę Krawędzi. Rozstawili swe wojłokowe namioty w straszliwym upale zaledwie -3 stopni i włóczyli się z nosami obłażącymi ze skóry, narzekając na groźbę udaru słonecznego.

- Jakie są najwspanialsze rzeczy w życiu mężczyzny? - zapytał wódz nomadów. Należy mówić o takich sprawach, aby zachować sza­cunek w kręgach barbarzyńców.

Siedzący po prawej wychylił koktajl z kobylego mleka zmieszane­go z krwią śnieżnej pantery, po czym przemówił.

- Ostry horyzont stepu, wiatr we włosach i świeży koń pod sio­dłem.

- Krzyk białego orła na wysokości, śnieg padający w lesie i celna strzała na cięciwie - oświadczył ten z lewej. Wódz pokiwał głową.

- Jest to z pewnością widok twego wroga leżącego bez życia, hań­ba jego szczepu i lamenty jego kobiet - stwierdził.

Wokół rozległy się pomruki aprobaty wobec tak skandalicznych przechwałek.

Wódz zwrócił się z szacunkiem do gościa, niewielkiej postaci, sta­rannie rozgrzewającej przy ogniu ślady odmrożeń.

- Oto gość nasz, którego imię jest legendą - powiedział. - On nam powie, co jest najwspanialszego w życiu mężczyzny.

Gość przerwał kolejną nieudaną próbę zapalenia papierosa.

- Czo mówiłeś?

- Pytałem, jakie są najwspanialsze rzeczy w życiu? Wojownicy pochylili się. Warto będzie tego posłuchać. Gość zastanawiał się dość długo i w skupieniu. I po pewnym cza­sie oświadczył:

- Gorącza woda, dobre żęby i miękki papier toaletowy."

 

 

 

czwartek, 13 marca 2008

Wizja

Zobaczyłam dziś smoka. Udawał, że jest sztormem, ale kto by się dał nabrać.

  

  

wtorek, 11 marca 2008

Historia pewnego zaskórniaka

Zostałam ostatnio doceniona finansowo przy pomocy zaskórniaka nie do wykrycia. Przez męża nie do wykrycia. Och, ileż fantastycznych możliwości się przede mną otworzyło!

Po pierwsze primo zaplanowana została wizyta u dentysty (czyli na poprawę urody).

Po drugie primo- ciuch. Może jakie buty, albo kurtka (czyli na poprawę samopoczucia).

Po trzecie primo- USG jam, bo Pan Doktor kazał co dwa lata (na zdrowie) .

Po czwarte (primo)- większy dysk do komputera (dla rozrywki).

Po piąte przez dziesiąte- impreza za całą resztę (na zdrowie psychiczne).

Zaskórniak wydarzył się w piątek.

W sobotę przez czysty przypadek weszliśmy z małym synkiem do sklepu z rowerami. Wyszliśmy z rowerem, kaskiem, rękawiczkami i licznikiem (prędkości, kilometrów, ciśnienia, które mamusi się podniosło przy płaceniu rachunku, i innych takich najważniejszych). Kupno roweru to poważna sprawa, każdy potencjalny kandydat wymagał napompowania kół, obniżenia siodełka, starannego przetestowania, czy przerzutki i hamulce działają bez zarzutu, sprawdzenia, czy bidon się zmieści, oraz czy da się zamontować  błotniki najnowszej generacji. Kandydatów było kilku, czynności sprawdzające potrwały więc parę godzin. Najwięcej czasu zajęło, żeby przekonać Pimpusia, że faworyt (kolor! amortyzator tylny!) jest ciężki i nie bardzo nadaje się do pokonywania zaplanowanych tras wyczynowych. Przekonano, wybrano, nabyto. W emocjach nie dostrzegliśmy, że sobota była taka jakaś zimna i wietrzna, w hali z rowerami zaś (blacha) było znacznie zimniej niż na zewnątrz. Pimpuś wrócił fioletowy, nie pomogło rozgrzewanie termoforem i już w niedzielę na termometrze (niestety, nie zaokiennym) pojawiło się 39,6 kresek. Cóż, trzeba było wezwać Pana Doktora, wykupić lekarstwa przepisane, oraz kilka zaległych, które akurat była okazja kupić (do apteki jest ok 15 bardzo silnie stresujących kilometrów, więc tak co i rusz nie jeżdżę).

Zaskórniak stopniał niespodziewanie szybko. Pozostała reszta pójdzie na przehulanie.

Wystarczy akurat na bułkę i kefir.

piątek, 7 marca 2008

Skok

Dawno, dawno temu, gdy świat był jeszcze młody, a magia chodziła po ziemi, młoda byłam również ja. Taka szesnastoletnia smarkata z głową w chmurach. Pomysły i marzenia miewałam różniste, jednym z nich było latanie.

Zapisałam się na kurs szybowcowy. Zajęcia odbywały się na lotnisku Aeroklubu w soboty i niedziele. Na pierwsze sobotnie zajęcia nie przyszłam, bo coś, nie pamiętam już co. Przybyłam za to w niedzielę. Sala wykładowa świeciła pustkami, adeptów latania można było policzyć na palcach obu rąk i jednej nogi. Kursanci byli czymś wyraźnie przejęci. Okazało się, że poprzedniego dnia jeden taki pilot dostał zawału serca, pilotując jednocześnie samolot. Skończyło się to jak najgorzej, zginął mianowicie śmiercią lotnika, wbijając się razem z samolotem w płytę lotniska. Wypadek ten skutecznie odstraszył dwie trzecie potencjalnych pilotów szybowcowych.

Kurde, idąc tym tropem, nie powinno się wsiadać do auta, do windy, kroić chleba, ba, nawet na krześle nie da się usiąść bez ryzyka!

Kurs toczył się dalej, przez dwa miesiace tłoczono nam do głów podstawy nawigacji, meteorologii, mechaniki. Miło było. Ponieważ byle zdechlak nie może latać, konieczne okazały się szczegółowe badania. Tym sposobem  znalazłam się we Wrocławiu, w GOBLL-u (Główny Ośrodek Badań Lotniczo-Lekarskich). Przebadano mnie szczegółowo, od tamtej pory mam na piśmie, że jestem zdrowa na umyśle. Na ciele zresztą również, bez przeszkód więc mogłam rozpocząć Wielką Przygodę Z Szybowcem W Roli Głównej. No, z jedną malutką, malusieńką, niegodną wręcz wzmianki przeszkodeczką. Trzeba było raz skoczyć ze spadochronem. 

Może to głupio zabrzmi, ale lubię mieć grunt pod nogami, oraz mam lęk wysokości. Na taką na przykład drabinę nie wejdę pod  żadnym pozorem. A tu taki psikus. Gdyby nie okoliczności towarzyszące, pewnie bym zrezygnowała. Kurs i badania zrobiły swoje, zostało 12 osób. Mało, pod dużym znakiem zapytania był wakacyjny obóz szybowcowy. Nie chciałam zrobić chłopakom takiego świństwa. Społeczna byłam.

Przyszły wakacje. Lipiec był zarezerwowany dla spadochroniarzy, sierpień dla szybowników. No i w lipcu trzeba było odwalić ten nieszczęsny skok, bo bez tego sierpniowy obóz wypadał.

Trzy dni szkolono nas teoretycznie, malowniczo opowiadając o wszystkich wypadkach i przypadkach, jakie mogą się wydarzyć podczas skoku. A to kalafior z czaszy, jak linki źle wylezą, a to spadochron się nie otworzy, i trzeba skorzystać z zapasowego, a to zapasowy zawiedzie i spadamy ruchem jednostajnym 65 m/s, a to następny poprzedniemu wskoczy na czaszę po czym zabiją się obaj, i wiele innych.

Potem ćwiczyliśmy skok z zaparkowanego na ziemi samolotu, żeby nauczyć się odpowiednio lądować, bo jak się źle ląduje, to można nogę złamać, albo i kręgosłup, a i spadochron niewłaściwie potraktowany może przeciągnąć delikwenta przez pół lotniska. Dodatkowym smaczkiem byli spadochroniarze technicznie zwani glebojebami. Składali oni bowiem "swoje" spadochrony, żeby sobie na nich skakać. I to było w porzadku, źle złożyli, to potem im się źle otwierało, krzywdę sobie robili na własne życzenie. Każdy potencjalny szybownik dostał opiekuna spadochroniarza, opiekun miał ofierze złożyć spadak, dopasować szelki i dopilnować wsiadania do samolotu. Pewnie, trzeba było pilnować, bo na tym etapie pouciekalibyśmy, jak nic. No bo jaką miałam pewność, że mój opiekun, chociaż niezwykle przystojny był z niego facet, posiadał odpowiednie umiejętności, żeby złożyć spadochron DLA MNIE?

Zostaliśmy odziani w stosowny sprzęt, ustalono kolejność skoków (trójkami, miałam skakać jako ostatnia w pierwszej trójce). Odprowadzono nas na szafot, który tylko przypadkowo miał postać samolotu AN-2. Podobno mieliśmy kwadratowe oczy. Wierzę.

Wsiedliśmy. Samolot zakołował na pas, wystartowaliśmy. Atmosfera w samolocie była gęsta jak melasa, co niektórzy (np.ja) wyraźnie sobie uświadomili, że po raz pierwszy w życiu lecą samolotem, nie bardzo im się to podoba, a już najmniej fakt, że lada moment trzeba będzie z niego wyskoczyć.

Na sześciuset metrach instruktor otworzył drzwi. To było o kurwa wrażenie-przepaść. Potem instruktor wyskoczył, "żeby wypróbować powietrze". Widać było niezgorsze, bo wylądował szczęśliwie. Jeszcze jedno kółko, mamy osiemset metrów, czyli wysokość "zero". Mieliśmy skakać "na linie", czyli to coś, co otwiera spadochron zostało przypięte linką do drążka w samolocie, trzeba było tylko wyskoczyć, spadochron otwierał się sam.

TYLKO wyskoczyć. Po poleceniu instruktora:

- Pierwsza trójka wstać!- okazało się, że atmosfera jest tak gęsta, ze wstać się po prostu nie da. Ale instruktor niejednego "skoczka" z samolotu wyrzucał, był doświadczony. Wstaliśmy, przypięto liny.

-Pierwszy-skacz!- Pierwszy spróbował prawą nogą, lewą nogą, znowu prawą, skoczył.

-Drugi!-Hop!

-Trzecia!

No właśnie, ta trzecia to ja. Miałam w pamięci te wszystkie zasłyszane historie, o podstępnym wypychaniu opornych, o zapieraniu się na drzwiach samolotu. Wiedziałam, że jak nie skoczę, to mnie wypchną. W samolocie oprócz mnie byli sami faceci, niektórzy bardzo atrakcyjni. No to przecież NIE MOGŁAM zrobić cyrku. Wstyd byłby straszny.

-Nie skaczę- pomyślałam. I skoczyłam.

Spadochron na szczęście otworzył się bez mojego udziału. Obejrzałam otwartą czaszę, żadnego kalafiora, żyję, rąk i nóg mi nie ucięło, jest dobrze. W tym momencie sobie przypomniałam, że miałam liczyć sekundy po wyskoczeniu z samolotu, żeby w razie "awarii" spadochronu głównego otworzyć zapas. Nie liczyłam niczego, gdyby główny się nie otworzył, w stuporze doleciałabym do ziemi, bez ale. Nie ma mowy, żebym otworzyła zapas. Mózg mi stanął. Na szczęście, po otwarciu spadochronu mózg zaczął działać od nowa. Spadało się nawet fajnie, zaskoczyło mnie wrażenie dwuwymiarowości, trzeci wymiar pojawił się dopiero wtedy, gdy w polu widzenia znalazły się inne spadochrony. Ładnie było. Wisielismy sobie majestatycznie na tle zachodzącego słońca. Lądowanie obyło się bez dramatów, przeżyłam ten niechciany skok. Mogłam latać bez przeszkód. Przygoda z szybowcami trwała trzy lata. Potem, niestety, ogłoszono, że ci, którzy chcą dalej "wozić dupy po niebie" muszą wykonać po pięć skoków. Nie, to już było powyżej moich możliwości. Zrezygnowałam z latania.

Szkoda.

.................

Znalazłam opis "mojego" spadochronu. Można sobie wyobrazić, że ten wisielec to ja.

 

Spadochron treningowy ST-7


Spadochron treningowy st-7 Spadochron treningowy ST-7. Począwszy od 1976 do sekcji i ośrodków szkoleniowych polskiego lotnictwa sportowego zaczęto kierować nowy spadochron szkolno-treningowy ST-7. W porównaniu z poprzednim sprzętem treningowym ma on kilka zmian odpowiadającyh współczesnym spadochronom tego typu. Czaszę uszyto z 24 klinow z tkaniny torlenowej. W tylnej jej części (nad obrzeżem) znajdują się dwie szczeliny ustateczniające, po lewej i prawej stronie - po trzy szczeliny sterownicze, zaś w przedniej części (między 3 a 4 płatem) - pięć, a w tylnej - siedem szczelin ustateczniających. Spadochron wyciągający wykonano z tkaniny i siatki stylonowej oraz mechanizmu sprężynowego. Osłona czaszy jest z tkaniny wiskozowej. Linka łącząca spadochron wyciągający z czaszą ma długość 2,5 m. Przewidziano dwa typy uprzęży: z nierozdzielnym oraz rozdzielnym połączeniem taśm nośnych z uprzężą. W drugim wariancie zastosowano rozłączniki taśm nośnych uprzęży. Pokrowiec uszyto z tkaniny stylonowej-pokrowcowej (łącznie z poduszką plenową, stałą). Spadochron ST-7 jest przystosowany do samoczynnego i wolnego otwarcia. W pierwszym przypadku czaszę otwiera lina wyciągająca zaczepiona w samolocie, w drugim - skoczek przy użyciu uchwytu wyzwalającego. W przypadku korzystania ze spadochronu stabilizującego stosuje się uchwyt z dwiema linkami wyzwalającymi. Spadochron unowocześniono w kolejnych seriach produkcyjnych.

Dane techniczne:

  • powierzchnia czaszy - 73 m2
  • prędkość opadania - nie większa niż 5,2 m/s (średnia - 4,7 m/s)
  • prędkość postępowa - nie mniejsza niż 2 m/s
  • czas pierwszego obrotu czaszy o 360o - średnio 11 s
  • minimalna bezpieczna wysokość skoku - 150 m
  • masa spadochronu bez torby transportowej - 14,5 kg

niedziela, 2 marca 2008

Rollercoaster

 Ludzie za to płacą!

Ohio, USA

 

  

  

  

  

  

  

Jakieś komentarze?