wtorek, 12 lipca 2011

Hip,Hip

Hurrrrra!

 

Michał dostał się na studia!

Znowu.

To już trzeci raz.

W dostawaniu się na studia jest Mistrzem.

Jestem z Niego bardzo dumna.

:)

Poważnie poważnie.

Jeszcze całkiem niedawno przez moją głowę przelatywały małostkowe, kołtuńskie i zupełnie bezcelowe myśli krytyki. A teraz? Jest zdrowy, to dobrze, myślę sobie, swój rozum ma. Co mogłam mu dać- dałam. Czego mogłam nauczyć- nauczyłam. Życie nauczy reszty, o to jestem dziwnie spokojna. Mój syn, myślę sobie.

I jestem z Niego dumna.

To takie proste.

Takie przyjemne, lekkie uczucie.

czwartek, 7 lipca 2011

Podsumowań przyszedł czas

Rok szkolny, szczęśliwie, dobiegł końca. Niezwykle intensywny rok.

Dzieciaczki, wypuszczone spod opiekuńczych skrzydełek "naszej pani" miały gigantyczny problem z odnalezieniem się w realiach czwartej klasy. Co ciekawe, pierwszy problem był z rodzącą się sympatią do nowej wychowawczyni. Poprzednia "Pani" nie lubiła mojego synka, jak również jego najlepszego kolegi. Jak mogła lubić, skoro regularnie rozwalali jej lekcje, w dodatku z zapałem przekazywali opinie rodziców o rozmaitych paniowych osiągnięciach (np. drobny handelek między nauczycielkami, biżuterią i kosmetykami, w czasie lekcji) (swoją drogą, cozadzieci, zamiast zająć się wzmożonym rozrabianiem, to wywalają gały na nieistotne sprawki), "krnąbrne i leniwe, ale jakoś sobie radzą" dzieci rzadko znajdują sympatię u "Pań".

Nowa wychowawczyni sprawdziła opinię ciągnącą się za dziećmi, Kuba przez pełny miesiąc był CODZIENNIE wywoływany do tablicy, gdzie spokojniutko udowodnił, że jest matematycznym zdolniachą, nauczyciel musi tylko chcieć usłyszeć odpowiedzi. Do tej pory dziecku wychowawczyni kojarzyła się z antypatyczną babą, która winy całej klasy zwala na niego, lub jego przyjaciela, C., powtarzającą do znudzenia, że obaj powinni znaleźć się z orzeczeniami, w klasie specjalnej (nasza szkoła ma taką). A tu, nagle, przemiła osoba chwali, zachęca i dopinguje. Dziecko się przejęło, co się dziwić. Zapragnęło wiedzieć WSZYSTKO, oraz zdobyć świadectwo z paskiem. Biało- czerwonym, że zacytuję pewną wzruszającą wypowiedź Karola.

Cóż, nie miałam w tej sytuacji sumienia powiedzieć synkowi "spadaj". Pomogłam, rzecz jasna. Swoją drogą, ciekawa jestem jak zareagowałoby moje dziecko, gdybym po kilku latach dopingowania i przekonywania o konieczności dokształcania, na prośbę o pomoc odpowiedziała (zgodnie z wewnętrznym przekonaniem):

- Odpuść, dziecko, i tak nic ci z tej wiedzy nie przyjdzie...

W każdym razie pomogłam. A jak już się tak nakręciłam i zapaliłam, to postanowiłam się nie ograniczać do pomocy tylko jednemu dziecku, do udziału w tajnych kompletach zaprosiliśmy również przyjaciela Kuby. Żal mi było matki C., miotającej się między pracą, dwuletnimi bliźniakami, domem, mężem najsympatyczniejszym na świecie, ale artystą z charakteru z prawdziwie artystycznym podejściem oraz C., nieprzeciętnie inteligentnego chłopca, któremu od zawsze wszyscy nauczyciele wmawiali debilizm. Czasem trza dobrym ludziom odrobinę ułatwić. Jeśli jest taka możliwość.

Po pracy biegłam do domu, gdzie czekali na mnie chłopcy, którym trzeba było tak podać wiedzę, żeby nie tylko ich nie znudzić, ale dodatkowo podnieść ich samoocenę. Powiem skromnie- udało się.

Kuba ma czerwony pasek, C. nie, ale nie za brak wiedzy, tylko za niewyparzony jęzor. A ja jestem wypompowana, odmóżdżona, bez życia i bez chęci do życia. 

Nie myślcie sobie, że tylko ja pomagałam dziecku. Wszyscy rodzice pomagali wszystkim dzieciom. Taka klasa. A potem szkoła się przechwala, że poziom wysoki, świetne wyniki, he, he.

Za pracę- płaca. W nagrodę zabrałam chłopców do Chorzowa, do wesołego miasteczka.

Oto mój mail do mamy C., na gorąco, po wyprawie:

Cześć,
 
Opowiem mniej więcej jak to było.
Odrobinę zgubiliśmy się w Chorzowie, więc chłopaki dojechały na miejsce znudzone. Stracili nieco czujność, więc od razu, z zaskoczenia, wepchnęłam ich na parasolki. Mieli kwadratowe oczy, niemniej przepełnieni poczuciem bohaterstwa, i, może, odrobiną wstydu przed kumplem, twierdzili że było suuper. Ale powtórzyć nie chcieli, zdecydowanie.
 

Zawlokłam więc towarzystwo na samochodziki, gdzie na młodym człowieku z obsługi wymusiłam podwójny przejazd. Chłopcy spęcznieli z dumy podwójnie, kolana po parasolkach przestały drżeć. 
 
Potem był pałac strachu, cienizna, wiem, bo też jechałam, ale morale znów podskoczyło, bo dali radę, i to bez trudu.
 


Po drodze trafiliśmy na wielgachny słup, taki co to podjeżdżasz w góóóórę i swobodnie spadasz na sam dół. Masakra, zgodnie doszliśmy do wniosku, że nie jest to rozrywka dla cywilizowanych ludzi. Potem były samoloty, które pewnie pamiętasz z dzieciństwa, wielkie, wysokie, przerażające. Zostawiliśmy je chwilowo do przemyślenia.
 
Miałam na tym etapie straszne wrażenie, że zmuszam dzieci do rzeczy, na które samodzielnie w żadnym razie by się nie zdecydowały...
 
Ale hop i do przodu, przemocą wepchnęłam chłopaków do wirówki- ostro w kółko z lekkim przechylaniem. Byłam NAPRAWDĘ pełna obaw o własne życie, gdy zobaczyłam sprzęt w akcji. Bałam się, że mnie zabiją gdy wysiądą. Ale tu- zonk, spodobało się na tyle, że zostali na drugi raz!

Potem poszli za ciosem- balerinka, to jest rodzaj fali, tyle, że podnosi się jak parasolki, i dodatkowo jest najpierw w przód, a potem to samo, tylko do tyłu.

Powtórki nie było, ale czuło się w chłopakach tę moc, poczucie zdobycia świata. Nie na tyle jednakże, żeby ich przekonać do diabelskiego młyna
 

Więc malutka kolejka górska, naprawdę malutka, szczególnie w porównaniu z młynem :) C. opierał się bez przekonania, Kuba,  płynąc na fali własnego bohaterstwa postanowił spróbować (też bez przekonania). Więc co, więc znów wepchnęłam...Dacie radę, przecież widzicie, że malutkie...A potem się okazało, że sami nie mogą jechać, bo wagonik musi mieć dociążony przód i tył. No to przecież NIE MOGŁAM się wycofać. Żałowałam już jak wsiadałam do wagonika, chłopaki zresztą też. A gdy wyjechaliśmy na górkę, oooo, mamusiu, cud, że się nie posikałam ze strachu. Wszyscy wysiedliśmy na drżących nogach :)

 

W tym momencie zapas bohaterstwa się skończył definitywnie. Chłopaki oparli się dokładnie wszystkim propozycjom :) Próbowali wsiąść na takie malutkie pływadełka dla dzieci (do 10 lat), a potem bohatersko dali się unieść helikopterkom (też przeznaczonym dla dzieci do 10 lat), tudzież zaliczyli jakieś drobiazgi nie wymagajace oderwania nóg od ziemi.
 
Do końca- tylko samochodziki. C. był skłonny jeszcze raz dać się ponieść balerinie, ale Kuba nie dał się przekonać :)
 
Wnioski:

1. Chłopaki zdecydowanie nie lubią się narażać bez powodu.
2. Wesołe miasteczko to pole do zmierzenia się z własnym strachem, a nie miejsce rozrywki.
3. Mam nieodparte wrażenie, że zadowolenie z pobytu wzięło się stąd, że mają to już za sobą.
4. Nie wątpię, że emocji było wiele, w końcu tylko cudem udało się toto przeżyć.
5. Chwilowo nie mam pewności, czy nagroda nie była karą.
  
Obiecuję, że następne rozrywki zaplanuję rozważniej.
Fajnie było :)
 
************
Fajnie było, bo chłopcy są fajni. Wcale nie dlatego to piszę, że przepełnia mnie rodzicielska duma. To, rzecz jasna, też. Fajne chłopaki do pracy (bo inteligentne) i fajne do zabawy (bo pomysły mają nieziemskie). Głupia nauczycielka, która tego nie umiała dostrzec i ośmieliła się masakrować chłopakom poczucie własnej wartości. Głupia ja, że nie stanęłam w obronie dzieci, w przekonaniu, że dobrze będzie, gdy sobie sami z tym poradzą.
Życie jest głupie, bo niesprawiedliwe.
 

***

Postanowiłam zawalczyć z otulającą mnie coraz szczelniej beznadzieją, z bezsensownym przygnębieniem i niemocą (także twórcczą).

Postanowiłam coś napisać. Otóż więc jest:

COŚ.

Mało śmieszne, wiem. 

Dziś dotarło do mnie, że Maciej Zembaty nie żyje. Słyszałam o tym już tydzień temu, owszem, ale dopiero dziś Usłyszałam. Strzeliło w sam środek mojego, jakże ostatnio suchego i nieczułego serca.

http://www.youtube.com/watch?v=eDnqFY3tuW4&feature=related

Platoniczna, tym większa dzięki temu, miłości mojego życia, żegnaj.