środa, 23 grudnia 2009

Święta, święta!

Nie wiem, co w tym jest. Gdy MUSZĘ wstać o szóstej rano do pracy- mój organizm protestuje każdym możliwym fragmentem. Gdy mam wolny dzień (jak dziś!) i możliwość spania nawet do południa (jak dziś!) budzę się o...szóstej!

 

Z okazji nadchodzących Świąt życzę Wam, żebyście nie musieli. Oraz życzę, żeby to, czego chcecie, było tym, co możecie. Wesołych Świąt :)

 

poniedziałek, 7 grudnia 2009

*

Mikołaj znów była kobietą.

Ale to już ostatni raz, ponieważ na wyposażeniu Mikołaja znajduje się wielgachny brzuch, i, co gorsza, siwa broda. Ponieważ brzuch zaistniał, nie zamierzam podejmować zbędnego ryzyka w sprawie brody.

 

 

 

czwartek, 26 listopada 2009

Bombki

  

Kupiłam właśnie, albowiem jestem wrażliwa na prawdziwe piękno :)

Nie powiem, humor mi się poprawił.

Prawdą jest, niestety, że punkt G znajduje się na końcu słowa "shopping".

sobota, 14 listopada 2009

Z poradnika Babci Jaśminkowej

Pół roku temu, nieco przed spodziewaną wielką imprezą rodzinną udałam się do Pana Doktora.
- Pomocy! Komunia za pasem, nadmiar prac w zasięgu wzroku, a ja niezdolnam! Nie mam siły, nie mam chęci, niczego nie mam!

Zasępił się dobry Doktor. Fakt, ciężko mnie leczyć. Lekarstwa mnie brzydzą, a zapału do przyjmowania koniecznych specyfików starcza mi zazwyczaj na trzy dni.
- Dam pani zioła.
Ach. Zioła. Już wiedziałam, że nic z tego nie będzie.
Pan Doktor też wiedział.
- Proszę parzyć do trzech termosów, dla pani, dla syna, on ciągle ma jakiś problem z przewodem pokarmowym, oraz dla męża, na nerwy.

Proszę, jak ładnie rąbnął w moje, niech to szlag, poczucie obowiązku. Przyjaciel, psiakrew. Skubany, wiedział, że dla siebie nie będę parzyć, bo generalnie stan własnego zdrowia zwisa mi i powiewa (dopóki nic nie boli), ale dla dziecka z dziarskim hej ho pędem biorę się do najczarniejszych robót.
- Jak to? Taka mieszanka do wszystkiego, czyli do niczego?- to nieśmiała próba obrony.
- Spokojnie. Proszę potraktować mieszankę jak zwykłą herbatę. Chce się pić? Zioła. Zimno- zioła na rozgrzewkę. Nie muszą być mocne, byle jeden termos w ciągu dnia opróżnić. Po łyku, po pół szklanki, dacie radę.

Rzeczywiście, daliśmy radę. Po połowie roku mogę spokojnie napisać o widocznych efektach kuracji.


Zaczęłam świetnie sypiać. Od złożenia głowy na poduszce do dźwięku porannego budzika- sen. Nieprzerwany, spokojny, odprężający i ożywczy. Ten temat są w stanie zrozumieć wyłącznie ludzie, którzy jakieś problemy ze spaniem mają. Dziecko nocą wskakuje mi na głowę- spoko, ciągle śpię. Zresztą, dziecko na tych samych ziołach :) śpi przeważnie u siebie :) Telefon dzwoni- uchylam jedną powiekę, rzucam ciężkie słowo i odpływam. Wypiję zbyt późno kawę- luzik, usypiam w locie. Jednego trzeba bardzo pilnować, mianowicie przestrzegania właściwej ilości godzin snu, bo inaczej poranna pobudka stanowi mission impossible.

 Schudłam trzy kilo. Przy mojej Wadze- to niewiele. Ale gdy dodam, że  uparta niedoczynność tarczycy powodowała od lat ruch wskazówki wagi wyłącznie w górę- to te trzy kilogramy są naprawdę rewolucyjne.


Przestałam się niepotrzebnie napinać. Zadziałał prawdopodobnie uspokajający element. Ma wady i zalety, oczywiście. Tumiwisizm króluje :) 


Najważniejsza jednakowoż rzecz dała się zauważyć wczoraj wieczorem.
Zasiedliśmy do rozmów przy winie. Przy trzeciej butelce zaniepokoiłam się nieco. Substytut? Sok? Po wlaniu w siebie flaszki wina szumy w głowie ZAWSZE były. A tu nic. Spisek? Otóż nic z tych rzeczy. Koleżanka, jak zwykle, chichotała, kolega miał, jak się należy, szklane oczka, tylko ja- nic.
Wątroba, drodzy państwo. Zioła pomogły na wątrobę!

Być może zdradzam jakieś straszne tajemnice i narażam się za zemstę koncernów farmaceutycznych, ale...

Arcydzięgiel korzeń, babka lancetowata, kwiat bzu czarnego, kwiat bławatka, kwiat bratka, liść brzozy, tysiącznik ziele, cykoria podróżnik, dymnica pospolita ziele, jaskółcze ziele,  owoc głogu, kwiat kasztanowca, owoc kminku, dziurawiec ziele, krwawnik, lubczyk, liść melisy, mniszek lekarski, nagietek kwiat, kłącze perzu, pokrzywa liść, rdest ptasi ziele, rozmaryn liść, szałwia ziele, tymianek ziele, kora wierzby, tasznik ziele, morszczyn plecha.

Koszt- ok 100 zł.

Wsypujemy do dużej, papierowej torby pozostałej po zakupach w proekologicznym markecie, mieszamy. Nalewamy stosowną ilość zimnej wody (litr na łebka) do gara, wsypujemy zioła, łyżkę stołową na litr wody. Gar przykryć, podgrzewać na małym ogniu, aż do zagotowania. Po zagotowaniu wyłączyć, zostawić pod przykryciem 5-10 minut. Przecedzić do termosów. Spożyć. Książki zielarskie twierdzą, że zioła można pić najwyżej przez trzy miesiące. Pan Doktor uważa, że ta mieszanina zawiera tyle różności, że bez szkody można używać nawet do końca życia. Podana wyżej porcja starcza na ok trzy miesiące, po trzy łyżki dziennie.

Podstawą sukcesu jest dobra organizacja pracy. Zwlekam rano zwłoki z łóżka, idę prosto do kuchni, gdzie nastawiam zioła, które na małym ogniu dochodzą przez następne pół godziny. Ja w tym czasie odwalam mycie, ubieranie, przygotowywanie śniadania. Zaparzone i odstane zioła wlewam do termosów,zabieram termos do pracy i popijam, kiedy sobie przypomnę.
Pyszne nie są, ale do przeżycia. Po trzech tygodniach człowiek się przyzwyczaja, i pije bez obrzydzenia. Smacznego i na zdrowie.

 

Acha, na energię nie zadziałało. W tajemnicy przed Doktorem dołożyłam końską dawę magnezu- iiiii hooopla- żyjemy!

wtorek, 27 października 2009

Pimpuś wymagał uświadomienia.

-Pogadajcie, jak facet z facetem, chyba już czas. Kiedy miałeś pierwsze mokre sny?- Tatuś Pimpusia wygenerował wyłącznie krwisty rumieniec.

- Nie nadaje się- pomyślałam, świadoma, że temat trzeba przedstawić normalnie, bez emocji.

Rozmowę zaczęłam od dojrzewania. Z pełną powagą przebrnęłam rośnięcie jąder, hehe, członka, wspomniałam o zaroście, bez zająknienia przeszłam przez polucje oraz wyjaśniłam, co to są plemniki. O komórkach jajowych- też opowiedziałam.

Były pytania.

- A jądra to ten woreczek pod siurkiem?- Tak synku :) 

- Mamy: plemniki u chłopców i komórki jajowe u dziewczynek. Gdy się je połączy- jest szansa na dziecko. Zastanów się teraz, jak możemy połączyć plemnik z komórką jajową?

- Przez pocałunek????- O, mamo. Jakież to trudne.

- Nie, synku, zupełnie nie tak. Zastanów się, gdzie masz te plemniki, a gdzie dziewczyna jajeczko. Trzeba- o rany, o rany, o rany!!- trzeba włożyć ten plemnik...- pękłam. Pokonał mnie wyraz lekkiego obrzydzenia na twarzy dziecka.

Obrzydzenie i zastanowienie, nie wiem, czemu przypomniał mi się Pomysłowy Dobromir tuż przed olśnieniem.

- A, już wiem, rureczkę w dziureczkę, tak, jak Patryk w "39 i pół"!

Tak. TAK. Tak.

Dokładnie tak. Rureczkę w dziureczkę.

Ufff.

środa, 14 października 2009

Fachowcy z tytułem

Pani w sklepie spożywczym, zamiast zająć się krojeniem sera na plasterki, prowadzi z panią od krojenia wędlin dysputę o tresurze psów. W tym przypadku, w związku z psami, przychodzi mi na myśl jedynie powiedzenie "przyjęłaś się za psa, to szczekaj", czyli: schowaj, babo, ambicje na później, teraz zajmij się moim serem, bo po to tu jesteś. Nie jestem zawzięta na tą akurat Panią, raczej ze smutkiem odnotowuję fakt, że coraz częściej mam do czynienia z ludźmi nie na miejscu. Inaczej. Z ludźmi, którzy za wszelką cenę starają się stworzyć wrażenie, że w tym akurat miejscu znaleźli się chwilowo oraz smutnym przypadkiem, wcale a wcale w ich życiowe plany nie wpisuje się obecnie wykonywany zawód.

Cóż mnie, klientkę sklepu spożywczego, obchodzi, że panienka za ladą studiuje psychologię i dorabia do czesnego, jeśli na skutek procesu udowadniania posiadania innych, ważniejszych umiejętności mam w perspektywie ogonkowanie przez piętnaście minut? Nie chcę wiedzieć, że kelnerka w knajpie ukończyła zarządzanie, natomiast wymagam fachowej obsługi, bez palca w zupie i jawnego lekceważenia, gdy zamawiam TYLKO zupę.

Owoce kolejnych reform edukacji. Ludzie nie na swoim miejscu. Ludzie stworzeni do wyższych celów. Ludzie otwarcie gardzący swoim zajęciem.

Aż chciałoby się powiedzieć- dziecko, nie ucz się tyle, bo jeszcze ci zaszkodzi.

piątek, 2 października 2009

Próby

 

Jak dla mnie- telefision wymiata. Wielki, telewizyjny fiś.

wtorek, 29 września 2009

Z figurami.

Pożegnanie lata wypadło mi jak sztuczna szczęka podczas recytacji.

Zabrałam wczoraj rower na przejażdżkę. Dosiadłam rumaka i ruszyłam dziarsko. Niedaleczko domu mam górkę do pokonania, niedługą, ale stromą, podjęłam więc próbę przekroczenia pierwszej prędkości kosmicznej na płaskim, żeby potem z rozpędu zdobyć szczyt. Tuż przed podjazdem zrzuciłam bieg na najniższy, klasycznie, a tu- brzdęk! Łańcuch spadł i podstępnie zablokował tylne koło. Ja- fruuu, lotem ślizgowym w mokrą trawę. 

Chwilę potrwało, zanim ustaliłam, które kawałki są moje, a które pojazdu. Starannie oddzieliłam jedno od drugiego i przystapiłam do naprawy. Dosyć mi się spieszyło, ponieważ jechałam do pracy. Nie będę wdawać się w szczegóły strasznych chwil, które potem nastąpiły, w każdym razie pięć minut później mogłam kontynuować podróż, zabierając ze sobą dodatkowego siniaka, ręce po łokcie upieprzone smarem, niewielką dziurkę w palcu wskazującym i kompletnie mokre od rosy spodnie. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności w drzwiach firmy minęłam się z Prezesem. Jego spojrzenie- bezcenne.

Bardzo lubię wracać rowerem z pracy. Między innymi dlatego, że połowa trasy biegnie z górki. Czyli, standardowo, dosiadłam rumaka i z rozwianym włosem pomknęłam przed siebie. Pamiętna porannych przypadków jechałam ostrożniej niż zwykle. Okazuje się, że siniaki na tyłku bardzo dobrze wpływają na poprawę pamięci. Na bezpieczeństwo kierowcy też, ponieważ gdy pękła opona w przednim kole, zdołałam z wdziękiem zeskoczyć, zamiast lądować- tym razem na betonie. Naturalnie, zepsuło się w miejscu pozbawionym komunikacji miejskiej. Dopchałam kulawego grata do domu, niedaleko, w pół godziny dałam radę.

Doprawdy, dawno jazda komunikacją miejską nie sprawiła mi tyle frajdy, co dziś rano :)

niedziela, 27 września 2009

Smutne wnioski

Teraz mogę się przyznać, co było powodem dzikiego, chaotycznego, potwornie męczącego i ogłupiajacego pędu przez Polskę.

To:

 

Wiatrak. Stawa Młyny. Chciałam zobaczyć i zrobić zdjęcie z przodu.

 

Wracając, zajrzeliśmy do Fortu Anioła. Fort- wiadomo. Panowie pobiegli penetrować, a ja usiadłam na ławeczce i wsłuchałam się w muzykę. Jakże znaną, ckliwą i sentymentalną, jakże odległą i zupełnie nie na miejscu. 

Bieszczadzką.

Nie powinno się robić takich rzeczy. Nad morzem- wyłącznie szanty. A to dlatego, że pokreconym przypadkiem może trafić nad morze miłośniczka gór. Która nagle, z całą, bezlitosną ostrością uświadamia sobie, że zmarnowała wakacje. Po co, dlaczego, jakim chorym przypadkiem wyrzekłam się dwóch tygodni wędrówek, mgiełek porannych i wieczornych, gapienia się w gwiazdy, wsłuchiwania w szum drzew, pieczenia ziemniaków i jabłek, ogniska, które nigdzie nie jest takie? 

To nie były fajne wakacje. Boję się listopada, obawiam się zimy. Nie jestem przygotowana, brak zapasów w spiżarni. Jedyna pozytywna myśl, której kurczowo się trzymam, to ta, że będzie pod górkę, a ja naprawdę naprawdę lubię góry.

Wolin

Nie chciałam nad morze, a szczególnie do Międzyzdrojów. Cóż jednak było robić, gdy niespodzianie skończyła nam się Polska. A właściwie- droga. Wiedziałam, że w Świnoujściu jest prom, ale nie przyszło mi do głowy, że nie ma mostu. Ot, głupota. Koniec kolejki do promu ginął za horyzontem. Zawróciliśmy. Jak zwykle dojeżdżaliśmy wraz z zapadającą nocą, jak zwykle paskudnie zmęczeni, jak zwykle wpadliśmy na pierwszy camping, który udało się znaleźć. A że w Międzyzdrojach? Trudno.  

Rozbiliśmy się i poszłam pod prysznic. Po drodze zaczepiła mnie pewna pani- sąsiadka. Podejrzewam, że chciała wybadać, czy będziemy przysparzać kłopotów:) Pani Danusia to żywa historia Międzyzdrojów- przyjeżdża tam co roku, od jakieś niezwykłej ilości lat. Dwudziestu? Trzydziestu? Ciągle zachwycona miejscem, planująca przyjazd za rok. Droga pod prysznic trwała trzy godziny, za to, gdy wróciłam do namiotu, byłam umówiona na wyjazd do portu po rybę prosto z kutra, wiedziałam, co warto obejrzeć w okolicy, a także gdzie najlepiej robić zakupy:) No i troche zmiękłam w sobie w temacie niechęci do miejsca.

Port w Wapnicy- warto pojechać. Ok ósmej wracają kutry z różnościami. Tym razem były flądry, okonie i leszcze. Nie znam się na rybach, bo niezbyt je lubię, zawierzyłam Pani Danusi (- niech Pani nie bierze leszczy, bo niesmaczne i mają robaki) i kupiłam dwie flądry. Za trzy złote. Kilogram- 5 złotych. Kto chce- niech sobie porówna z ceną w smażalni. Naturalnie, ryby były całe, z głowami, łuskami i bebechami, niektóre- nawet żywe. W drodze powrotnej pokazano mi tańsze sklepy i zawieziono do biblioteki publicznej, ponieważ wyznałam, że obawiam się pobytu nad morzem bez zapomnianej książki. Obcy ludzie, przypominam. Mam teraz wewnętrzne poczucie, że muszę oddać przysługę. Ktoś chce?

Spędziliśmy tydzień w Międzyzdrojach i muszę przyznać, że nie nudziliśmy się. Jest to naprawdę niezły punkt startowy do porządnego zwiedzenia wyspy. Jezioro Turkusowe w Wapnicy- zalane wyrobisko kredy- w słoneczny dzień prześliczne. Tuż obok- wzgórze Zielonka i widok na rozlewiska. Zagroda pokazowa w rezerwacie żubrów, najwyższy klif w Polsce, wyrzutnia pocisków V-3 w Wicku, przeprawa promem w Świnoujściu, latarnia morska tamże i oczywiście- wiatrak, Wolin i wioska wikingów, Trygław i mnogość Światowidów, Kawcza Góra i port w Międzyzdrojach. Oczywiście- plaża i morze, a ponieważ piździło jak w kieleckim- morze szumiące, morze pełne fal.

Białe buciki, białe rybaczki, koszulki rodem z Bollywood, molo, statek "Wiking", serwujący przejażdżki (przepływki?) po morzu  i piosenki pożegnalne w złym guście. Aleja gwiazd i gipsowe odlewy prawicy, plastikowe lei na dziecięcych szyjach, na przywiędłych też, gofry, pizze, lody, goootowana kuuukurydza, dmuchane koła, smażalnie, wypożyczalnie quadów, salony gry, gabinet figur woskowych i wróżenie z kart, makijaże i biżuteria, ceny z kosmosu- ależ owszem, ależ tak. Kurort pełną gębą.

Słoneczny dzień. Poranek przeznaczony na zwiedzanie okolicy, dobre parę kilometrów w nogach, ale po południu plaża. Koniecznie, bo synek odkrył i pokochał skakanie w falach. Nooo dooobrze. Pakujemy: ręczniki, parawan, karimaty, kremy do opalania, maskę z rurką, zapas wody, zapas jedzenia, wskakujemy w ciuchy plażowe i w drogę. Trzysta metrów do plaży, piećset plażą, żeby zostawić za sobą tłumy, dobra. Tu. Rozstawiamy parawan, okopujemy solidnie, rozkładamy karimaty, smarujemy ciałka kremem z filtrem...

- Mamo, to ja lecę!

15 minut później:

- Jestem! Brrrr, jak zimno! Jestem głodny!

Ręcznik, kanapka, druga kanapka.

- To ja lecę!

10 minut później:

- Chooodźmy już, nudzi mi się...

Reczniki, karimaty, parawan, kremy, mokre kapielówki, maska, papierki po kanapkach, itd.

Trzy dni później:

- Kiedy stąd wyjeżdżamy?

- Za tydzień.

- Tydzień? Co ty tu chcesz robić przez cały tydzień? Umrę z nudów przecież...

Żmiję na własnej piersi wyhodowałam. To były cholernie męczące wakacje.

Zdjęcia.

piątek, 25 września 2009

Świerkocin

- Czy w końcu dojedziemy nad to morze?!

Dojedziemy, słoneczko, co prawda były plany wizyty w Safari Parku z Wesołym Miasteczkiem, ale skoro nalegasz, to dojedziemy już dziś.

- Safaaaaari? To może jedźmy zobaczyć....

Słuszna decyzja. Morze nie zając, nie ucieknie. Namierzyliśmy Świerkocin, dojechaliśmy nawet.

- To tu? Na pewno?

Nosz kurde, nie wiem, czy na pewno. Chłop pędzi krówki poboczem, za nim podąża niewielki piesek, my w samochodzie, w sumie safari jest. Tylko ten park... Reklamy żadnej, ani po drodze, ani we wsi. Widać nie potrzebna, bo park w końcu się znalazł. Wstęp- stówa za trzy osoby. W cenie- tytułowe safari, można jeździć do bólu, nawet sto razy jeśli komuś się nie nudzi, małe zoo do zwiedzania piechotą i wesołe miasteczko (też można korzystać do bólu, czy raczej- do zerzygania).

Wesołe miasteczko jest śmieszne- stareńkie karuzele, które obsługuje jeden pan. Dzieci zbierają się, aż większość miejsc jest zajęta i jazda!

[onet_player v1="C21RM34j36" v2="" v3="" v4="1514244"]

- O rany, ale fajnie, jeszcze raz!

- O, jeszcze, jeszcze!

Pan za trzecim razem naprawdę dłuuuugo nie wyłącza. Dość. Szarańcza pędzi na następną karuzelę.

- O rany, ale fajnie, jeszcze raz!

I tak dalej, i tym podobnie. Zabawa była przednia. 

Zdjęcia.

Łagów

Mieścina na grobli, pod zamkiem. Dziecko na fali oburzenia (oderwano od Eryka i paletek, nadal nie ma morza!) zostało w namiocie, rodzice powędrowali zwiedzać zamek. Mam jakąś nie do końca zrozumiałą manię zdobywania wszystkich możliwych wież- wyleźliśmy więc na wieżę i stamtąd oglądaliśmy: a to dziecko trenujące- a jakże- odbijanie lotki, a to jeziora- po horyzont, a to restaurację z lotu ptaka, domeczki jak z piernika oraz laaaasy. Wszędzie blisko.

Na tym campingu natknęliśmy się na automaty pod prysznicem. Wrzucasz żeton- masz pięć minut ciepłej wody. Żeton- pięć złotych. Pierwszego wieczoru nabyłam trzy sztuki. Następnego poranka- dwie sztuki (musiałam umyć głowę, pięć minut to stanowczo za mało). Wieczorem- poprosiłam o trzy sztuki.

- Znowu? Co wy, jecie te żetony?

Wyszliśmy na debili. Zamiast myć się, jak wszyscy, w jeziorze, to my- pod prysznicem. Zgroza. Za to traktowani byliśmy po królewsku, od chwili, gdy okazało się, że jesteśmy z Krakowa. Wygląda na to, że Kraków w Łagowie nie bywa. Niech żałuje, bo piękne miejsce. No i rzut beretem od Międzyrzeckiego Rejonu Umocnionego, którego w żaden nie dało się ominąć, bo niektórzy lubią.

A inni nie lubią, po zwiedzeniu dostępnych fragmentów stanowczo oświadczam, że piwnice mnie brzydzą, więc po ziemniaki będą teraz latać wyłącznie wielbiciele ponurych nor. Oraz ponurych kantyn, w których karmią surową rybą i szaszłykiem z podeszew wojskowych butów z demobilu.

Nie powiem, fajny akcent był. W końcu wyleźliśmy na powierzchnię ziemi.

Zdjęcia.

Żnin

Camping świetny. Również dlatego, że mieszkał na nim pewien Eryk (Eryś?), miłośnik gry w badmintona. Drugim miłośnikiem był mój synek.

Grali i grali, potem grali, grali, aż zapadła noc i przestali widzieć lotkę. O świcie znów grali, grali i grali. Akt rodzicielskiej przemocy przerwał tę sielankę- chłopczykowie zostali przymuszeni do przejażdżki kolejką wąskotorową, później do wizyty w Biskupinie. Całe szczęście, że oba komplety rodziców miały taki sam pomysł, inaczej mogłoby dojść do zamieszek.

Biskupin- wiadomo. Wiocha zabita dechami i kryta strzechą. Fajna. Bardzo fajna. Niestety, akurat tam coś zaczęło nie smakować.

Zaraz za bramą klimatyczny domek, a domku kramik z rękodziełem artystycznym. Cudeńka z drewna, jak się należy. Z bliska- cudeńka okazały się być Jezuskami, na krzyżu lub bez krzyża, Matkamiboskimi, czarownicami z miotłą lub bez, końskimi podkowami, z głowa konia niejednokrotnie, nawet jeleń był. Osada, kurna. Kultura łużycka, kurna. Czy naprawdę nie ma zbytu na eksponaty związane z miejscem i czasem? Podobno popyt kształtuje podaż, więc blamaż artysty zwalam na turystów.

Słowo daję, nie było ani jednego drewnianego woja, żadnego Światowida, czy czegokolwiek z motywem "z epoki". Prawie popłakałam się z żalu, ponieważ nie wystawiono na sprzedaż żadnej figurki podobnej do tych:

  

Obejrzeliśmy "stanowisko archeologiczne", chałupy- aktorów ze "starej baśni", hodowlę koników polskich, muzeum ze śmiertelnie smutnym trupkiem w charakterze eksponatu, potrzelaliśmy z łuku, po czym, z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku opuściliśmy teren osady i udaliśmy się do świątyni konsumpcji znajdującej się po drugiej stronie ulicy.

Wszystkie knajpy i budy z pamiątkami są drewniane i kryte strzechą. Po jadłospisach widać próby dopasowania się do "klimatu". O pamiątkach nie będę się rozpisywać, albowiem wszędzie są identyczne, od Tatr po Bałtyk- dokładnie to samo. Za komentarz niech starczą słowa Erykowego ojca:

- Wracamy z Biskupina. Moja córka wybrała plastikową sprężynkę, syn natomiast- indiański łuk. Porażka.

Szczerze? Miałam wrażenie, że gdyby dobrze poszukać, to każda chałupa nieco poniżej dachu ze słomy ma dyskretny napis: Made in China. Na kilometr śmierdzi tandetą. Wielka szkoda, bo miejsce ma nieprawdopodobny potencjał. Nie wiem, czego brakuje. Ale brakuje na pewno.

Powrót naturalnie kolejką wąskotorową, Trasa Żnin- Wenecja (muzeum kolejki wąskotorowej)- Biskupin, w obie strony, kosztowała 50 zł. To były najlepiej wydane pieniądze, przynajmniej tego dnia. Stuku puku, z wolna, przy pięknej pogodzie- naprawdę przyjemna przejażdżka.

Zanim zdążyliśmy dojść do namiotu- badminton rządził. Z ciężkimi oporami synek pozwolił oderwać się od paletek, żeby choć zamoczyć tyłek w jeziorze. W końcu byliśmy na campingu z własną plażą, wakacje, upał- nie popuściłam. Zreszta, ładnie wyszło, bo słoneczko malowniczo zachodziło, plaża zdążyła się wyludnić, jak to wieczorem, a woda- cudownie ciepła. Mmmm, kwintesencja wakacji :)

Zdjęcia- Biskupin i Żnin.

piątek, 11 września 2009

Zdążając w kierunku morza

Miałam pominąć milczeniem resztę wyjazdu wakacyjnego. Nie pominę. Czy intnieje jakiś przepis, że każda podróż musi być fajna? Nie ma. Nie ma również przymusu, że jeśli coś jest fajne, mnie też musi się podobać. Z góry uprzedzam, że będę zrzędzić. Chwilami.

Po pełnym nieoczekiwanych rozrywek noclegu skierowaliśmy się na zachód. Milicz i rezerwat ptaków. Ach, cóż to za miejsce! Przejechaliśmy groblą między jeziorami, zatrzymując się we wszystkich miejscach, gdzie można było upchnąć auto bez blokowania przejazdu. Droga fatalna, kostropata, pełna dziur nawierzchnia, wąsko, mijanki z rzadka- i bardzo dobrze. Jestem za tym, żeby ten stan podtrzymywać. Groblą należy wędrować piechotą, z lornetką w jednej ręce i aparatem fotograficznym w drugiej. Statyw w trzeciej ręce. Tu ptaszek łowi rybkę, tam patrzy okiem z koralika, na niebie trening latania kluczem, woda robi ciche chlup, chlup o brzeg, a szuwary szumią poruszane delikatnym wietrzykiem. Raj. Wybrakowany, oczywiście, bo od czasu do czasu jakiś kretyn przejeżdża samochodem. Bardzo wstydziliśmy się posiadanego pojazdu. To, że gdzieś jest droga nie oznacza, że koniecznie trzeba nią jeździć. Miejscowi- tak, jakoś muszą do domu dojechać, ale turyści powinni mieć zakaz. Pradolina Baryczy- nawet nazwa jest piękna. Wrócimy tam kiedyś, z rowerami i planami kajakowymi. Oraz bez dziecka, które nie opuściło wnętrza pojazdu, bo nudno, a poza tym mieliśmy przecież jechać nad morze.

Nasze zdjęcia- stawy Milickie.

Pojechaliśmy nad to morze. Prościutko na północ.

- Synu, zatrzymamy się w Gnieźnie. Czas na lody!- zaszczebiotałam. Po raz kolejny zniżyłam się do manipulacji. Chciałam zobaczyć katedrę, oraz pewne drzwi. Nie bez powodu, oczywiście. Przyświecał mi światły cel- postanowiłam pokazać dziecku pierwszą stolicę Polski oraz miejsce koronacji Mieszka I. Taki ambitny, dydaktyczny plan.

Zaparkowaliśmy nieopodal katedry. Parkomat był, ale nie działał- w niedzielę parking jest darmowy:) W związku z poczynionymi oszczędnościami kupiliśmy większe lody w jednej z licznych ślicznych kawiarni z widokiem. Po spożyciu gigantycznej porcji moje dziecko było gotowe do dalszej podróży- bo przecież mieliśmy nad morze...

- Synu, przecież tata nie może jechać non stop, jest już stary, zmęczony, a najlepiej wypocznie w chłodnym wnętrzu katedry. Trzeba sprawdzić, czy duchy koronowanych tu królów nawiedzają katedrę.

- Ha, ha, ale śmieszne.

- Dziecko, nie zapominaj, że my też mamy wakacje. Dla ciebie były lody, dla nas rzut oka na katedrę. Sprawiedliwość musi być (po stronie rodziców).

Miejsce fajne. Dobre. Zanurzyliśmy się na chwilę w strumieniu historii, pozwoliliśmy by przemówiły wieki. Dziwne, ale naprawdę przemówiły. Historyjka dla syna, traktująca o przebiegu koronacji, brzmiała bardzo przekonująco. Chcę wierzyć, że jej nie wymyśliłam, a jedynie przekazałam to, o czym opowiadały miejscowe duchy.

Trochę mi wstyd, że "zwiedziliśmy" Gniezno w ten sposób. Doprawdy, nie powinnam się przyznawać, że wystarczyły nam dwie godziny na interesujące rodzinę sprawy. Za karę, na skutek rozmaitych remontów i rozkopów objechaliśmy miasto dwa razy, zanim trafiliśmy na ślad potrzebnej nam drogi nr 5, prowadzącej na miejsce noclegowe. Tym razem- Żnin.

Zdjęcia z Gniezna.

piątek, 4 września 2009

O potrzebie ciszy i spokoju

No i po wakacjach.

Ale co tam. Miło było. W zasadzie.

Na podbój polskich kurortów ruszyliśmy w sobotę. Poranek był leniwy, wakacyjny przecież, więc luz. Długie spanko, pakowanko, kawa, przegląd map i w drogę. Ogólny plan był, owszem. Chcemy tam, gdzie nas nigdy nie było. Najlepiej bezdrożem, odludziem i ciszą. Odpadły ludne i ruchliwe drogi, wybraliśmy cichą i spokojną trasę przez Skałę i Wolbrom, z zaplanowanym  postojem w Mirowie, u podnóża szalenie malowniczej kupy gruzu, będącej niegdyś Orlim Gniazdem.

- AAAAAAveeeeee, aaaaavee Marijaaaaa...- Ryknęło znienacka, pośród łagodnych wzgórz, złotych pól i białych obłoków.

- AAAAveeeeee...

- KTÓRY DZIŚ?!

- ÓSMY!!

- NO TO MAMY PRZED SOBĄ PIELGRZYMÓW NA JASNĄ GÓRĘ!!!

Najpierw włoskie grupy, potem polskie.

Ciasna droga, trudne mijanki (choć, muszę przyznać, świetnie zorganizowane), podkład muzyczny z głośników dzierżonych przez pobożne dłonie, porozumiewanie się rykiem, żeby przedrzeć się przez tło.

- Nie jedź tak szybko!

Nie, wcale nie z obawy, że któryś pielgrzym wyłamie się z trasy. Żar, jak w piecu chlebowym, umęczeni, spoceni, powłóczący nogami ludzie, którzy mają przed sobą kilka dni marszu, a ja rozpoczynam wakacje, sunąc liliową karetą o klimatyzowanym wnętrzu. Sama się dziwię, że nie trafił we mnie piorun z jasnego nieba. Może dlatego, że oni cierpieli bardziej, widząc nasz komfort, a po to szli, żeby pocierpieć. Obopólna korzyść.

- Zdrowaś Mario, łaskiś pełna...

- Wiesz co? Może zmienimy nieco plany, przecież oni idą z każdej strony, przez pół Polski będziemy na mijankach z pielgrzymami. Bardziej na zachód odbijmy, bo tak nie da się jechać.

Dobra, czemu nie? 

- W takim razie zrobimy dłuższy postój w Mirowie, a śpimy w Antoninie, trochę na północ od Wrocławia. Pielgrzymi zejdą z drogi, przecież muszą kiedyś odpocząć, a my wtedy machniemy te 200 km pustą drogą.

Zatrzymaliśmy się na obiad. Ładne miejsce, dużo wolnych stolików pod parasolami, czyli w cieniu. Zadupie, cisza, aż brzęczy w uszach, dokładnie o tym marzyliśmy. Poszliśmy zamawiać. Tu należało zweryfikować pogląd, że to cisza brzęczała. Nie cisza, tylko uwięziona we wnętrzu restauracji kolonia, spożywająca właśnie obiad. Moi panowie nader szybko zdecydowali, czego oczekują po obiedzie ("frytki- tylko dużo", "nic nie chcę, poczekamy na zewnątrz"), a ja, nieszczęsna ofiara, zostałam pośród chaosu, mlaskania i huku. Nazbyt długo trwało przyjmowanie zamówienia- cóż, jedna jedyna pani podawała posiłek kolonistom, zbierała opróżnione talerze, w międzyczasie przyjmowała zamówienia od niekolonistów, kasowała pieniądze, wywrzaskiwała w mikrofon porcje napływające z kuchni, dosypywała czystych sztućców do pojemników, ścierała brudne stoły, sprzedawała lody oraz niewątpliwie wykonywała wiele innych czynności, których nie zobaczyłam w ciągu piętnastu minut od ustawienia się w kolejce do uiszczenia opłaty za posiłek.

Z prawdziwą ulgą wyszłam z restauracji. Odnalazłam rodzinę przy stoliku, usiadłam wyczerpana. Z nadchodzącej nieuchronnie drzemki wyrwał mnie skrzeczący ryk:

- Dwa schabowe i zestaw surówek!

- Dewolaj do pomidorowej!

- Bigos z ziemniakami!

Nader skuteczne głośniki wołały klientów po odbiór pożywienia.

Jestem niespotykanie spokojna. Nic nie zepsuje pierwszego dnia urlopu. Jestem spokojna i wyciszona. Ona tyra, ja wypoczywam. Och, jak mi dobrze.

Po obiedzie spacer. Od Mirowa do Bobolic, od ruin do nieomal zrekonstruowanego zamku.

Miło było. Tak miło, że udało się nam zapomnieć, że nie wracamy do domu, tylko rwiemy na camping do Antonina, gdzie mamy rozłożyć nasz nowy, niezupełnie oswojony namiot.

- Jedź szybciej, bo dojedziemy w nocy i nie damy rady rozłożyć tego diabelstwa!

- Gdzie mnie prowadzisz, jeśli każdą drogę bedziemy objeżdżać, to do jutra nie dojedziemy!

Wiele padło czułych i miłych słów, gdy usiłowaliśmy przedrzeć się przez nasz piękny, pełen objazdów i remontów kraj.

- Miało być dwieście kilometrów, przejechaliśmy dwieście piećdziesiąt, a campingu nie ma!

- Jest, jest, skręcaj.- Było dobrze po dwudziestej, zmrok czyhał za lasem.

Zameldowaliśmy się, wypakowaliśmy sprzęt. Dwudziesta czterdzieści pięć i prawie noc.

- Dziwny jakiś ten camping, nie ma gdzie namiotu rozbić. Patrz, karuzele, plac zabaw, domki, plaża, a wolnego trawnika brak.

- Dooobra, prysznic i kibel jest, rozkładamy, byle obok latarni, bo już ciemno, jak u Murzyna w...- ugryzłam się w język, mieliśmy liczną widownię, najwyraźniej spragnioną rozrywki.

Z ogniem zabraliśmy się do roboty. Daliśmy radę w piętnaście minut. Byłam z nas naprawdę dumna. Zabrałam ręcznik i poszłam zmyć z siebie pył i kurz polskich dróg. Marzyłam o dwóch rzeczach- ciepłym prysznicu i spaniu. Niestety, w kranie była woda zimna lub lodowata, a spanie zostało przesunięte na później, ponieważ na campingu zalągł się didżej.

Camping Antonin, przypominam.

Na otwartej scenie, nad jeziorem ustawiono wielgachne głośniki. Podejrzewam, że zburzenie murów Jerycha nie stanowiłoby dla nich problemu. Gdy didżej dał czadu, wywołał lokalne trzęsienie ziemi. A wszystko jakieś 50 m od naszego namiotu. Trudno w to uwierzyć, ale nie zauważyliśmy przygotowań do imprezy, krzaczory zasłoniły. Za to dźwięk dochodził znakomicie.

"Żono moja, serce moje..."

"Daj mi tę noc..."

"Biełyje rozy..."

"Na dobranoc dobry wieczór miś pluszowy śpieeeewa wam, mówią do mnie miś uszatek, bo klapnięte uszko mam..."  

Polskojęzyczne utwory zostały wzmocnione solidnie fałszującym głosem didżeja, pewnie po to, żeby było widać, że chłopak się stara.

Potem różności, wszystko w jednym rytmie, umc, umc, umc, muzyka z siłą młota pneumatycznego wdzierała się do mózgu, wątroby, dwunastnicy i pęcherza moczowego. Wcale nie przesadzam, karimata jest zbyt cienka, by zamortyzować rytmiczne podrygiwanie gruntu.

Wytrzymałam do drugiej, potem udałam się z wizytą interwencyjną.

- Panie, do której zamierzacie grać?

Wzruszenie ramion.

- Czy ma pan świadomość, że to jest camping, a nie hala koncertowa?

Wzruszenie ramion.

- Ściszcie to, do cholery, bo chcemy złapać choć parę godzin snu!

Wzruszenie ramion. Czy muszę dodawać, że trafił mnie najjaśniejszy szlag? Tylko szlag, na szczęście gibony sprzed sceny były zbyt pijane, by trafić puszkami, choć próbowali, owszem.

Dziw, że namiot nie spłonął od mojego dotknięcia.

- Dzwoń na policję, natychmiast, bo jeszcze chwila i zarżnę gnoja.

 Przyjechali! Oraz zadziałali skutecznie! Już o czwartej zapadła błoga cisza. Zdążyłam pomyśleć, że to cudownie, że już jest krótszy dzień, w czerwcu oglądalibyśmy właśnie wschód słońca i odpłynęłam. Obudził mnie terkot i huk. O siódmej rano, w niedzielę, przyjechał sprzątacz- traktorkiem z metalową przyczepką, na tą metalową przyczepkę z dużym rozmachem wrzucał szklane butelki...Chwilę później na tyłach naszego namiotu handlarze zaczęli rozstawiać odpustowe kramy. Około ósmej rano wszytkie pstrokate majtki wisiały na wieszakach, misie i landryki oczekiwały na dzieci, a sprzedawczynie donośnym głosem wymieniały najświeższe plotki. 

Całe szczęście, że te straszne chwile przeżyliśmy na początku urlopu, bo doprawdy, kilku tygodni trzeba było, żeby odzyskać równowagę psychiczną. Na wszelki wypadek proszę o propozycje- w jaki sposób można zepsuć sprzęt didżejowi tak, żeby hałastra nie zorientowała się, czyja to sprawka.

Reszta podróży- luzik. Zwizytowaliśmy rezerwat ptaków w Miliczu, Biskupin, safari park w Świerkocinie, Wolin na wszystkie sposoby, rezerwat cisów nieopodal Tucholi oraz wiele innych miejsc, o których nie będę się rozpisywać, bo i po co. Dla zainteresowanych wrzucę zdjęcia. Niebawem.

[onet_player v1="nVQC53X36" v2="" v3="" v4="1511571"]

piątek, 7 sierpnia 2009

Piorun

Nastąpiło jedno z dwojga: uśmiech losu lub pioruński pech.

Piorun trzasnął firmowy internet. Przynajmniej tak wywnioskowaliśmy, ponieważ w piątek sieć była, potem była sobota i niedziela- obie pełne burz po brzegi, a poniedziałek przywitał nas komunikatem "nie mogę wyświetlić strony". Trafiło, jasne. 

Naszą firmową siecią zawiaduje syn Prezesa. Szalenie niezręczna sytuacja, bo nie sposób go właściwie zdopingować. Na każdego innego pracownika można nawrzeszczeć, zagrozić utratą pensji, można przywołać wizję mąk piekienych i wiecznego smażenia w jednym kotle z teściową, co byłoby i tak łagodną karą za ociąganie się z naprawą. Nie czepiam się sympatycznego, młodego człowieka, skazanego na nieszczere uśmiechy, nieszczerą wyrozumiałość i ostrożne wykluczenie z nurtu pracowniczego. Ab-so-lut-nie się nie czepiam, stara się chłopak w miarę swoich możliwości, tylko, no właśnie, tylko te możliwości. On po prostu na wyrost Się Zna. Naprawiał, grzebał, potrząsał, wymieniał, poruszał, znów wymieniał- aż do bólu, zamiast po dwóch dniach powiedzieć- nie wiem, wezwijcie fachowca, bo ja nie daję rady. A jak wezwać fachowca samowolnie, skoro Syn Prezesa Się Zna?

W ten sposób przez dwa tygodnie internet bywał. Pół godziny w ciągu dnia, czasem godzinę, przeważnie w rytm bywania Syna Prezesa w pracy. Brak internetu w domu to uciążliwość, w pracy natomiast- kompletna katastrofa. Brak radia, brak dostępu do konta bankowego, brak dostępu do bloga, allegro, googla...Nie sposób pracować po prostu.

Z drugiej strony podejrzewam, że wyłącznie ten brak spowodował, że przepchałam w miarę bezboleśnie górę roboty, którą muszę wykonać przed urlopem. W okresie przedurlopowym zazwyczaj klnę w żywy kamień wybór drogi życiowej. Gdybym pracowała w sklepie, albo w smażalni ryb, czy w budce z hot-dogami, nikt nie wymagałby ode mnie zrobienia kilku tysięcy hot-dogów, czy nasmażenia góry ryb na zapas, na czas, kiedy mnie nie będzie, czy skasowania hałdy towarów, która cierpliwie czekała na mój powrót. A tu? Gonitwa przed, gonitwa po, na dobrą sprawę urlop traci sens, bo gdy przychodzi pierwszy wolny dzień, nie mam siły włączyć nawet jednej szarej komórki, która pozwoliłaby mi trafić do ubikacji bez błądzenia, drugi tydzień urlopu mam zatruty wizją roboty, którą będę musiała przepchać po powrocie. Tak więc, być może brak sieci to skutek ulitowania się nade mną z jakichś wyższych czynników, żywo zainteresowanych moim zdrowiem psychicznym. Tym razem, przypadkiem, którego na pewno nikt nie skojarzy z brakiem sieci, jestem odrobiona :)

W poniedziałek Syn Prezesa rozpoczął swój urlop. Wykorzystaliśmy okazję czym prędzej, na 8.00 został umówiony prawdziwy fachowiec, który miał błyskawicznie naprawić zepsute. Ósma się zgodziła, ale dzień nie- przybył we wtorek, powodując czystą, żywą radość w naszych sercach. Rycerz na białym koniu dwudziestego pierwszego wieku to fachowiec, który umożliwi dostęp do sieci. Pogrzebał, pomieszał, zainkasował i poszedł. Nie wiem, czy odjechał kilometr, gdy sieć znikła.

- Panie Fachowcze, nie ma! No znowu nie ma, niechpanwracanatychmiast!

- Natychmiast się nie da, bo jestem umówiony, kupię nowy (trzeci? czwarty?) router i jutro przyjdę.

Przyszedł, zainstalował, zainkasował i wyszedł. Nie wiem, czy ujechał kilometr...

- Panie Fachowiec, bez żartów, niechpanzawraca, boznowuniemamy!

- A, to ja już nic nie pomogę, proszę dzwonić do dostawcy internetu, bo to ich sprawka.

Nie do wiary, ale przez trzy trudne tygodnie nikomu nie przyszło to do głowy.

Dziś rano, ciut przed upływem przepisowych 48 godzin przyszli dwaj mili panowie z TP, wymienili: jedno gniazdko telefoniczne, to, którym internet do nas przypływa, poprawili druciki w puszce telefonicznej, mówiąc, że co jakiś czas trzeba je skrócić, bo się utleniają i już. Zrobione. Działa. 15 minut roboty.  

Wszystkiemu winien piorun. Nie przyczynił się co prawda do awarii, ale zmylił radykalnie.

 

A teraz- wolne. Pełne dwa tygodnie luzu. Jezu jak się cieszę!

***********

Dawno temu pisałam o studniówce Michała, a właściwie o problemach z dobraniem garnituru na tę okazję. Nie zrobiłam wtedy zdjęcia, jak katastrofalnie wyglądał mój syn w przymierzanym ciuchu. Ale proszę:

Co prawda nie jest to mój syn, ale wygląd (pominąwszy głowę)(rzecz jasna, mówię o wyglądze Jackowskiego) prawie się zgadza. Nadal uważam, że moda to nie wszystko, czasem dobrze jest spojrzeć w lustro.

sobota, 11 lipca 2009

Z pamiętnika hazardzisty.

Kto gra w karty, ten ma łeb obdarty.

Żeby potem nie było, że nie uprzedzałam. Mnie babcia najpierw uprzedziła, potem nauczyła grać w Durnia.

Nie bez dumy wyznam, że przy pomocy Durnia nauczyłam się dodawać :)

Na początek należy zaopatrzyć się w karty, 24 sztuki, czyli od dziewiątki do asa. Potem koniecznie trzeba zorganizować sobie przynajmniej jednego przeciwnika, w wieku od, powiedzmy, 5- 6 lat (łatwe, zobaczysz! pewnie, że wygrasz, jak ktoś gra pierwszy raz zawsze wygrywa!(potem należy pozwolić wygrać, co najmniej raz)). Przeciwnik może być jeden, dwóch, lub (ostatecznie) trzech, zgodnie z podzielnością liczby 24. Karty tasujemy. Rozdajemy po 5 sztuk. Kolejną kartę kładziemy brzuchem, czyli obrazkiem do góry. Kolor na obrazku to tzw trumf, czyli atut. Nieobeznanym w karcianej terminologii wyjaśniam, że kolory w kartach są cztery:

karo   

kier 

trefl 

pik

Stanęliśmy na samotnej karcie, leżącej na środku stołu. W ręce trzymamy resztę nie rozdanych kart. Tymi kartami przykrywamy, jak kołderką, naszą kartę atutową.

 Skupiamy się teraz na pięciu kartach, które nam przypadły. Zaglądamy w nie z zachowaniem zasad bezpieczeństwa- karty trzymamy przy orderach i wystrzegamy się "przypadkowych" spojrzeń czujnych oczu bezwzględnych przeciwników, posiadających oczy dookoła głowy, niejednokrotnie na wypustkach. W otwarte karty gramy wyłącznie w celach instruktażowych.

Co my tu mamy.

  

Po pierwsze- w tej grze atutem jest pik. Naturalnie, ideałem jest posiadanie największej ilości rzeczonych pików we własnych kartach. Naturalnie, najlepiej, gdyby to były same asy pik. W uczciwej grze jest to niemożliwe, wolno natomiast podmienić posiadaną w ręku dziewiątkę pik na króla leżącego pod kołderką. Dziewiątka trumfowa wymienia się na wyższą kartę spoczywającą na stole.

Po drugie- atut przez całą grę jest ten sam.

Po trzecie- w grze istnieje możliwość tzw. meldowania. Zbieramy w ręce parę, damę i króla tego samego koloru. Najwartościowszy jest meldunek atutowy, daje czterdzieści punktów. Cała reszta- pół z tego, czyli po dwadzieścia.

W naszym, przykładowym rozdaniu mamy w ręce dziewiątkę i damę pik. Wymieniamy dziewiątkę na króla

  

 i stajemy się szczęśliwymi posiadaczami najcenniejszego meldunku, który na dobrą sprawę gwarantuje wygraną w tej partii. Przeciwnik ma meldunek za dwadzieścia. Przypominam, atut jest niewymienny, jeśli przeciwnik zamelduje swoje nędzne treflowe dwadzieścia, nadal trumfem jest pik.

Po czwarte- dorzucamy do koloru i nie ma obowiązku przebijania. Przeciwnik melduje dwadzieścia, rzucając na stół damę od kompletu- tu treflową- mówiąc: melduję dwadzieścia (co bardziej podejrzliwi przeciwnicy żądają w tym momencie okazania króla- ich prawo, trzeba pokazać). Nie mamy wyjścia, dorzucamy dupka trefl. Dobieramy po jednej karcie, tak, żeby w ręce zawsze było pięć sztuk. Dostaliśmy dziewiątkę karo. Przeciwnik męczy kolor, rzuca króla trefl. Mamy teraz wybór. Możemy zabić króla naszą pikową damą, rujnując sobie wymarzony meldunek, lub dorzucić bezwartościową dziewiątkę.

Po piąte- wartość kart:

Najstarszy jest As- 5 pkt.

Król- 4 pkt.

Dama- 3 pkt.

Walet, czyli dupek- 2 pkt.

Dziesiątka- 1 pkt.

Dziewiątka, jako się rzekło- bezwartościowa.

Razem w kartach jest sześćdziesiąt punktów, dlatego trumfowy meldunek w trakcie gry prawie gwarantuje zwycięstwo.

Po szóste, choć powinno być po pierwsze, najświętsze, aktualne w każdej grze karcianej- grę zaczyna osobnik po lewej stronie rozdającego, zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Jest to człowiek, który przy rozdawaniu kart dostał pierwszą kartę. Nigdy, ale to nigdy nie rozpoczynamy rozdawania kart od siebie.

Po siódme- pierwszy dobiera kartę ten, kto zabrał lewę (czyli wziątkę, inaczej bitkę). Zgodnie z prawem silniejszego :) Następny ruch również należy do silniejszego. Byłem dzielny, zawładnąłem kartą przeciwnika- następny ruch należy więc do mnie. Proste.

To już wszystko, jeśli chodzi o zasady.

Po zakończonej grze trzeba przeliczyć aktywa.

  

2 asy- 10

3 króle- 12

3 damy- 9

1 walet- 2

1 dziesiątka- 1

34 punkty w kartach+ 40 punktów za meldunek- razem 74 punkty. Odnieśliśmy miażdżące zwycięstwo, ponieważ przeciwnik ma: 60 minus 34 = 26 punktów w kartach plus 20 za meldunek- razem 46 punktów.

Dobra rada:

Należy wystrzegać się miażdżących zwycięstw, zwłaszcza w przypadku dzieci i początkujących przeciwników. Dzieci rezygnują z rykiem, który trudno ukoić, przegrywający dorośli natomiast niezwłocznie dochodzą do wniosku, że gra jest nudna i mają w dupie.

Gra JEST nudna, ale czasem lepiej nudzić się wspólnie, przy kartach, niż osobno gapić przez okno na padający deszcz i poddawać się depresji, niezwykle szybko nadciągającej w trakcie deszczowych wakacji.

Zapomniałabym o najważniejszym.

Przegrany zostaje tytułowym Durniem. Mina dziecka, w majestacie prawa nazywającego rodzica durniem- bezcenna :)

sobota, 4 lipca 2009

namiot

Idą wakacje. Pamiętni zeszłorocznych problemów związanych z namiotem postanowiliśmy zaopatrzyć się w całkiem nowy dom, taki...idealny, na miarę wciąż rosnących potrzeb. Rzecz jasna, ja wybierałam, w końcu to moja "potrzeba" rośnie najszybciej :(

Po pierwsze- miał się łatwo rozkładać, wszak nie zamierzamy spędzić wakacji na nieustającym rozbijaniu namiotu. Drugie ważne- brak kałuż wewnątrz w razie deszczu. Trzecie- uszanowanie dorosłego dwunoga, czyli możliwość korzystania z namiotu na stojąco. Co prawda, sypiam leżąc, ale już przerabiałam przebieranie się i wędrówki na czworakach, dziękuję, więcej nie chcę.

Po przerzuceniu miliona ofert zdecydowałam się na NEO. Podobno kobiety, wybierając, biorą pod uwagę wyłącznie kolor. Proszę, proszę, widać wyraźnie, że jest to pomówienie. Może zniewaga. Gdybym kierowała się kolorem, na bank nie wybrałabym sraczkowatego :) Kierowałam się rozmiarem przedsionka- zmieści się w nim stół i krzesła, znęciła mnie wizja hazardowej gry w durnia, albo w wojnę, cymbergaja, czy też w kości- podczas deszczu, który, rzecz jasna, nie będzie padał. W końcu Neo, toż to prawie jak Noe, sama nazwa wskazuje, że nawet potop nie da rady. Chyba.

Nabyty w styczniu wór zalegał w piwnicy i czekał na dogodny moment. Doczekał się wczoraj.

Udaliśmy się całą rodziną w ustronne miejsce, żeby nie było wstydu przy ludziach, i rozpoczeliśmy żwawą akcję. Z torby wylazło bez trudu. Potem było wyłącznie pod górkę. Wielgachna szmata, kawał brezentu, niepoliczalna ilość rurek, jakieś nieokreślone kawałki- ręce mi opadły do samej ziemi. Rzecz jasna, instrukcji brak, bo chłopu ręka by uschła, gdyby ją zabrał, przecież na zdjęciu wszystko co najważniejsze, jest.

No podłogi nie ma, ale oczywistym jest, że podłoga jest na podłodze. Acha. To od czego zaczynamy? Nie wiem, zaczynaj, od czego chcesz. OK, w takim razie budujemy przedsionek.

Dziecko zmontowało maszt- cud, że nie wybił okna w pobliskim domu, bo koniec masztu ginął za horyzontem. Naprawdę, duża rzecz. Wśród kilometrów kwadratowych tropiku wespół wzespół namierzyliśmy stosowną dziurkę. Potem drugą.Wg obrazka - powinniśmy mieć gotowy przedsionek. Akurat. Smętny kawałek szmatki rozkrzyżowany na wetkniętych w grunt patykach nijak nie poddawał się formowaniu. Zaraz, podłoga ma pętelki, może trzeba było najpierw tę podłogę? Słuchaj, do czego służą te taśmy? A te kółeczka?

Wtykaliśmy maszty różniście, w dziurki w taśmach, w dziurki w podłodze, w grunt luzem- kompletna klapa, "namiot" wyglądał jak ściera do garów niedbale zawieszona na kaloryferze.

- Do dupy ten namiot, coś ty wybrała?

- Trzeba było instrukcję zabrać, a nie teraz narzekać.

- Chyba zwariowałaś, po co nam namiot, który trzeba rozbijać z instrukcją?- tu mnie miał. To akurat święta prawda.

- Mam dość. Szarpiemy się z nim ponad godzinę, a jest coraz gorzej. Zwijamy. Pojedziemy do sklepu, obejrzymy gotową, rozbitą sztukę i będziemy mądrzy.

Ha, ha zwijamy.

Po upakowaniu, ściśnięciu i zwązaniu pakiet uzyskał rozmiar trzy razy większy od wyjściowego, co wykluczyło upchnięcie go w eleganckiej torbie od kompletu. Trudno. Pozbieraliśmy fanty luzem i pojechaliśmy pod sklep, gdzie oczekiwały nas przepięknie naszpanowane dzieła. Acha. Te aluminiowe rurki, które chcieliśmy wyrzucić, mają podtrzymywać daszek nad tarasem! Czyli mamy taras! Dwa tarasy, sądząc po liczbie rurek.Tajemnicze kółka z wypustką to rewelacyjny system ping&ring, fantastycznie ułatwiający ustawienie masztów! Acha.

- Dobrze. To już wszystko wiemy.

Wszystko? A do czego jest ten  trapezoidalny hektar szarej szmaty? A jak się zwija, żeby wlazło do torby? Co ze skraplaniem pary wodnej wewnątrz namiotu? I CO Z NIEPRZEMAKALNOŚCIĄ?

- Tak, kochanie, teraz już na pewno sobie poradzimy.- Czasem bywam mądrą żoną.

Po trzygodzinnej szamotaninie jedno wiem na pewno. Zmieścimy się. Możliwe że, oprócz nas, zmieściła by się wewnętrz spora drużyna harcerska, lub średniej wielkości ciężarówka z przyczepą.

Wstępnie rozważam stacjonarne wakacje. Przecież nie bedziemy się codziennie szarpać z rozbijaniem tego monstrum. No, chyba, że wytrenujemy- dzień za dniem, po pracy, dwie godzinki rozbijania namiotu.

Już się cieszę.

wtorek, 30 czerwca 2009

Zorba

Na cześć lata. Rrrrrrrazem :)

Oraz zdanej matury, hura, hura, dziecko po dwóch miesiącach poznało wyniki!

czwartek, 25 czerwca 2009

Piosenka kominiarza

Panie Kominiarz!
Co pan wyczyniasz?
Po coś pan wszedł na dach?
A on tylko westchnął i wcale nie przez nią
Nie dla dziewczyny to słówko: ach!

Wzdycham, bo strasznie mi szkoda księżyca,
że nikt już na niego nie patrzy.
Że nie zachwyca tak jak zachwycał
Wybrzydzać nauczył się każdy.
I nikt już nie widzi, że księżyc
To kółko wycięte ze złota.
Bo wyście biedni i fanty przejedli.
Chamstwo i zwykła hołota.

Panie Kominiarz!
Znów pan zaczyna.
To już doprawdy jest grzech.
Złaź pan z powrotem i skończ tę głupotę.
On tylko splunął i westchnął: ech!

Wzdycham, bo strasznie mi szkoda księżyca
że nikt już na niego nie patrzy.
Że nie zachwyca tak jak zachwycał.
Wybrzydzać nauczył się każdy.
I nikt już nie widzi, że księżyc
to kółko wycięte ze złota.
Bo wyście biedni i fanty przejedli.
Chamstwo i zwykła hołota.

Panie Kominiarz!
Po kiego grzyba, lecz jego nie ma.

Lecz niego nie ma.
Została drabina.
Na księżyc cholernik wlazł
i drabkę wciągnął.
Usiadł jak pan
I nie wzdychając już wcale
Zadyndał sobie nogami
- Bo ja w księżycu się zakochałem – krzyknął
- A na was to dyndam
I dyndać zaczął - dynda do dzisiaj.
Dynda ile wlezie.

Dyndam, bo strasznie mi szkoda księżyca
że nikt już na niego nie patrzy.
Że nie zachwyca tak jak zachwycał.
Wybrzydzać nauczył się każdy.
I nikt już nie widzi, że księżyc
to kółko wycięte ze złota.
Bo wyście biedni i fanty przejedli.
Chamstwo i zwykła hołota.

wtorek, 23 czerwca 2009

Oprócz

Oprócz błękitnego nieba nic mi dzisiaj nie potrzeba.

poniedziałek, 22 czerwca 2009

Dorożka

- Dzień dobry, ile kosztuje kurs dorożką dookoła Rynku?

- 70 zł. Jedziecie?

- Nie, chcieliśmy się zorientować, bo może przejechalibyśmy się po wyjściu z kościoła.

- A, ślub! To nie, ślubny kurs kosztuje 600 zł.

 

Zaczarowana dorożka, zaczarowany dorożkaż, zaczarowany koń...

 

niedziela, 14 czerwca 2009

Pilsko

Cztery wolne dni.

Mogłabym je spędzić przy grillu i piwie, leniwie wylegując się w hamaku.

Mogłabym leżeć brzuchem do góry i gapić się w sufit.

Albo odrobić zaległości kinowe.

Wiele rzeczy mogłabym robić. Czy raczej- nie robić.

To nie.

Zamarzyło mi się Pilsko, z noclegiem, w schronisku na Hali Miziowej. Zrobiłam rezerwację, wpłaciłam połowę ceny i w tym momencie dotarło do mnie, co właściwie uczyniłam. ZAPLANOWAŁAM wycieczkę w góry, co gwarantowało  czterodniowy opad ciągły lub nieoczekiwane zapalenie płuc u dziecka.

Profilaktycznie, przez cały tydzień, dziecko było: pojone syropem z cebuli, odżywiane głównie czosnkiem, podstępnie pozbawiane lodów i towarzystwa zasmarkanych kolegów. Odprawiałam rozmaite czary w intencji braku deszczu.

Czwartkowy poranek przywitał się z nami słońcem (dobrze) i bólem głowy (fatalnie). Ociężale pozbieraliśmy manele i ruszyliśmy w trasę. Czwartek, 11.06. W połowie drogi przypomniało nam się, dlaczego to wolny dzień.

  

Postaliśmy w Budzowie, postaliśmy w Zembrzycach. Stanął sznur samochodów, zgasiliśmy silniki, z oddali dobiegały odgłosy "pertraktacji" ze strażakami blokującymi przejazd:

- Kurwa, co za kraj!!! Żeby drogi krajowe zamykać z powodu procesji!!!- to kierowca.

- Mrmrmr- strażak.

- Panie, od Krakowa jadę! Już czwarty raz stoję, a jeszcze sto kilometrów przede mną! Paranoja jakaś!

W tym momencie nas tknęło i przeliczyliśmy, ile jeszcze będziemy mijać kościołów. Sześć. O szlag. Na szczęście, resztę objechaliśmy, albo zdążyliśmy Przed.

Porzuciliśmy auto w Korbielowie i ruszyliśmy pod górkę, równo z bacą.

  

Górka, słonko, widoki, pierwszy z czterech wolnych dni- raj :) W połowie drogi zatrzymaliśmy się na śniadanie. Na polance. Otwarty widok na wszystkie strony. Po prawej- błysk i huk. Po lewej- chmurzysko, potencjalnie burzowe. My środkiem. Poderwało nas trochę. Nawet byliśmy przygotowani na deszcz, ale wolelibyśmy go uniknąć. A przed nami dwie godziny drogi...Doszliśmy suchą nogą, w godzinę, czyli bez tchu w płucach. Pobraliśmy kluczyk

   

i zalegliśmy w wyrach. Leżenie i gapienie się w sufit- doprawdy, to fantastyczne zajęcie. A jeszcze w pokoju z Widokiem...

 

- Wiecie co? Może chodźmy na tę górę, bo potem nie będzie nam się chciało.

- Już mi się nie chce.

- No.

Poszliśmy mimo to. 

- Dzień dobry, idziecie na Pilsko? - sto metrów od schroniska spotkaliśmy turystów wracających.

- Dzień dobry, owszem.

- No to uprzedzam, że u góry solidnie dmucha. Jak tak patrzę na panią...Nie, żebym zniechęcał...- naturalnie, wędrowałam w podkoszulku. Fakt, było chłodno.

Przeszliśmy następne sto metrów, zaczęło kropić.  

- Wracamy. Przy okazji zabiorę coś ciepłego.

To była naprawdę dobra decyzja. Przez następne dwie godziny z nieba płynęła rzeka.

  

Cóż było robić. Gapiliśmy się na deszcz i rozmawialiśmy ze współwięźniami.

- Byliśmy rano na Pilsku, to teraz nam nie zależy. Ale jeśli wybieracie się na szczyt,  w dodatku z dzieckiem, to nie idźcie przypadkiem żółtym szlakiem. Z jednej strony jest ściana, gładka, bez roślin, bez łańcuchów, pod nogami ścieżka szeroka na dwadzieścia centymetrów, a dalej przepaść. Osuwiska, nic nie zabezpieczone, pani, jak trzydzieści lat chodzę po górach, to bałem się trzy razy- raz dzisiaj! Ten szlak powinien być zamknięty!

Okazało się, że deszcz zesłała nam litościwa Opatrzność, bo właśnie żółtym zamierzaliśmy iść.

W czerwcu jest dłuuugi dzień. Deszcz skończył padać o 19, a mimo to zdążyliśmy.

  

Na Pilsku zaliczyliśmy wniebowstąpienie- chmury obsiadły szczyt. Wracaliśmy w gęstym mleku. Ciekawe, co by było, gdybyśmy wędrowali po omacku nad tą przepaścią. Mleko znikło przed schroniskiem dając nam szansę podziwiania zachodu słońca.

  

Rano- deszcz. I jeszcze trochę deszczu. Potem deszcz. Koło południa zdecydowaliśmy się spłynąć na dół, najkrótszą trasą. Kapało za kołnierz, pod nogami rwący strumień lub mlaskające błocko. Dziecko kaszle i smarka (nigdy, ale to nigdy więcej planowanych wycieczek!) Zbiegliśmy z tej góry w rekordowym tempie, a było stromo. Na tyle stromo, że odkryłam całkiem nowe znaczenie określenia "drżące nogi".

Teraz cierpię męki straszliwe- zakwasy na skalę kosmiczną, nocą chory Kuba kaszle mi do ucha.

A mogłam leżeć cztery dni przed telewizorem.

Albo dyndać w hamaku, czytając książkę o podróżach.

poniedziałek, 8 czerwca 2009

Samochwała w kącie stała

Będzie o krajkach.

Starszy synek na pewnym etapie swojego życia zapragnął być wojem. Znalazł odpowiednią grupę rekonstrukcyjną, przeprowadził wstępne rozeznanie, spodobało mu się.  Głównym warunkiem uczestnictwa był szczery zapał i stosowny strój. Ręcznie szyta lniana koszula, spodnie, też lniane, wełniany płaszcz z półkoła, oraz parę innych drobiazgów, typu buty, kolczuga, stalowy garnek na głowę, tarcza ,topór, miecz.

Idealnie byłoby, gdyby adept wszystkie elementy stroju przyrządził sobie sam. Nie wątpię, że własnoręcznie wykuty miecz, czy hełm może przysporzyć wiele radości, podobnie jak osobiście uszyte buty, ale, mimo szczerych chęci, okazało się, że kowalstwo leży bardzo daleko poza górną granicą możliwości mojego syna. Butom też nie dał rady. Co gorsza, pokonała go nawet zwykła koszula...

Pomogłam, oczywiście. O szyciu posiadam co prawda bardzo mgliste pojęcie, ale tu akurat nie trzeba było cudów. Prawie. Do ozdoby mianowicie potrzebna była krajka. Naturalnie, można kupić, podobnie jak większość elementów stroju, ale szkoda mi było kasy na oferowany badziew. Przeorałam Frehę, znalazłam potrzebne informacje i przystąpiłam do pracy.

  

Bardzo prędko okazało się, że kocham tę robotę.

  

Dziecko z konieczności robiło rewię mody na pokazach, bo co chwilę okazywało się, że poprzednia koszula nie jest tak idealna, jaka mogłaby być i szyta była następna. Potem jeszcze jedna. Mogłabym, rzecz jasna, znacznie intensywniej wyżywać się artystycznie, gdybym była zdolna sprzedać produkcję. Niestety. Zrobić- proszę bardzo, z ognistym zapałem. Rozstać się z wyrobem- nigdy w życiu. Szmergiel, wiem.

A potem dziecko zrezygnowało ze słowiańskich ustawek i moja świeżo odkryta namiętność usychała sobie z żalu.

Aż nagle, całkiem niedawno, okazało się, że tegoroczny obóz małego synka odbędzie się pod hasłem "Słowianie".

!!!

Krajka!

Natychmiast!

Może nawet dwie!

Naturalnie, organizatorka nic o krajkach nie wspomniała, ale uznałam, że NA PEWNO będą potrzebne. Przecież żaden szanujący się Słowianin NIE MOŻE istnieć bez solidnie przyozdobionej koszuli.

Po ukończeniu pierwszej krajki

  

 przyszło mi do głowy, że może trochę przesadziłam. Przecież dzieciaków będzie wiele, dla wszystkich nie zrobię, bo nadal nie umiem się rozstać z żadnym kawałkiem, a nie chcę swojego dziecka aż tak wyróżniać. Nieładnie by wyszło. Dobra, niech będzie, że koszula będzie taka, jak wszyscy mają, krajka natomiast przyda się jako pasek.

A, w sumie nie zaszkodzi, jak będzie miał drugi pasek, na zmianę. Prawda, że spędzenie dwóch tygodni z jednym paskiem byłoby beznadziejnie smutnym przeżyciem? Nie mogłam na takie coś narazić syna. Powstała druga krajka. Ot, taka:

  

Do wyjazdu dziecka na obóz został jeszcze miesiąc. Będę walczyć z nałogiem, bo Kuba ma pojechać z jednym plecakiem, co gorsza, niesionym na własnych plecach. W plecaku niekoniecznie ma być 20 kg wełny przerobionej na krajki.

Poza tym, zajęcie jest dosyć pracochłonne i czasochłonne. W mieszkaniu panuje, eeee, powiedzmy, że chaos, lada dzień kurz wyprze nas z mieszkania, nie wyprane sterty ciuchów nie pozwalają skorzystać z łazienki, z zamrażarki wyjedliśmy wszystkie żelazne rezerwy, a ja sypiam po trzy godziny na dobę.

Namiętność mnie pcha. Namiętność do kawałka plecionej wełny. Żal mi siebie. Troszkę.

  

Dziś odbyło się pierwsze mierzenie stroju obrzędowego:

  

Nie jest idealny. Doprawdy, wiele jeszcze można ulepszyć. Jutro. Może pojutrze. Jak dam radę, to nigdy.

Na razie muszę odespać. Dobranoc.

wtorek, 26 maja 2009

Ziółka

Mam pewne podejrzenia, że starość jest wtedy, gdy nie można sobie przypomnieć co to zioło, za to ziółkami żyje się na co dzień.

czwartek, 21 maja 2009

Komunijny bukiet kwiatów.

- Kuba ma w tym roku komunię, musisz chodzić z nim do kościoła!

- No ma. I chce przystąpić. Uprzejmie proszę, nie będę protestować, a co do kościoła, to przecież dziecko ma wierzącą i praktykującą babcię. Dlaczego nie moglibyście chodzić razem?

- Mrymry, mrumru...to rodzice powinni...mrymry

- Zależy ci? Zależy. Mnie nie zależy. Więc albo chodzicie razem, albo chodzi sam, przekonamy się, co z tego wyniknie.

- No to co, Kubusiu, na którą idziemy w niedzielę?

..............................

We wszystkie niedziele, święta, na różaniec, na roraty, na majówki, na zebrania- dzielnie wędrowali babcia i jej ukochany wnuk. Ponieważ babcia mieszka w pewnym oddaleniu, musiała do nas dojechać, pobrać dziecko, udać się na mszę, oddać dziecko, wrócić do domu. Razem- dobre 2,5 godziny. Przyłożyła się, wiedząc, że na mnie nie można liczyć.

..............................

- Poszłabyś chociaż do spowiedzi, zrób to dla dziecka, przecież będzie mu przykro!

- Nie pójdę. Nie dostanę rozgrzeszenia, bo nie chodzę do kościoła, więc popełniam ciężki grzech, co więcej, nie zamierzam nic w tej sprawie zmieniać, rozumiesz, świadomie żyję w grzechu. Albo więc skłamię, że zamierzam się poprawić, albo zataję grzech, albo uczciwie nie pójdę do spowiedzi. Co podpowiada ci katolickie sumienie?

- Mrymry, mrumru...może po spowiedzi byś się zmieniła...mrymry.

- Haha, wiem, co ludzie powiedzą. Nic nie powiedzą. Mnie, czy tobie w oczy się nie odważą, a za plecami? I tak plotkują, więc co to zmienia? A dziecku wytłumaczę, zrozumie. On wie, że nie lubię pośredników.

...............................

Przyjęcie komunijne odbyło się u mnie w domu. Babcia upiekła placki, sąsiadka tort, ja zorganizowałam obiad, jakieś sałatki i przekąski.

................................

Tu na scenę wkroczyła oddalona na co dzień o 130 km teściowa. Właściwie świekra, ale z charakteru wypisz wymaluj teściowa, taka z niewybrednych dowcipów.

- Co będzie na obiad?

- Nie wiem- odparła moja umęczona trzydniowym pieczeniem placków i obowiązkami kościelnymi Mama.

- Jak to: NIE WIESZ? Jak JA bym tu była, to WSZYSTKO bym wiedziała!- Acha. czyli gdyby tu była, to odwaliłaby całą robotę, a nie opierdalała się, jak Mama. Proszę, jaka porządna kobiecinka.

................................

- Słuchajcie, ja nie chcę się wam wtrącać, ale czy wiecie, że na stole nie ma alkoholu?- Och, Naprawdę?

- Nie ma. I nie będzie. To jest komunia, impreza tradycyjnie bezalkoholowa. Ksiądz prosił, będzie potem dzieci przepytywał, zdecydowaliśmy, że nie będzie.

- Jak to??!! A w zeszłym roku u Dorotki (druga, lepsza synowa) był nawet proboszcz na komunii, był alkohol, było wino i nic nie mówił! Pił  z nami!

- U nas nie będzie.

...............................

Po komunii:

- Poznajcie się, to Pani Jasia. Też miała wczoraj komunię, czterdzieści osób w domu! Podała krokieciki! Były cztery gorące dania! Podziwiam Panią, jak Pani dała radę!

Acha. Ja miałam tylko 16 osób, wykpiłam się pieczonym mięchem, sosem z papierka i nie dopieściłam gości górą żarcia nie do przejedzenia.

..............................

Nie da się ukryć, nie sprawdziłam się zarówno jako chrześcijański rodzic, jak i gospodyni najlepszej imprezy w całej wsi. Wisi mi to, na szczęście.

poniedziałek, 11 maja 2009

Pytanie

- Mamo, co jest potężniejsze: obskurantyzm czy konfucjanizm?- padło z niewinnych usteczek małego synka.

Umarłam.

 

czwartek, 7 maja 2009

Turbacz

W ostatnim dniu kwietnia odebraliśmy ślicznie wyremontowany samochód od blacharza. Taka okazja nie mogła się zmarnować, udaliśmy się więc na pierwszomajowy pochód w góry. Miało być blisko, łagodnie pod górkę, ze schroniskiem na szczycie (pieczątka! lody! może nawet frytki!). Czara ognia wyrzuciła nadpalony skrawek pergaminu z napisem "TURBACZ". Odbadałam na mapie wszystkie szlaki prowadzące na szczyt, wyszło mi, że wchodzi w grę wyłącznie podejście z Koninek, bo najbliżej (ok. 6 km w jedną stronę). Zignorowałam podejrzane zagęszczenie niepotrzebnych linii na mapie, poderwałam rodzinę o szóstej rano na nogi (nie z wrodzonego sadyzmu, tylko z powodu przewidywanych korków na zakopiance), i w drogę.

Na szlaku powitała nas salamandra.

  

Chwilę później okazało się, że te niepotrzebne, gęste kreseczki na mapie oznaczały "nie idź tędy, bo nawet na czworakach nie dasz rady". Wczesny, majowy poranek w górach nader rzadko oferuje nadmiar stopni Celsjusza. Po 10 minutach wędrówki zastanawiałam się, po jaką cholerę zabrałam tyle ciepłych rzeczy, skoro będę szła w krótkich spodenkach i podkoszulku...Cóż, jeśli marzycie o łagodnym podejściu na Turbacz, omijajcie niebieski szlak z Koninek, 1/3 drogi prowadzi naprawdę ostro pod górkę.

Przy wejściu na szlak wisi tabliczka, określająca czas potrzebny na zdobycie szczytu- ok. 3h. Odpoczywając co drugie drzewo, z dłuższą przerwą na posiłek, weszliśmy w niewiele ponad 2 h. Bardzo przyjemnie wędruje się wczesnym rankiem. Byliśmy sami.

  

Tylko my i miliony krokusów.

  

Naturalnie, nie ma krokusów bez śniegu, podobnie jak nie ma dzieci w suchych butach, gdy szlak prowadzi korytem rzeki lub zaspą śnieżną.

  

W schronisku nie byliśmy już sami, niestety. Półgodzinna kolejka po kawę (i frytki), żadnych miejsc przy stolikach. Następnym razem startujemy o piątej rano, wyśmigamy wszystkie emeryckie wycieczki. 

  

Pooglądaliśmy ośnieżone Tatry,

  

pozwoliliśmy się oskalpować wiatrom, nałapaliśmy w płuca moc żywicznych aromatów, i w charakterze najszczęśliwszych ludzików na świecie zeszliśmy w dół, nie łamiąc nóg i nie nabijając sobie żadnych guzów. 

Zakwasy oraz liczne odciski, naturalnie, umiliły mi trzy następne dni. No i co z tego? Było PIĘKNIE.

PS

Zdecydowanie odradzam wędrówki w sandałkach, bez zapasów jedzenia i bez ciepłej odzieży. Małe, bo małe, ale jednak góry, wymagają wyobraźni i szacunku.

 

poniedziałek, 4 maja 2009

Matura

Dziś o 9.00. Trzymajcie kciuki za moje duże dziecko.

Tematy z polskiego. 

Angielski rozszerzony, cz.1

Angielski rozszerzony, cz.2

Transkrypcja nagrań, angielski rozszerzony

Matematyka, poziom rozszerzony.

 

 

piątek, 17 kwietnia 2009

Czasy

Małe dziecko wyjeżdża w lecie na obóz zuchowy. Było w tej sprawie zebranie, na którym otrzymaliśmy dłuuuugachną listę, co zuch musi ze sobą mieć. Na tej liście znalazły się różne różności, na przykład menażka i niezbędnik. O kurcze. To takie rzeczy jeszcze istnieją?- debilnie mi się pomyślało.

Allegro, hasło "menażka", szukaj.

Oto niektóre możliwości:

1. Oryginalna szwedzka menażka z podgrzewaczem

2. NOWA___KULTOWA____ MENAŻKA WOJSKA POLSKIEGO Z BOR

3. Menażka Legii Cudzoziemskiej Oryginalna Używana

4. NIEMIECKA MENAżKA I MANIERKA BUNDESWEHR ORYGI

5. Menażka Kochgeschirr Wehrmachtu BCM

6. Menażka Afrykańska

7. MENAŻKA US STALOWA

8. MENAŻKA WOJSKOWA CZESKA (harcerska) TURYSTYCZNA

9. Menażka francuska 3 częściowa

10. Zestaw manierka+menażka . Specnaz ZSRR. Ostatni

Jakież piękne mamy czasy! Pamięta kto 3 dni w kolejce przed składnicą harcerską, bo menażki mieli rzucić? Takie zwykłe, bez rączki, których nie dało się używać bez poparzeń?

Kupiłam dziecku menażkę z BOR, dorzuciłam szwedzki niezbędnik i saperkę z armii niemieckiej. A sobie kupiłam napalm w tabletkach :) Wszystko kurierską przesyłką niebawem zapuka do moich drzwi.

Czad.

poniedziałek, 6 kwietnia 2009

Wpływ

- Chooodź ze mną na tandetę, ty masz lepsze oko, coś doradzisz, ocenisz- komunikaty tej treści nadawała moja Mama od jakichś dwóch miesięcy. Migałam się artystycznie, bo jeśli czegoś rzetelnie nie lubię, to są to właśnie ciuchowe zakupy. A jeszcze na Tandecie! Z Mamą!

Uległam w sobotę, bo nie miałam żadnej sensownej wymówki. Dziecko  byczy się na zielonej szkole, auto oczekuje na naprawę i nie nadaje się do zabrania w plener, najpilniejszą robotę odwaliłam- nastąpił totalny brak wykrętów.

Odwiedziłyśmy pińcet piździesiąt sklepików, ja- niby głos doradczy, a naprawdę- wyrocznia bez trójnoga. Skutki takich zakupów ZAWSZE były opłakane. Projekcja żalu za niekupionym (bo odradziłam) i pretensji z powodu kupionego (bo doradziłam) powodowała, że z każdym krokiem furia we mnie niepokojąco rosła. Szybciutko sobie przypomniałam, dlaczego spieszyłam się z wyjściem za mąż, użaliłam nad małym dzieckiem, często będącym pod babciną opieką, utrwaliły mi się wątpliwości co do zdrowego rozsądku dużego dziecka, dobrowolnie zamieszkującego z w/w.

W sto milionowym sklepie znalazłam coś dla siebie. Mama poczuła się zobowiązana do świadczeń w zamian za moją obecność przy jej decyzjach:

- Czerwoną nie, jak ty będziesz w czerwonym wyglądać, może szarą...- Tu przerwałam zdecydowanym:

- Proszę czerwoną.

Okazało się, że nie sposób wyzwolić się spod wpływu rodziców. Chyba jeszcze z trumny łeb wystawię i zdecyduję, że ma być odwrotnie, niż chce Mama. Jeśli moje dzieci mają podobny stosunek do mnie, to... no cóż, to sporo wyjaśnia.

czwartek, 2 kwietnia 2009

Pełna kultura

Nie mów nic złego o Żydach, bądź pełna zrozumienia dla obcych zwyczajów, religii, kultury. Choćby żydowscy ochroniarze posunęli się do ataku na ciebie w twoim mieście pod pozorem poszukiwania ładunków wybuchowych w torebce. Nie ma też powodu, aby się przyglądać pejsatym w jarmułkach i chałatach, czy wiesz, jak Oni źle się przez to u nas czują?

Nie atakuj nachlanych, wulgarnych Angoli, choćby przymierzali się do obsikania Twojego dziecka podczas spaceru po Rynku. Przecież Oni przyjechali tu się zabawić i zostawić górę pieniędzy w knajpach i burdelach, będących naszym dobrem narodowym. Nie można czynić im afrontów, bo nie będą nas reklamować.

Dlaczego czepiasz się Niemców? Przecież jesteśmy członkami jednej, wielkiej eurorodziny. Że aroganccy? Że patrzą z pogardą? Że są wcześniej obsługiwani w knajpie? Przecież to nie ich wina, tak zostali wychowani. Trochę zrozumienia dla innych. Trzeba być gościnnym.

Czemu znów czepiasz się kary śmierci! To niehumanitarna kara. Kodeks Hammurabiego nie jest na czasie, przecież jesteśmy ludźmi cywilizowanymi. Nie będziemy nikogo uśmiercać tylko dlatego, że on zamordował 16 osób. Rąk złodziejom też nie będziemy obcinać! Barbarzynko! Co z tego, że okradli cię piąty raz.

Dobrze.

Będę cywilizowana. Usiądę sobie na ławeczce i spokojnie popatrzę, jak ograbiają mnie z prawa do życia. W imię wyższych (niż moje) wartości.

 

Garczarek. Nie na temat, ale refren, ten refren...

środa, 25 marca 2009

Zima

Wyjeżdżałam  dziś z przydomowego parkingu, poprószonego nieco śniegiem. Zima za nami, odrobina śniegu na drodze nie zrobiła na mnie wrażenia. Lusterko, wsteczny, gaz, jedzie... stoimy. Co jest, psiakrew?! Brym brym się robi, a auto stoi!

Wolniutko ruszam i wziuuuu, przez krawężnik, chodnik, na trawnik. Dobrze, że sąsiad, który zwykle parkuje w tym miejscu zdążył pojechać do pracy. Zgłupiałam, bo przecież droga ledwo przykryta śniegiem, ślisko, owszem, ale bywało już gorzej i takich cudów, jak żyję i jeżdżę, nie zanotowałam. Przeklęłam pochopnie ubrane letnie ogumienie. Muskając gaz niczym motylek wyprowadziłam auto na drogę. Wyjazd z osiedlowej uliczki prowadzi z górki, na oko ze trzydzieści stopni. Czujnie zjeżdżałam z niej pół na godzinę, a i tak niemal mi się udało staranować pojazd pędzący pięć na godzinę główną drogą (też z górki, jakieś 15 stopni). Prawdziwą chwilę grozy przeżyłam, gdy ujrzałam we wstecznym lusterku nadjeżdżający samochód. Panika w oczach kierowcy nie zostawiła miejsca na złudzenia- dałam gaz do dechy, przerażone auto złapało kawałek nieśliskiego i z zawrotną prędkością trzy na godzinę przy pracy silnika wskazującej na próbę startu w kosmos wyjechaliśmy na główną. Zdążyłam, spanikowany człowiek w aucie za moimi plecami gładkim ślizgiem przegrzał oba, puste na szczęście, pasy, i zatrzymał się przy próbie staranowania krawężnika. Trzy na godzinę dojechałam do jeszcze główniejszej drogi, na której drogowcy zrobili co trzeba, więc tylko chwila grozy na zakręcie, a potem spokojniutko, do celu.

U celu zobaczyłam człowieka, który zakładał na koła łańcuchy.

W Krakowie. 

Pod koniec marca.

środa, 18 marca 2009

Szczerość za szczerość

Ogłoszenie o pracę:

"Zatrudnimy [...] ze znajomością programu Płatnik"

Rozmowa z Kandydatką:

- Oczywiście, zna Pani Płatnika?

- Eeee, a co to jest Płatnik?

- Program za pomocą którego można rozliczyć się z ZUS-em.

- Acha, to znam.

- Acha, to skontaktujemy się z Panią...

 

wtorek, 17 marca 2009

Komputer

Komputery mamy po to, żeby ułatwiały nam wykonanie pracy, której wogóle nie mielibyśmy, gdybyśmy nie mieli komputerów- takie zdanie od czasu do czasu pada z ust mojej siostry, posiadającej męża informatyka. Źle mówię, nie informatyka, tylko komputeromaniaka.

Mój osobisty PC zaczął zachowywać się podejrzanie około zeszłorocznych wakacji. A to zapisana poprawnie płytka nie wykazywała chęci współpracy, a to znikało niezbędne pliki, że o nieuprawnionej selekcji zdjęć nie wspomnę, a to gra nie chciała odpalić- nadchodziło COŚ. Delikatnie odpytywani znajomi fachowcy stanowczo doradzali format C. Niby można było, ale wiązało się to z niechybną utratą wielu absolutnie niezbędnych programów, których używam zawodowo, a których nie sposób zainstalować ponownie, bo nie ma z czego. Ostatnia przepytana osoba, czyli szwagier, ucieszyła się bardzo wyraźnie.

- Stary rupieć!- orzekł w swoim narzeczu- potrzebny jest nowy i ja ci go przyślę!- okazało się, że był pewien problem z prezentem urodzinowym dla mnie, komunijnym dla małego dziecka i świątecznym dla wszystkich, problem, który właśnie ładnie się rozwiązał.

Nie protestowałam. Czemu miałabym?

Rozmowa odbyła się gdzieś w listopadzie, wysyłka Super PC też.

Wymyśliliśmy nawet, w jaki sposób ominąć cło- moi Amerykanie wysłali paczkę amerykańską pocztą do Amerykanów zamieszkałych w Niemczech, niemieccy Amerykanie mieli wysłać paczkę już na terenie Unii, czyli bezcłowo.

Tydzień przed świętami bożonarodzeniowymi paczka dotarła do Niemiec. I się zaczęło. Najpierw była przerwa świąteczna, więc nie wysłali paczki. Potem mieli długachne ferie zimowe, na które wyjechali, więc nie wysłali paczki. Potem nie mieli za co wysłać paczki, bo czek przeznaczony na opłaty zaginął. Potem czekali na następny czek. Nastał luty.

Przyglądałam się tym wysyłkowym perturbacjom z pobłażaniem. W końcu miałam działający komputer. Do dnia, w którym miałam niedziałający komputer...

Nadal nie rozpaczałam. Nie działa, to nie działa, zrobimy sobie krótkie wakacje od komputera, przecież lada dzień przyjdzie nowy, poczekamy.

Taaak.

- Mamo, co to jest negatyw?- odwrotność pozytywu, zaraz Ci pokażę...Nie pokażę, bo nie mam komputera.

- O której odjeżdża ostatni tramwaj?- Nie wiem, nie mam komputera.

- Zapłaciłaś za prąd?- Nie, nie mam komputera.

- Przyślij mi przepis na chleb- Nie mogę, nie mam komputera.

- Rozliczyłaś podatki?- Nie, nie mam komputera!

- Mamo, przyszła już paczka?- Nie, nie przyszła (ten tekst można spokojnie pomnożyć przez milion, bo synek trochę się niecierpliwił).

- Siostra, paczka już przyszła?- Nie, nie przyszła.

- Wydrukuj mi...- Nie mogę, nie mam komputera!!

- Sprawdź...- Nie mogę nie mam komputera!!!!

Do tego wszystkiego okazało się, że w pracy się nie wyrabiam bez możliwości dokończenia pewnych tematów w domu, a w domu nie było na czym!!!

Obłęd. Jeszcze miesiąc temu przysięgłabym, że nie jestem uzależniona od komputera. Jakże się myliłam! Nie do uwierzenia, do jakiego stopnia komputer stał się niezbędnym elementem dnia codziennego!

Ale...

Wolne popołudnia pozwoliły na bezstresowe załatwienie wielu sprawek i spraweczek. Zuchowa sprawność fotografa uzyskała niezbędną oprawę, tabliczka mnożenia sama wskoczyła do głowy, podobnie księdzoskie pytania przedkomunijne, oraz angielskie nazwy dni tygodnia i miesięcy, odświeżyliśmy grę w kości i kierki, rowery są znakomicie przygotowane do rozpoczęcia sezonu, a plany zdobycia kolejnej odznaki PTTK nie są już mgliste i niewyraźne. Nauczyłam się piec chleb, przyszyłam wszystkie brakujące (od lat) guziki i tasiemki. Przeczytałam niespiesznie "Ziele na kraterze", odbadałam "nowy" aparat fotograficzny.

Miło, prawda? Niestety, potwierdziło się, że komputer zjada właściciela. NO I CO Z TEGO!!! Niech zjada! Tylko niech już działa! Wymuszenia i podstęp pozwoliły mi zawładnąć komputerem starszego syna, będę go trzymać kurczowo, aż spacerem i piechotą dojdzie przyobiecany sprzęt. Dziecko ma maturę lada dzień, niech się uczy :)

A ja, nie starajac się nawet opanować drżenia rąk, pozwoliłam komputerkowi, komputeruniowi ponownie zawładnąć moim życiem.

Matrix jest bliżej, niż mi się wydawało.

piątek, 27 lutego 2009

Stirlitz pomyślał. Spodobało mu się. Pomyślał jeszcze raz.

Zaczęło się od choroby. Gdy człowiek po kilku zdrowych latach porządnie się rozłoży, efekty mogą być zaskakujące. Tym, którzy gorączkują równie często, jak ja, przypominam, że oprócz fal grobowego zimna i piekielnego gorąca występuje taki np. światłowstręt, czyli :

- nie da się oglądać telewizji, bo razi, a poza tym miga i mruga, czyli krzywdzi.

- komputera nie da się użytkować tym bardziej, bo do dolegliwości telewizyjnych dochodzi konieczność utrzymania się na krześle.

- czytać się nie da, bo kartki są białe i kumulują światło.

Zostaje leżenie. Leżenie i myślenie. Taaaak. Wyraźnie sobie uświadomiłam, że myślenie nie przydarza mi się zbyt często. Nie mówię tu o kombinowaniu w stylu co na obiad, jakie zakupy, co z lekcjami, gdzie na wakacje, którędy do domu i czy zdążę z robotą. Szum codzienności został skutecznie wytłumiony, z nudów mózg się zaktywizował. Od czegoś trzeba było zacząć, coś łatwego na początek, żeby zwoje się nie przegrzały. Obrabianie znajomym tyłków, o, tego było mi trzeba, w myślach można, bo nikt się nie dowie i zachowam opinię osoby nieobrabiającej :)

Weźmy taką Jolkę. Dużo gada, każdemu co innego, nikomu prawdy. Córkę namawia do nadużywania bliźnich... Zaraz, coś było. Acha, narty. Pożyczyły i nie oddały, ile to już lat? Osiem. Co to za deski były? Warto się upomnieć? Warto, wszak Kuba akurat do nich dorasta, a zima dopisała. Ale czy warto walczyć o rupiecie? Rupiecie? Deski używane przez dwa sezony, buty jeden sezon, nówki prawie. Nadały by się do nauki. Poza tym, co to za zwyczaje, jak się pożycza, trzeba oddać.

- Cześć. Słuchaj, pożyczałaś dla Oli osiem lat temu narty. Takie czerwone, metr czterdzieści. I buty do nich, wysokie, żółte, z czarnymi klamrami, rozmiar trzydzieści dziewięć (proszę, ile szczegółów mózg wygrzebał z nicości? Być może ze względu na oczojebne połączenie barw :) Na ferie jechała do Rabki, z Łukaszem i Grześkiem. No, w każdym razie oddaj, bo będą potrzebne.- Byłam z siebie naprawdę dumna, z kilku powodów. Upomniałam się o swoje, co nie przychodzi mi łatwo, zadbałam o mienie, co wogóle mi nie przychodzi, skombinowałam darmowy sprzęt dla dziecka, odszukałam w mózgu tyle pożytecznych informacji sprzed początku świata.

- Co???? Jakie narty???? Nie pożyczałam żadnych nart.- O, moja droga, źle trafiłaś. Tym razem przygotowałam się do rozmowy, nie dam się zbyć byle czym.- Spytaj Oli, na pewno będzie pamiętać. Poszukaj w piwnicy, pewnie gdzieś stoją w ciemnym kącie.

- Acha, wiem, ja wtedy jechałam do Niemiec, a Ola na te ferie. Ale ja nie wiem, nie widziałam ich na oczy, Grzesiek je zabrał od ciebie bezpośrednio, a po feriach, jak przywoził Olę, obiecał, że ci odda. Ja ich na pewno nie mam.- Ostatnie zdanie zawierało dawkę cykuty.

Grzesiek. Były sąsiad. Została się po nim żona, znana z "zagospodarowywania".

- Cześć. Dawno, dawno temu zabieraliście Olę na ferie. Razem z Olą były narty, które podobno mieliście mi oddać. To poproszę teraz, bo są mi potrzebne.

- Narty????? Jakie narty???? Nic nie wiem o żadnych nartach.

- Pomyśl chwilę, to nie pudełko zapałek, żeby przypadkiem wpadły pod fotel i tam sobie spokojnie leżały osiem lat. Czerwone były, z żółtymi butami, narty miały nalepkę, która nie chciała się zmyć, czarna taka. Poszukaj, pewnie stoją gdzieś w piwnicy.

- Nie, niemożliwe. Poszukam, ale na pewno nie ma.

Coś brzdękło i pękło. Prawdopodobnie była to moja cierpliwość i dobra wola.

Jak to? Tak pięknie udało mi się wygrzebać w mózgu pożyteczną informację, i miałoby się zmarnować? Zaraz zaraz, coś było. Obrus w kwiatki na 12 osób.

- Jola? Szukasz nart? To przy okazji poszukaj jeszcze białego obrusa, pożyczałam ci na bal karnawałowy. Trzy lata temu.

- Jaki obrus????? Przecież ci oddałam!

- Nie oddałaś, nie upominałabym się, gdybyś oddała. Poszukaj, na pewno jest u ciebie.

- Ula? Szukasz nart? Przy okazji poszukaj litrowego stalowego termosa, pożyczałaś rok temu.

- Jolka? szukasz nart i obrusa? Poszukaj przy okazji czarnej sukienki, pozyczałam ci na sylwestra dwa lata temu.

- Ula? szukasz nart i termosa? Spójrz przy okazji na półkę z książkami i do szafki z naczyniami, brakuje mi paru pozycji.

Minęły dwa tygodnie. Wykonałam szybki rachunek zysków i strat.

Zyski- lekki kac moralny.

Straty- dwie koleżanki.

Myślenie szkodzi, CBDU.

środa, 4 lutego 2009

Ławeczka

  

Ławeczka podoba mi się tak bardzo, że miałam myśl o zmianie nagłówkowego dąbczaka na to cudo. Ale nie, jednak nie . Jeszcze pomyślicie, że się na was wypinam, a to byłaby przecież Nieprawda. Poza tym, sama miałabym problem, którą dupą się wypinam.

Dąb zostaje.

Ząb- zupa zębowa.

Dąb- dupa dębowa.

Dla jasności- NIE WYPINAM SIĘ.

piątek, 30 stycznia 2009

Cigaretka

Richard Muller, Cigaretka na 2 tahy.

Ruszyło, jak dawno nie. Brakuje jeszcze, żeby porwał mnie utwór wykonany po niemiecku.

niedziela, 25 stycznia 2009

40

O, jak mnie czerep rypie...

Najpierw były kwiaty i życzenia.

  

Kolorowe jedzonko:

  

  

Potem już tylko bursztynówka

  

najwłaściwsza dla ryczących czterdziestek. Cóż, bum, bęc i mam. Myślałam, że będę bardziej przeżywać. Myślałam, że nie będe mieć kaca. Myliłam się podwójnie. Gdy będę oglądać swoje zdjęcia za dziesięć lat stwierdzę, że o rany, jaka byłam młoda i piękna. Czyli teraz właśnie jestem młoda i piekna, ze zmartwień zostało ewentualnie zdrowie, alo co tam, jest szansa, że jutro wróci. No, może pojutrze,

  

bo gdy zaglądam do butelki okazuje się, że kacodajny płyn jeszcze nie całkiem wyszedł. Tak. Szkocka jest stanowczo przereklamowana.

 Bujam się.

Ach, muszę zmienić tytuł bloga. Oni byli pierwsi. Nie dzisiaj zmienię, bo musiałabym pomyśleć, a niezdolnam.

wtorek, 20 stycznia 2009

Wyprz

Sobotę i niedzielę spędziłam przy komputerze. Samo w sobie nie byłoby to takie złe, ale ja PRACOWAŁAM. Rodzina w tym czasie leżała i się nudziła, wkurwiając mnie niewymownie. Najpierw oglądali telewizję. Potem "przeczytali" pół "Pana Samochodzika". Zorganizowali sobie obiad (frytki i tosty z dżemem). Potem oglądali telewizję. Ponarzekali, że się nudzą. Pod wieczór poszły w ruch szachy.

Przez chwilę nad szachownicą wisiały dwie głowy. Dwie sekundy później wisiała jedna głowa, druga wykonywała coś na kształt tańca Świętego Wita. Kilka chwil później jedna głowa wisiała bez zmian, drugiej nie było w zasięgu wzroku. Wisząca głowa zaczęła się niecierpliwić:

- Grasz?

- Tak!- dziarskie potwierdzenie dobiegło z drugiego pokoju.

- To chodź tu i skup się, bo przegrywasz!

Tup, tup, tup.

- Jestem! Czemu przegrywam?- zapytał Wytrawny Szachista.

- Biegasz nie wiadomo gdzie, zamiast pilnować planszy! Popatrz, właśnie odsłoniłeś królówkę, mogę ją zbić całkiem za darmo. Przed chwilą oddałeś gońca, a zaraz zabiorę ci wieżę. To twoja strategia?

- Tak, trafiłeś na Wielką Wyprz!

  

  

  

Kicia pomagała mi w pracy.

czwartek, 15 stycznia 2009

Konkurs

Oto mój faworyt w konkursie na bloga roku.

środa, 7 stycznia 2009

Duchy 2

Kolejny duch jest świńskiego pochodzenia. Być może niesłusznie mówię o duchu, bo rzecz bardziej w ciele, ale jednakowoż nie opuszcza mnie takie bardzo ulotne, eteryczne wrażenie... Może to zapach, niewątpliwie niematerialny?

Bierze się:

- słoninkę

- cebulę

- jabłko

- majeranek

- sól

Słoninkę kroimy w kostkę, albo mielimy. Najlepiej nabyć już zmieloną- odpadnie sporo tłustej roboty, choć skwarki będą mniej eleganckie. Wrzucamy do gara z grubym dnem, albo bardzo mieszamy, żeby się nie przypaliło. Zresztą, w garnku z grubym dnem też bardzo mieszamy. Smażymy długo, min.godzinę, na małym ogniu. Acha, słoninki sporo, powiedzmy kilogram, żeby był sens spędzać pół dnia przy garach.

 Gdy skwarki uzyskają pożądany kolor- złociutki taki- wrzucamy cebulę, pokrojoną w ćwierćplasterki. Albo w kostkę. Albo w inne formy- co kto lubi. Cebuli mniej więcej tyle, co słoninki, powiedzmy, że też kilogram. Znowu długo smażymy, często mieszając. Niech będzie, że znów ok. godziny. Cebulka ma w tym czasie stać się mięciutka, smarowalna, przezroczysta prawie.

Obieramy i ucieramy na grubej tarce kwaśne jabłko, może być reneta, albo boskop. Albo inne, ale koniecznie kwaśne. Naturalnie inne formy dziabania jabłka są dopuszczalne, ktoś lubi w kwadraciki- proszę uprzejmie, niech dziabie, chociaż utarte jest lepsze. Do złociutkich skwarek i mięciutkiej cebulki wrzucamy to jabłko, niech oddda, co ma dobrego. Na koniec dosypujemy majeranku, hojną ręką, pozostając przy kilogramie słoninki- majeranku dajemy ze 30 g, czyli półtorej standardowej paczki. Doradzałabym jednak sprawdzić rozmiary paczuszki, bo bywają większe, a takie np. 20 dkg majeranku mogłoby zniweczyć dwie do trzech godzin naszej pracy, oraz, co gorsza, zespuć solidną porcję smalczyku.

Jeśli chodzi o sól- są dwie szkoły. Jedni mówią, że koniecznie trzeba solić już podczas smażenia, inni upierają się, że solić należy dopiero na chlebie. Osobiście sypię nieco do gara, a na kromce dosalam. Tak lubię, i co mi kto zrobi?

Po dodaniu jabłka i majeranku smażymy jakieś 5 minut- teraz to już wściekle często mieszając, bo to jest ten etap, kiedy całość lubi się spalić. Wyłączamy, zostawiamy, żeby nieco wystygło. Niby można od razu przelać do docelowego naczynia- najlepiej prezentuje się w glinianym garnczku- ale bezpieczniej jest nieco poczekać, bo oparzenia goją się fatalnie. 

No dobra, wystygło, przelewamy i wstawiamy do lodówki. Idziemy wreszcie spać, bo zaczęliśmy robotę o dwudziestej, czyli jest nieco po północy. Za to rano, jak wstaniemy, lecimy po chleb, kroimy dużo kromek, smarujemy mazidłem, solimy i żremy, bo na zwykłe jedzenie jesteśmy zbyt niecierpliwi.

 Teraz spokojnie możemy sprawdzić temperaturę za oknem, nawet         -15 nam niestraszne w obliczu ciepełka w okolicy żołądka.

Nad nami, niestrudzenie, unosi się świński duch...

wtorek, 6 stycznia 2009

Duchy

Od Wigilii chodzą za mną duchy. Muszę się z nimi zmierzyć, same nie chcą odejść. Oto pierwszy z nich: Alain Robert.

Z Nowym Rokiem dobrze sobie uświadomić, że nie ma rzeczy niemożliwych.

Więcej tu.

Gdy wydaje mi się, że dotarłam do ściany i nic więcej się nie da- zaglądam, żeby sobie przypomnieć, co można zrobić ze ścianą. Pomaga.