czwartek, 29 grudnia 2011

Nowe

Zaczęło się jakieś dwa tygodnie przed świętami. Od nagłego wyjazdu Mamy do sanatorium. Niespodziewanie- nic nie musiałam na święta. Właściwie nigdy nie narzekałam i poddawałam się terrorowi bez słowa skargi, oczadzona urokiem przedświątecznego szału. Kto terroryzował? Ciężko orzec. Mama ze swoim "zróbże", albo jeszcze gorszym "nikt tego nie zrobi równie dobrze, jak ty", ewentualnie Tradycja, poprzedzona Tradycyjnym sprzątaniem, Tradycyjnym makowcem i milionem innych idiotyzmów, jakże Tradycyjnych.

To nie tak, że nie lubię świąt. Lubię. Kocham. Ale miło jest zasiąść do Wigilii nie padając na nos, nie usypiać nad rybą, nie patrzeć bezmyślnie w sufit przez dwa dni świąt, gdy do żadnej innej aktywności zdechły organizm nie jest zdolny.

Ton nadał Kuba.

- Jakieś specjalne życzenia w kwestii menu?

- Yyyyy, może być pizza?

- Zamiast barszczyku, uszek, pierożków, kapustki, makowców i rybek- pizza???

- A co, za mało tradycyjnie? To niech będzie pizza w dwunastu smakach...

Z niejasnych przyczyn pizza w dwunastu smakach uświadomiła mi, że przyszło Nowe.

- Kochanie, dzwonisz do Mamy? Nie mów jej, że jesteśmy sami w Wigilię, bo przypadkiem nas zaprosi i będzie kłopot.- Oho, będzie afera, a moja mama, a twoja mama...

- OK- Ku mojemu szczeremu zdumieniu, mąż entuzjastycznie zareagował na, jakże naganną, propozycję. Lekuchno zawstydzony, dodał:

- Wiesz, jak z Mamą, przygotuje milion rzeczy, każe to wszystko jeść, będziemy z przeżarcia chorować do Nowego Roku, a jeszcze się nasłuchamy, ile się natyrała i ile wydała.

Osłupiałam. To wszystko oczywiście prawda, ale żeby mój mąż powiedział to NA GŁOS? DO MNIE? Nowe w wielkich butach, ot co!

Dwa tygodnie przed Wigilią spędziłam na napawaniu się. Już to kupiłam prezencik, już to przetarłam leniwie jakieś okno, niby ciągle robiłam to, co zwykle o tej porze roku, ale tym razem dlatego, że chciałam, a nie z przymusu. Naprawdę, różnica jest kolosalna.

Pierwsze w moim życiu święta bez ciśnienia. Cud. Polecam. 

.......................

Tydzień przed Wigilią, gdy zrobione i zamrożone pierogi z kapustą grzały mi serduszko, popełniłam poważny błąd. Mój, od blisko roku chory na niewiadomoco mąż, nieustannie poszukuje nowych metod leczenia. Niby nic w tym złego, w praktyce jednak wygląda to tak, że poszukuje metodą gnębienia mnie. Jęczy, narzeka, marudzi i stęka, tak strasznie, że ciągle przeglądam książki, strony internetowe, poradniki i przewodniki. Tym razem trafiłam na stronę diety dr Dąbrowskiej. Pierwszą myśl miałam dobrą, kupię książki, przejrzymy, pomyślimy. Druga, niecierpliwa, kazała mi przejrzeć chomiki. Znalazłam, wydrukowałam, rzuciłam mężowi do czytania i zadowolona (że na chwilę da mi spokój) oddaliłam się w stronę choinki, akuracik przystrajanej. 

Mąż zajął się lekturą na poważnie. Świadczyły o tym nabrzmiałe emocjami okrzyki, które sobie lekceważyłam, niestety. Po okrzykach nastała cisza, a potem granitowa decyzja:

- Od jutra zaczynam.

- Zwariowałeś? Święta za tydzień!

Głodówka na święta? Nowe w butach wielkości Pałacu Kultury!

Na Wigilię jedliśmy wobec tego barszcz ukraiński bez mięsa i bez fasolki, bakłażana nadziewanego pomidorami i cebulą, a na deser pieczone w folii jabłka. Postnie było, aż strach!

W święta przyszła sąsiadka. Z wielgachnym talerzem własnoręcznie pieczonego ciasta, a jakże. Po sałatce z warzyw bez sosiku na śniadanie i chudej pomidorówce na obiad- ten talerz z nieprawdopodobnie pachnącym ciastem był największą pokusą w moim życiu. Ciasto zamroziłam. Leży teraz obok pierogów z kapustą i czeka na Wielkanoc.

 Mam nadzieję, że po 6 tygodniach na warzywach i owocach ozdrowiejemy oboje dokładnie tak, jak obiecuje pani doktor. Bo łatwo nie jest. Ani przyjemnie. Słabam, jak mucha, energiczna jak mucha w smole, a w perspektywie- impreza sylwestrowa, z rozlicznymi pokusami w płynie. Od wczoraj liczę, ile przygotować napojów. Czy pół litra na łebka starczy? Wieczór długi, potem na dodatek toast. No i ile trzeba surowca, żeby otrzymać kilka litrów napojów? 20 kg marchewki i 10 kg jabłek starczy? Dobrze, że chociaż bąbelki na toast mam gotowe. Ukisił się soczek z buraków...

Wszystkiego najlepszego w NOWYM Roku życzę. Wszystkiego najlepszego. 

poniedziałek, 28 listopada 2011

Nie czytać, bo żale wylewam!

Życie leniwie płynie.

Leniwie, bo nie czuję, żeby coś się zmieniało. Praca, szkoła, choroba, kuchenne zajęcia, nawet spotkania z przyjaciółmi rozgrywają się na podobnej scenie, według niemal identycznego scenariusza.

Dziwi w tym lenistwie jedynie to, że nie mogę nadążyć za dniem, który ucieka, przecieka, upływa, przesącza się, zanika, gdzieś się-między minutami- mijamy nieustannie. 

Najbardziej wyżyma mnie szkoła.

Chciałabym, żeby moje dziecko umiało myśleć.

Chciałabym, żeby odkryło swoje zainteresowania.

Chciałabym, by mój syn umiał informacje przyswojone z książek wykorzystać w praktyce.

Chciałabym, żeby dziecko umiało w lesie odróżnić jodłę od sosny, a na łące szalej od rumianku.

Chciałabym, aby dziecko umiało się uczyć.

Chciałabym w końcu, aby szkoła dała fach.

Drogi Mikołaju, to lista życzeń do Ciebie, ponieważ instytucja powołana specjalnie w tym celu żadnej z powyższych rzeczy mojemu dziecku nie daje i dać nie zamierza.

Muszę nauczyć sama? No ba. Ale czy mogę? Czy umiem dosyć?

Na samokształcenie w nauczycielskim fachu mam mało czasu, bo biegam do pracy, zapracować na podatki, zapracować na aparat, który utrzymuje szkołę i ministra od mieszania dzieciom w głowach.

Mój syn ma problemy z ortografią. Od lat. Od lat łapię się najróżniejszych metod, żeby jakoś wtłoczyć do łeba podstawy podstaw. W tym roku się poddałam, dojrzałam do fachowca. Wykonałam telefon do poradni dyslektycznej.

Nie zależało mi na zaświadczeniu, chciałam konkretnej pomocy. Najpierw dowiedziałam się, że jest rejonizacja. Myślałam, że to słowo dawno temu znikło z naszego słownika, ale nie, trwa i rządzi. Jest JEDNA pańcia, która może zająć się moim dzieckiem. Nie ma możliwości jej ominąć, chociaż od razu widać, że nie pomoże, bo nie chce. Robi dziecku testy na inteligencję, ogląda koślawe literki. Z tronu spływają kąśliwe uwagi o braku skupienia uwagi, o nieznajomości zasad ortografii (!!!)(bzdura, jakich mało), o niedbałości, lenistwie. Z testów wynika, ze dziecko jest sporo powyżej przecietnej, czyli powinien się nauczyć! Nie umie, czyli leń! Dobrze, mówię, proszę mi powiedzieć, jak uczyć? Ano prowadzić zeszycik dyktand. Nie pomaga? Niemożliwe, widocznie niedbale prowadzony. Coś więcej? Więcej nie potrzeba. Aż poradnię trzeba otworzyć, żeby takich rad udzielać? Nie mógłby nauczyciel od j. polskiego? Trzeba utrzymywać babę, której zadaniem jest podać formularzyk i prawić dziecku złośliwości? Zeszycik dyktand prowadzimy od dawna, przez trzy lata nie pomógł, to nagle teraz ma zdarzyć się cud?

Jedyną przydatną informacją, jaką udało mi się od niej wyrwać, była ta o niewłaściwym trzymaniu pióra przez dziecko. Kuba jest w piątej klasie. Przez tyle lat nikt nie zwrócił na to uwagi. Ileż ja się nasłuchałam od nauczycielek! Że za wolno, że niewyraźnie, że szybko się męczy, że się nie stara! Szlag! Kupiłam pióro, kupiłam książkę, trenujemy przez tydzień i już są efekty! Jak widać, nie wiedziałam dość, nie przyszło mi do głowy, że sposób trzymania pióra jest aż tak ważny!

Oczywiście, narzędzia i książki wyszukałam w internecie, bo pańciazporadni nie udziela takich informacji. Ta o trzymaniu pióra ulała się przypadkiem, przy okazji pogardliwej uwagi, że Kuba nawet pióra nie umie poprawnie chwycić. Kuuuurwa mać!

Podobno mają być zlikwidowane domy kultury. Miasta nie stać na ich utrzymanie. Żal mi się zrobiło, ponieważ znany mi osobiście dom kultury jest prawdziwą perełką, całkiem niedawno władowano w jego powstanie gigantyczne pieniądze. Nauczyciele z Fortu zbierają podpisy przeciwko likwidacji placówki. Zadałam jedno pytanie- dlaczego sami nie próbujecie tego wziąć? Przecież to samograj, wyjątkowe miejsce, już wyremontowane, są uczniowie, jest renoma! Może będzie biedniej, ale powinniście się utrzymać na rynku bez problemu. Dacie radę! Ano, nie jest łatwo. Jeśli firma zrobi się prywatna, to nauczyciele stracą swój status. Nie będą już nauczycielami, przepadną przywileje zagwarantowane kartą nauczyciela. Czyli wydano wyrok. Miasto nie zapłaci, ludzie się nie zaangażują. Stracą dzieci.

Co gorsza, uświadomiłam sobie, że pańcia psycholożkazporadni też jest objęta kartą nauczyciela.

Czasem słucham narzekającej koleżanki nauczycielki. Że karta kłuje w oczy, że fora internetowe pełne złych słów, że dziennikarze są krytycznie nastawieni, że uczniowie nie szanują, że nagonka. Wtedy ja, biedny żuczek, kręcę się bezradnie, zaciskam pięści i zęby. Nie mówię, że nikt tak łatwo nie niszczy dziecięcej psychiki, nie odziera z godności (rodziców) i poczucia własnej wartości (dzieci) jak nauczyciele właśnie. Ani słóweczkiem się nie zdradzam z myślami, że wkurza mnie zdrewniały i skrzypiący model nauczania, że wpienia mnie tłamszenie dziecięcej indywidualności. Nie odzywam się, bo pewnikiem kiedyś będzie uczyć moje dziecko, bo nie czuję się na siłach walczyć z systemem. A potem wypraszam koleżankę, mówię:

- Przepraszam cię, ale mój wolny czas się skończył.

 Nie dodaję, że muszę zająć się naprawianiem tego, co ktoś spaprał za pieniądze i przywileje, za co płacę ja osobiście, płaci społeczeństwo, a w końcu zapłacą dorosłe już dzieci.

A życie przepływa leniwie między palcami.

poniedziałek, 24 października 2011

Po sezonie

Ostatnimi czasy maniacko przerabiam dynie.

Kupuję takiego pomarańczowego giganta, wydzieram ze środka pestki, kawałek zużywam (zazwyczaj do zupy). Niestety, zawsze zostaje nadmiar dyni, jakieś 3 kg dobra, które przetwarzam. A potem upycham w słoikach. Ponieważ dyń w tym roku nabyłam rekordowo dużo, zapasy słoików stopniały do zera. Wybrałam się więc do sklepu, gdzie słoików...nie znalazłam. Pytam panią przekładającą towar nieopodal półeczki, na której spodziewałam się znaleźć słoiki i czego się dowiaduję?

- Słoiki? Nie ma, sezon się skończył!

Sezon na słoika!

Słyszałam w warzywach sezonowych, sezonach filmowych, ale o sezonie na słoiki- nigdy.

Pani spojrzała na mnie dziwnie, gdy ryknęłam zdrowym śmiechem, rozbawiona do łez wizją słoików uprawianych w przydomowych ogródkach, tuż obok grządek z ogórkami i papryką.

Teraz jest sezon na znicze, też szklane, tylko wieczko słabo trzyma. Chyba zrobię w takim razie marynatę, bo marynata nie wymaga 100% szczelności.

 

piątek, 7 października 2011

Brak tytułu

Zmarł Wacław Wieczorek

Nie żyje jeden z najlepszych polskich pilotów. Zmarł w 18 urodziny córki 

Z przykrością informujemy, że dziś zmarł wielokrotny mistrz polski i świata , członek Aeroklubu Krakowskiego i honorowy członek Aeroklubu Polskiego,

kpt. Wacław Wieczorek.


Ś.P. pilot urodził się 25.09.1958 r. w Słomnikach. Przygodę z lotnictwem rozpoczął w 1979 roku.
Był posiadaczem licencji ATPL(A). Jego ogólny nalot to 13000h. W zawodach latał na samolocie Cessna 152. Pierwszą trasę zawodniczą odbył w roku 1980. Był członkiem Kadry Seniorów w latach 1986 – 2009.

Mistrzostwa Polski – osiągnięcia:
- Mistrz Polski (1991, 1996, 1998)
- Wicemistrz Polski (1993, 2000, 2004)
- II Wicemistrz (1992, 2003)

Na Igrzyskach Lotniczych, Mistrzostwach Świata i Europy zdobył 20 medali indywidualnych.
Łączne zestawienie zdobytych medali indywidualnych: 9 złotych, 7 srebrnych, 4 brązowe
Mistrzostwa Świata w Lataniu Precyzyjnym: 2 srebrne, 2 brązowe
Rajdowe Mistrzostwa Świata: 3 złote, 1 srebrny, 2 brązowe
Mistrzostwa Europy w Lataniu Precyzyjnym: 1 złoty
Rajdowe Mistrzostwa Europy: 3 złote, 2 srebrne
Światowe Igrzyska Lotnicze: 2 złote 1 srebrny

2009 XIX Mistrzostwa Świata w Lataniu Precyzyjnym (Polska) - 8 miejsce indywidualnie

2009 VII Rajdowe Mistrzostwa Europy (Hiszpania)

- II miejsce ( z nawigatorem B. Radomski)
- I miejsce drużynowo

2008 VXIII Mistrzostwa Świata w Lataniu Precyzyjnym (Austria )

- II miejsce indywidualne
- II miejsce drużynowe

2006 XVI Rajdowe Mistrzostwa Świata (Francja)
- I miejsce indywidualnie (z nawigatorem M. Wieczorkiem)
- II miejsce drużynowo

2005 VI Rajdowe Mistrzostwa Europy (Słowacja)
- I miejsce indywidualnie (z nawigatorem M. Wieczorkiem)
- I miejsce drużynowo

2004 XIV Mistrzostwa Świata w Lataniu Precyzyjnym (Dania)
- III miejsce indywidualnie

2002 V Rajdowe Mistrzostwa Europy (Czechy)
- II miejsce indywidualne (z nawigatorem D. Zawłockim)

2001 XII Rajdowe Mistrzostwa Świata (Hiszpania) - II miejsce indywidualnie (z nawigatorem K. Wieczorkiem)

II Światowe Igrzyska Lotnicze (Hiszpania) - II miejsce indywidualnie (z nawigatorem K. Wieczorkiem)
2001 X Mistrzostwa Europy w Lataniu Precyzyjnym (Hiszpania) - I miejsce indywidualnie

II Światowe Igrzyska Lotnicze (Hiszpania)
- I miejsce indywidualnie

1999 XI Rajdowe Mistrzostwa Świata (Włochy)
- I miejsce indywidualnie (z nawigatorem K. Wieczorkiem)

1998 III Rajdowe Mistrzostwa Europy (Polska)
- II miejsce indywidualnie (z nawigatorem K. Wieczorkiem)

1997 X Rajdowe Mistrzostwa Świata (Turcja) - I miejsce indywidualnie (z nawigatorem K. Wieczorkiem)

I Światowe Igrzyska Lotnicze (Turcja) - I miejsce indywidualnie (z nawigatorem K. Wieczorkiem)

1996 II Rajdowe Mistrzostwa Europy (Czechy) - I miejsce indywidualnie (z nawigatorem K. Wieczorkiem)

1995 IX Rajdowe Mistrzostwa Świata (Dania) - III miejsce indywidualnie (z nawigatorem D. Zawłockim)

1994 I Rajdowe Mistrzostwa Europy (Austria) - I miejsce indywidualnie (z nawigatorem K. Wieczorkiem)

1994 XI Mistrzostwa Świata w Lataniu Precyzyjnym (Czechy) - II miejsce indywidualnie

1991 VII Rajdowe Mistrzostwa Świata (RPA) - III miejsce indywidualnie (z nawigatorem K. Wieczorkiem)

1990 IX Mistrzostwa Świata w Lataniu Precyzyjnym (Argentyna) - III miejsce indywidualnie

(informacja o kpt. W. Wieczorku ze strony zawodysamolotowe.pl)

Źródło: dlapilota
 
...................................
 
Od siebie dodam, że był również instruktorem szybowcowym.
Chłopaki nie płaczą.
Ale ja jestem płaczliwą babą i ryczę ile wlezie.

środa, 5 października 2011

Wegetarianka z przymusu

W związku z chorobą męża od trzech miesięcy jestem wegetarianką. Więcej nawet- weganką, bo sera i jajek chwilowo tyż zabronili.

W związku z czym jestem ciągle głodna, choć nie mogę powiedzieć, żebym jadła mało.

W związku z czym jestem ciągle rozdrażniona i się wyżywam, wybaczcie, proszę.

W związku z czym permanentnie nie dopisuje mi humor i jestem mało towarzyska. Przepraszam z góry i z dołu.

W sobotę u koleżanki na działce odbywała się imprezka "na zakończenie sezonu działkowego" z pożegnalnym grillem. Przyszłam mocno spóźniona i trafiłam w sam środek wielkiego żarcia, bo akutrat kiełbaski doszły. Gospodyni znad talerza niemrawo tłumaczyła się z braku sztućców dla mnie.

- Dawaj tę kiełbaskę! Jeśli trzeba będzie- pazurami rozszarpię!

Przysięgam, ta wściekle słona, wodnista, przypalona nędzna kiełbaska była nektarem i ambrozją, potrawą z marzeń i snów.

Myślę o niej, przyrządzając zupę dyniową, albo owsiankę.

Gotując ziemniaczki i doprawiajac winegretem sałatę.

Piekąc ryż z jabłkami, czy też dusząc cukinię w warzywach.

Nad fasolką myślę o karkówce.

A przy gołąbkach z kaszą gryczaną wspominam filecik z kurczaczka.

Ech, życie...

poniedziałek, 3 października 2011

Wybory

Już wiem, na kogo będę głosować.

O, na tego Pana.

 

piątek, 30 września 2011

Przestroga

- E, ty to sobie zawsze poradzisz...

Uprzejmie informuję, że są to słowa, za które mogę zabić.

Krew, pot i łzy, niejednokrotnie wieloletnie, wymazane jednym lekceważącym zdaniem.

Naprawdę, to nie jest dobre zdanie.

wtorek, 27 września 2011

Jesień idzie, nie ma na to rady...

Jak zwykle nie mogę się zmieścić z wakacyjnymi wspomnieniami w rozsądnym czasie. Niedługo będę przynudzać aż do Wigilii. No już dam spokój, jedynie napomknę, że resztę wakacji spędziliśmy nad rzeczką opodal krzaczka w Rytrze. Było miło, zdjęcia wkleję, bo kto mi zabroni? Ale to potem. Tymczasem wrzucę parę migawek z Matriksa.

Cztery lata temu podpisałam pewną umowę. Z pomarańczową firmą telekomunikacyjną. Umowa moja, telefon- dziecka. Byłam świadoma podejmowanego ryzyka, owszem. Postarałam się więc o drobne zabezpieczenie, wpisaliśmy w umowę limit. Gdy dziecko przekraczało dwie stówy- telefon miał być odłączany. Miał być, bo nigdy w historii takie coś nie nastapiło. Rozsądne dziecko pilnowało rachunku, który regulowało z własnej, chudej kieszonki. Dwa miesiące temu dziecko zdecydowało się na rewolucyjną zmianę, moimi rękami wypowiedziało umowę pomarańczowym, podpisało umowę z rozćlamanymi fioletowymi. Trzy miesiące wypowiedzenia płacone innym, ale w nagrodę za przyobiecane dwa lata bulenia fioletowym- aparacik do ręki już teraz. Aparacik o taki. Gadżecik. Moje dziecko to zapoznany gadżeciarz. Bawił się więc telefonikiem non stop przez tydzień, korzystając w tym czasie z domowej sieci bezprzewodowej. Ale po tygodniu życie zmusiło biedne dziecko do wyjścia z domu. Poza domem sprawdził sobie skrzynkę e-mail za pośrednictwem pomarańczowego operatora. A potem sprawdził, ile go to kosztowało. Okazało się, że sporo.

Otóż prawie  8 000,- zł.

Podobnież ściągnął 1,5 GB danych za jednym zamachem, zdolniacha. Gdy już udało się wyrwać jakiekolwiek informacje dotyczące tego połączenia okazało się, że Michał o tej godzinie w ogóle nie korzystał z telefonu!

Analiza techniczna wykazała, że połączenie było z "mojego" numeru. Do dziś (minęły dwa miesiące) nie poinformowano mnie, z jaką stroną było połączenie, jakie dane pobrano, gdzie te dane są, skoro nie ma ich w pamięci aparatu. Podobno firma telekomunikacyjna nie ma obowiązku podawania takich danych. Nawet mnie, chociaż to ja mam płacić. Co więcej, dowiedziałam się, że istnieją umowy obowiązujące wyłącznie jedną stronę, bo umówiony limit 200 zł upoważnia operatora do zawieszenia usługi po przekroczeniu tej kwoty, ale nie chroni mnie przed zawyżonym rachunkiem.

Każdy, KAŻDY cholerny ludzik w pomarańczowej machinie traktuje mnie jak kretynkę, która pcha się do aparatu, z którego nie umie korzystać, a jak wiadomo za głupotę trzeba płacić. Ba, żebym to ja korzystała z tego aparatu! Wtedy owszem, ignorancja użytkownika wchodziłaby w grę. Rzecz w tym, że korzystał Michał. Który od urodzenia ma rękę do elektroniki. Oraz nieprzeciętną wiedzę na ten temat. Oraz pielęgnowane zamiłowanie do gadżetów. Jeśli mówi, że nie ma możliwości, żeby coś ściągnęło się samo, czy też nieświadomie- wierzę mu. Po prostu. Wierzę bez zastrzeżeń. Sami wyciągnijcie sobie wnioski.

Sprawę zgłosiłam do Prokuratury, mimo, że mam świadomość, że to chore, żeby zamiast szukać trupa w ogródku, zajmowali się umowami abonenckimi. Niestety, w głębi mnie mam poczucie, że ktoś mnie tu nacina na grubą kasę, za bezdurno. Niech szukają oszusta.

Doniosłam również do Urzędu Komunikacji Elektronicznej, z nadzieją, że kara będzie sroga, i tu mi wszystko jedno, dla kogo. Czy dla pomarańczowych za nadużycia, czy dla fioletowych za wadliwy aparat. Może być nawet po równo. Ja szykuję się do chudych dni, ponieważ niebawem na pensję wejdzie mi komornik, i to na ładnych parę lat (biorąc pod uwagę jej wysokość). 

Dodatek specjalny:

Michałowa dziewczyna popełniła taką samą zbrodnię, pobierając telefon od fioletowych w czasie trzech miesięcy wypowiedzenia u pomarańczowych. Młodzian w salonie, który podawał dziewczynie telefon, poprosił, żeby natychmiast zadzwoniła do pomarańczowych, i zablokowała dostęp do internetu. Nie poinformował, czemu ma tak zrobić, ale ja sobie wnioski wyciągnęłam. Niunia rzeczywiście spróbowała odłączyć tę usługę. Okazało się, że niestety, nie można tego zrobić (!!!). Ponieważ albowiem jest to usługa podstawowa i gdyby nie była dostarczona, można by pomarańczowych skarżyć. Nic to, że abonent usługi sobie nie życzy. Kto by się tam przejmował abonentem, he he...

Naszkicowałam tę żenującą historię ku przestrodze. Chociaż nie wiem, przed czym przestrzegam. Internet, telefon, karty kredytowe, banki, kamery na skrzyżowaniach i nie tylko. Wybory bez wyboru. Smutki bez radości. Bajki bez happy endu.

Tak, jestem wściekła. Bo bezsilna.

Nie, nie będę się tym przejmować. Gnój wolę trzymać na dystans, żeby nie prysnął na skraj sukni.

No to teraz Rytro:

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

wtorek, 6 września 2011

Budapeszt

Dlaczego nie nocowaliśmy na jednym z niezliczonych pól i campingów blisko Hungaroringu, narażając się na dojazdy, korki, dodatkowe koszty?

Powodów było kilka. Po pierwsze- niechęć do imprez towarzyszących. Nie wiem, czy były, bo mnie tam nie było, ale gdy widzę gigantyczne sceny i jeszcze większe głośniki- mam prawo podejrzewać, że ze spaniem może być krucho. Poza tym nie była to impreza bezalkoholowa. Wymięte, szare twarze, błędny wzrok- tak wyglądali ludzie, których mijaliśmy o poranku. A my- z dzieckiem.

Po drugie- kłopot z zapleczem sanitarnym. Chętnie pomieszkałabym pomiędzy krzewami winorośli (była taka możliwość), gdyby ta winnica wyposażona była w porządny węzeł sanitarny, a nie kilka tojek. Tak już mam, że nawet w czasie wakacji korzystam z prysznica, więc zazwyczaj szukam miejsca, które mi ten prysznic gwarantuje.

Po trzecie- szukaliśmy miejsca, z którego można zwiedzić Budapeszt nie korzystając z samochodu. W zeszłym roku wjechaliśmy autem pod Parlament. Tam dojechaliśmy bez problemu. Na miejscu trzeba było opłacić parkowanie, nie pamiętam ile to kosztowało, ale na pewno sporo. Można było zapłacić za dwie godziny, potem ewentualnie powrót i ponowny haracz- na kolejne dwie godziny. Efekt- bezładna bieganina z zegarkiem w ręku. Powrót- największa komunikacyjna masakra, w jakiej w życiu brałam udział, a przypominam, że mieszkam w Krakowie, po którym poruszam się samochodem. Korek, totalny zakaz zawracania i wykonywania skrętu w lewo, obce miasto. Była szansa, że będziemy jeździć w kółko, aż uda się złamać zakaz i skręcić w pożądane lewo. Długo by opowiadać, w każdym razie w tym roku byliśmy stanowczo nastawieni na jazdę komunikacją miejską.

Camping w Budapeszcie.

Szału nie było. Plac niewielki, namiotów mnóstwo. Szczęśliwie przyjechaliśmy w środku dnia, gdy poranni goście zdążyli odjechać, a wieczorni jeszcze nie nadciągnęli, bo byłby kłopot z rozbiciem naszego giganta. I tak rozbiliśmy się na zakładkę, sypialnia w sypialnię z innym namiotem, w którym, niestety, sypiał król chrapania...Wyjątkowo paskudny typ zresztą, na oko, oczywiście. Holender? Belg? Coś w tym guście. Żonę miał jasnoczekoladową, z dredami na głowie, odzianą w zwiewne, kolorowe szaty. I ta kolorowa żona nosiła za kolesiem torby i bagaże. Wieczorem gotowała pachnące dania na wielkiej patelni, stała przy garach, mieszała, a kochający mąż siedział z talerzem przed nosem i pokazywał palcem, co na ten talerz ma trafić. Wspólna kolacja, ha. Porozumiewał się ten człowiek wyłącznie pomrukami. Wrr, brr, mrr, bu, grr. Ciekawy typ, bez dwóch zdań.

Z drugiej strony mieliśmy znacznie lepsze towarzystwo. Chłopaki rozbijali się w porze naszego obiadu, więc siłą rzeczy patrzyliśmy im na ręce. Francuzi. Namiot rozbili błyskawicznie, choć mieli większy, niż my. Była to Quechua, z dwoma sypialniami. Gdybym nie miała jeszcze namiotu, na pewno wybrałabym coś właśnie tej firmy. Nie wiem, czy jest to solidny produkt, ale my, mając doświadczenie, zwykle męczymy się około pół godziny, oni, początkujący (widać, bo namiot nówka, z metką), rozbili się w dwie minuty. Wspólny mieli tylko namiot, poza tym każdy z nich miał własny pomysł na urządzenie swojej sypialni. Dwa różne materace, różne pompki. Szybki zakład i fruuu, do roboty. Myślałam, że padną trupem przy pompowaniu, rywalizacja była wyjątkowo zacięta. Później okazało się, że założyli się o obiad, przegrany gotował. Wyjątkowo sympatyczne chłopaki. Wieczorem, po wyścigach (jeden z nich kibicował Hamiltonowi, drugi Alonso, kłócili się bez przerwy) rozstawiali stolik, otwierali butelkę wina i rżnęli w pokera. Przyznam, że dyskretnie zwracałam na nich uwagę, bo bardzo mi się podobali. No i wypatrzyłam. Przyjechała grupa polskich nastolatków, na oko po osiemnaście, dziewiętnaście lat. Nie mieli z Francuzami wspólnego języka. A jednak dali radę swoim zachowaniem dać do zrozumienia, że mają ich za pedałów i że z całą pewnością jest to dobry powód, by się z Francuzów ponabijać. Fuj, fuj. Co za obora.

Pod prysznicem- niemiła niespodzianka. Oszczędni właściciele znaleźli oryginalny sposób na oszczędzanie wody, mianowicie zamontowali kurki naciskane, czasem spotyka się takie urządzenia w publicznych toaletach. Naciska się kurek, woda przez chwilę się leje, po (krótkiej) chwili kurek odskakuje i woda przestaje się lać. Dodam, że wodę podgrzewał piecyk gazowy. I tak: naciśnięcie- zimna woda- buch piecyk- wrzątek- pyk, koniec wody. I znów- kurek- zimna woda- piecyk- wrzątek- koniec. Oryginalne rozwiązanie, doprawdy.

Na plus campingu trzeba zapisać jego położenie (dwa przystanki autobusem od końcowej stacji metra), porządek na terenie, czystość, oraz dzieci właściciela. Wyjątkowo sympatyczni, komunikatywni, życzliwi, bardzo pomocni. Poinstruowali nas, jak korzystać z komunikacji miejskiej (dostaliśmy nawet mapy turystyczne), rozwiali wszelkie wątpliwości, poradzili, co warto obejrzeć. Muszę przyznać, że bardzo pomogli. Sami z siebie w życiu nie wpadlibyśmy na przykład na to, żeby kupić bilet rodzinny, który upoważniał nas do korzystania z każdego pojazdu komunikacji miejskiej, jaki jeździł w okolicy, czyli z metra, autobusów, tramwajów, a nawet kolejki podmiejskiej. Bilet ważny 48 h, kosztował 2 200,- forint, czyli za 35,- zł mieliśmy miasto do dyspozycji! Genialna rzecz. Życzliwa rada spowodowała wizytę w Pałacu Cudów, węgierskim odpowiedniku naszego Centrum Nauki Kopernik. Zgadnijcie, co moje dziecko najmilej wspomina z tegorocznych wakacji? Podpowiem: pałac cudów...

 

No to pozwiedzaliśmy:)

wtorek, 30 sierpnia 2011

Środek

28.07.2011 r.

Na dzisiejsze popołudnie mamy PLAN.

Czas się przyznać, że tegoroczna wizyta na Węgrzech to nie przypadek. Nieprzypadkowa, szczegółowo zaplanowana, wyczekiwana, oraz wymarzona.

Nawet opłacona, w październiku 2010.

Nie przyznawałam się wcześniej, ale czuję się winna wypadkowi Roberta Kubicy. Przecież gdybym z takim wyprzedzeniem nie kupiła biletów na F1, to nic złego chłopakowi by się nie stało. Ale słyszę, że zdrowieje, więc wyrzuty sumienia nie męczą mnie przesadnie. 

Na Hungaroringu zostaliśmy się za sierotki. Były plany, żeby kibicować Robertowi. Ale po wypadku? W Renault do wyboru Niemiec i Ruski. Odpada. Ferrari? Przy całej sympatii dla Massy- nie. McLaren- niiieeee. Wybrałam Marka Webbera. I tu znów kłopot! Z flagą Red Bulla na trybunę nie wylezę, bo będzie, że kibicuję Vettelowi. Co byłoby rażącą nieprawdą, ponieważ nienawidzę kibicować faworytom. Przed wyjazdem cierpiałam na niemoc twórczą i nie wyhaftowałam kordonkiem żadnego cudeńka na cześć. Trudno, przepadło, będziemy kibicować saute.

16-19 Zwiedzanie boksów dla posiadaczy ważnych biletów Grand Prix

To dla nas:) Jesteśmy spuchniętymi z dumy posiadaczami ślicznych, błyszczących, kolorowych, dopiero co odebranych biletów. W zestawie, z czerwoną smyczą i plastikowym pokrowcem. My precious, celebruję wieszanie na szyi, gładzę miłośnie przezroczystą okładkę. Przez chwilę jedynie, bo akurat dziś leje jak z cebra. Muszę schować skarb pod kurtką. Czuję, że grzeje mi serce.

Dojeżdżamy spóźnieni, ustawiamy się na wskazanym parkingu. Oho, będzie ciekawie, przed wjazdem zatrzymuje nas parkingowy i nakazuje jechać very slowly, bo ślisko. Ano, jak ma być, skoro parking na ostrym stoku, na trawie. Właściwie kiedyś to była trawa, obecnie jest grząskie błoto. Zjechać z górki łatwo, ale jak my stąd wyjedziemy? Na szczęście organizatorzy przewidzieli deszcz, wyjazd z parkingu jest po drugiej stronie, też z górki.

Na pit lane tłok nieprawdopodobny. Kierowcy rozdają autografy, ścisk, pisk, fanki podstawiające WSZYSTKO pod pożądany pisak. Gdy tak na nie patrzę, uświadamiam sobie, jak marną jestem fanką (niewiadomokogowłaściwie), bez czapeczki, bez koszulki ukochanego teamu, bez biustu, który można podstawić (bez obciachu) do podpisania. Nic to, i tak mi się tu podoba. Gdy patrzę na kręcących się mechaników, fragmenty bolidów, pozorowane ku uciesze gawiedzi prace remontowe, gdy własną łapką mogę dotknąć stanowisk dowodzenia- czuję drrreszcz rrozkoszy. O nie, żaden orgazm. Orgazm jest stanowczo przereklamowany :)

 

30.07.2011 r.

Budzi mnie dźwięk. Jakby budzik? Ale jakim cudem, skoro mam w uszach stopery? I jaki budzik na wakacjach?

Która to godzina?

7.00

To sprawka sąsiadów. Wstają, błyskawicznie jedzą śniadanie, wskakują w reprezentacyjne ciuchy i fruuu! Na tor. O 8.00 nie ma po nich śladu. Szczęśliwcy, posiadacze biletów super gold, mają zapewniony dach nad głową.

Nam aż tak się nie spieszy, zapowiada się intensywny dzień wyścigowy, od 9.25 do 18.15. Boję się, że dziecko nie wytrzyma przesady. Na razie znosi nasze fanaberie dość cierpliwie, ale 10 godzin w deszczu? Albo w upale? Ile zniesie, żeby pochwalić się kolegom? Bo fanem, niestety, nie jest...

Docieramy na tor o 11. Bylibyśmy wcześniej, gdyby nie idiotyczne zamieszanie z wejściami. Odbierając bilety przepytałam, którędy wchodzimy. Gate five, nawet przy mojej nędznej angielszczyźnie nie mam wątpliwości, o co chodzi. Wjeżdżamy więc na parking podpisany GATE 5 ONLY. A tu niespodzianka, bo jest to parking płatny, prywatny, zamiast obiecanego darmowego. Żeby dojechać na darmowy, trzeba jeszcze raz objechać cały tor, kilka kilometrów w korku. Trudno, zostajemy na płatnym, 1500 forint, to jakieś 25 zł za cały dzień, zdecydowanie najtańsza rzecz, na jaką można wydać tu pieniądze. Nie chce mi się komentować cen, podam tylko kilka zapamiętanych pozycji:

- czapeczka teamu- powyżej 100 zł

- model samochodu- 300-1200 zł

- piwo 0,5 l 15 zł

Biedacy tacy jak my, żeby nie nabawić się trwałej niestrawności spowodowanej drożyzną, picie i żywność przynoszą ze sobą, w plecaczkach, torbach i lodówkach. Wolno.

Czekamy w gigantycznej kolejce do wejścia. Bramkarz odsyła nas do bramy nr 6. Czemu? Pojęcia nie mam. Zwłaszcza, że nasz sektor jest tuż za bramą nr 5. Lecimy tych kilkaset metrów do następnej bramy (i następnej kolejki),  kolejne kilkaset do sektora. Właściwie to już nie lecimy, bo na torze trwa trening F1. Wzruszenie ściska mnie za gardło. Stoję przy siatce, kilka metrów od toru. Tuż tuż, na wyciągnięcie ręki, z wyciem i rykiem przejeżdżają kolejne bolidy. Taak, w gardle czuję smak spełnionego marzenia. Na pewno jestem tu pierwszy raz, najprawdopodobniej ostatni :) Napawam się. 

Tylko przez chwilę, bo widzę, że dziecko ryczy. Wcale nie jak silnik, ryczy normalnie, jak to dziecko. Od huku bolą go uszy, tak bardzo, że łzy lecą same. Stopery się nie sprawdziły, kupujemy słuchawki. Te z kolei tłumią zbyt dobrze, kontakt z synem urywa się całkowicie. Na migi- udaje że nie rozumie, na zdjęcie słuchawek się nie zgadza, nawet w przerwach między wyścigami.

Po treningach F1 rozlega się z głośników informacja, że "Porsze superkupa".

Skoro tak twierdzą, może i tak jest, osobiście nie posiadam i nie mogę zweryfikować.

- Giermaziak, nasz Kuba Giermaziak jedzie, uważaj!- mąż się gorączkuje, bo czasem ogląda "porsze superkupę" i jest zorientowany. Ha, żebym ci ja wcześniej wiedziała, że jednak trafię na Polaka za kierownicą! Z normalno, polsko flago bym przyszła kibicować. A tak- został smutek, żal i niedosyt.  Bo kibice bardzo aktywni wokół. Przede mną siedzi fanka Hamiltona. Odziana od stóp do głów w jedyne właściwe barwy, przy każdym przejeździe faworyta wstaje, wrzeszczy, podskakuje, widać, że bardzo zaangażowana uczuciowo, ani razu się nie myli i nie wstaje przy Buttonie. Jak ona ich odróżnia już na początku "naszej" prostej- pojęcia nie mam. Nieopodal fanka Schumachera. W dłoniach dzierży własnoręcznie stworzoną makatkę, którą rozpościera na widok czerwonego kasku w srebrnej strzale. Staje na baczność, jak do salutu. Wyprężone ręce dzierżące flagę, uniesione nieco w górę. Niemka, więc wiecie, co wskakuje mi do głowy.Och, jak mi wstyd za takie obrzydliwe skojarzenia. A fe. 

Przed nami chłopiec wymachuje gigantycznym sztandarem Red Bulla. Wpada w oko operatorowi, wrzask który rozlega się na trybunie, gdy widzimy się na telebimie zagłusza nawet hałas powodowany przez bolidy. Po chwili chłopiec ma kilku pomocników w machaniu, ale operator teraz pokazuje konkurencyjne flagi. Polskie też.

W cenie biletu mamy "obiad". Buła, parówka frankfurterka i picie, 0,5 l. Picie, czyli cola lub inna fanta, woda lub piwo, wszystko to można odebrać w pobliskiej budce z jedzeniem. Staramy się pobrać należną żywność, od rana piździ jak w kieleckim, wicher skutecznie wywiewa wspomnienie po śniadaniu. Stajemy w długachnej kolejce, przeczuwając, że możemy się spóźnić na całą resztę wyścigów. Ale nie, obsługa chyba ma dopalacze, bo błyskawicznie dostajemy pożywienie. Smętna, chuda parówka nie zachwyca. Za to smakuje całkiem nieźle. Ciepła, za darmo, a tak poza wszystkim nie jadłam parówek ponad 10 lat (a moje dziecko nigdy), więc, nieprawdaż, egzotyka.

W drodze do parówek mijamy punkt pocztowy. Można kupić okolicznościową widokówkę,

dolepić okolicznościowy znaczek,

 napisać bądź co na odwrocie i wysłać do znajomych, żeby im się ciśnienie podniosło z zazdrości. Co uczyniłam, rzecz jasna. Przy okazji mnie podniosło się ciśnienie, gdy przyszło uregulować rachunek. Przepuściłam przez skrzynkę równowartość obiadu dla trzech osób. Nie bardzo mi żal, bo obiad na jutro (pół kurczaka + buła + picie) stawia tor, a po wyścigu wracamy do Polski.

F1 kwalifikacje.

GP2- pierwszy wyścig.

GP3- pierwszy wyścig. Wychodzimy w połowie, z obawy przed tłumem kibiców opuszczających tor w tym samym momencie i tysiącami samochodów próbującymi się jednocześnie wydostać z parkingów. To wersja oficjalna. Prawda jest inna. Dziecko ma serdecznie dość wyścigów, a przed nami wyścigowa niedziela! Nie chcę przeciągać struny, chociaż żal mi każdej straconej sekundy. Wyjeżdżamy bez trudu, policja sprawnie rozładowuje korki, obstawiają trasę aż do rogatek Budapesztu.

31.07.2011 r.

Dziś to mój budzik dzwoni, o 6.00. Barbarzyńska godzina. Jedyne, co mnie pociesza, to mamrotanie zza ściany. Antypatyczny bufon z sąsiedniego namiotu, koncertowym chrapaniem uniemożliwiający sen wszystkim użytkownikom pola, obudził się i złorzeczy. Bardzo mi go żal. 

Tylko przez chwilę trwam w przekonaniu, że wstaliśmy wystarczająco wcześnie. Gdy wyłażę, przecierając zaspane oczęta, dobiega mnie dziarskie "hi". Sąsiedzi nowym komplecie reprezentacyjnych ciuchów są już gotowi do drogi. Podrywa mnie. Śniadanie w biegu, byle jak zwijamy namiot i gaz do dechy, trzeba zająć strategiczne miejsce na parkingu ułatwiające wyjazd z okolic toru, bo dziś taryfy ulgowej nie będzie, wszyscy wyjadą równocześnie.

Jesteśmy na czas. Trochę niepokoją ciężkie chmury na niebie, zabieramy ciepłe, nieprzemakalne ciuchy i parasole.

GP 3- wyścig. Startujące samochody wyglądają jak luksusowe zabaweczki, nie mam pojęcia, jaka to marka. Tor jest mokry, autka, choć jadą stosunkowo wolno, kręcą się jak bąki na torze, ocierają się i przepychają, niszcząc kolorowy lakier. Pół godziny i koniec, teraz runda wokół toru połączona z machaniem do kibiców. Na jednym z aut, na lusterku dostrzegam różowe serce. A dokładniej różowy napis "serce Vettel."

A cóż to ma być, do ciężkiej, najjaśniejszej? Sprawa wyjaśnia się, gdy zwycięzcy stają na podium. A właściwie zwyciężczynie. Okazało się, że jechały kobitki! Wybaczam różowy napis. Widzę zachwyt na męskich obliczach, gdy panie polewają się szampanem. Do programu można było dołożyć wybory miss mokrego podkoszulka :) To wcale nie GP 3! To Lotus Ladies Cup. Skąd zmiana? Co się stało z GP 3? Pojęcia nie mam.

Przerwa. Nudno. Kartki wysłane, a czymś trzeba czas wypełnić. Dziecko chce obiadu (o dziesiątej rano). Czemu nie? Przynajmniej będzie dach nad głową i trochę cieplej. Obiecane pół kurczaka to pół fileta z kurczaka, z grilla, w ziołach. Dobre, ale mało.

Wracamy na trybunę, bo zaczyna się wyścig GP 2. Jesteśmy daleko od linii start/meta, ale znakomicie słyszymy ryk silników przy starcie bolidów. A przecież te fury są znacznie cichsze od F1...

 [onet_player v1="tx3fYkfF36" v2="" v3="" v4="1617355"]

Mokro. Leniwie popaduje deszczyk, dobrze, że zabraliśmy nieprzemakalne ciuchy, bo parasole zasłaniają innym widok. Bardzo współczujemy kamerzyście, który siedzi wysoko, na podnośniku. Widać, jak chude ramię urządzenia chwieje się na wietrze.

 Mam na sobie podkoszulek, polar i kurtkę przeciwdeszczową. Mimo to trochę marznę. Za mną siedzi sześćdziesięcioletni na oko Szkot, w podkoszulku i krótkich spodenkach. Śmieje się z mojego fioletowego z zimna nosa. Ma koleś gorąc w sobie, uśmiecham się z podziwem, starając się opanować szczękające zęby. Trybuny powoli się zapełniają, jest już fanka Hamiltona i trzech przystojnych Austriaków, wyglądających, jakby przyszli prosto z kortu tenisowego. Jest też palant, który próbuje mnie wyrzucić z mojego miejsca. Wsadza mi prawie do oka swój bilet, na dowód, że bezprawnie siedzę na jego miejscu. O nie, koleżko, naucz się czytać. Numer miejsca co prawda faktycznie ten sam, ale sektor już nie. Pokazuję palcem, w którą stronę ma się udać. Mina mu rzednie, bo jego miejsce jest znacznie gorsze. Spadaj pan, bo zasłaniasz widok. No i masz, przegapiłam finał GP2.

Znów pół godziny przerwy. Dziecko pokłada się na fotelach. Widać, że się męczy na swojej wyspie ciszy pośród oceanu huku. Idziemy na drugi obiad, synek bez trudu pochłania tatusiową porcję.

Porsche Supercup. Cholera, jak można zapomnieć że "porsze superkupa" skoro Węgier ryczy w megafon, ogłasza na całą okolicę?

Żadna tam kupa, startuje Kuba Girmaziak, Verva Racing Team. I wygrywa! Swój pierwszy w życiu wyścig! Cieszymy się razem z nim, mazurek Dąbrowskiego podrywa Polaków z miejsc. Teraz widać, że sporo nas. Mam łzy w oczach. Coś często się ostatnio wzruszam :)

Teraz czekamy już tylko na główny wyścig. Trochę poczekamy...

Jedzie coś. Tir? Na lawecie, zamiast koparki, stoją kierowcy wyścigowi. machają, uśmiechają się do nas. Inni, pogrążeni w rozmowie, nie zwracają na publikę uwagi.

Za lawetą pędzi Bugatti. Ach, te stare samochody...

Reszta rozrywek zaplanowanych przed wyścigiem zarezerwowana jest dla linii startowej.

Organizujemy więc sobie własne. Dziecko pochłania trzeci obiad...

Ejże, coś widać na horyzoncie. Pięknie wychodzi zza zakrętu, zbliża się z szumem i hurgotem. Wybuch śmiechu na trybunach, nadciąga samochodzik szczota, pracowicie czyści powierzchnię toru.

Jest wyścig. Huk przy starcie niewyobrażalny. Chwilę później przemyka nam przed oczami cały peleton, staram się robić jak najwięcej zdjęć, bo potem się rozjadą i już nie będzie tak pięknych ujęć. Aaaaa, właściwie to zdjęć bolidów jest ile chcąc, niepotrzebnie tracę wątek. Porzucam aparat. Dobrze, że są chmury, bo na telebimie przy słońcu słabo widać. A na torze jest tak: brrrrum, w kilka sekund przejeżdżają bolidy (a potem jeden maruder) i przerwa. Bruuum, znowu wszystkie razem, i jeden na końcu. Mąż narzeka, że przejeżdżające bolidy go rozpraszają i nie może się skupić na oglądaniu wyścigu. Chyba prowadzi Hamilton, bo wierna fanka podskakuje gdy widzi pierwszy bolid, a ma niewątpliwie wbudowany detektor, wierzę jej. Fanka Schumachera jest zawiedziona, ukochany odpadł w połowie. Ożywia się na moment, gdy idol popycha na skuterku, macha do nas. Miły człowiek :)

- Patrz, pali się!- mąż trąca mnie w łokieć, wskazuje na telebim. Heidfeldowi zapalił się bolid. Kierowca wyskoczył żwawo, wyraźnie nic mu się nie stało. Psiakrew, wszystkie lepsze rozrywki są zarezerwowane dla trybun gold, nawet płonący bolid. My musimy się zadowolić widokiem na chmurę czarnego dymu.

Fanka Hamiltona smutnieje, wyraźnie oklapła. Pewnie wewnętrzny czujnik jej coś naszeptał do ucha, bo ja nie mam pojęcia o co chodzi, a patrzę pilnie. Ma rację, Hamilton spada o kilka pozycji. Ożywia się przez chwilę, gdy na prowadzenie wychodzi Button, przynajmniej strój fana jej się nie marnuje. Webber, niestety, poza podium.

Przed końcem wyścigu ludzie zaczynają wychodzić. Nie rozumiem. Acha, już wiem, ustawiają się w gigantycznej kolejce, chcą się dostać na tor po zakończeniu wyścigu. Odpuszczamy. Dziecko jęczy i przynudza, zresztą, chcielibyśmy się szybko wydostać, bo chcemy jeszcze dziś dotrzeć do Egeru. Wyjeżdżamy z toru dwie godziny. Właściwie nie wiem czemu, bo na oko nie ma żadnego zatoru. Gratulujemy sobie wyboru kierunku, do Budapesztu ludzie jeszcze chwilę będą wracać. Przed północą może dotrą.

Emocje opadają.

- No i jak? Warto było?- pytam.

- Warto!- krzyczy Kuba. Skąd ten nagły entuzjazm? Czyżby świadomość, że ma to już za sobą? Nawet nie, jest autentycznie zachwycony. Refleks szachisty, albo w końcu poczuł bluesa. :)

Warto było. I już.