poniedziałek, 22 stycznia 2007

Szkoła

Szczęśliwie już do szkoły nie uczęszczam. Szczęśliwie- ponieważ  nigdy nie lubiłam takiej szkoły, do jakiej przyszło mi chodzić. Były apele, nędzni nauczyciele (choć zdarzali się czasem i  Nauczyciele), równanie w dół, przygnębiająca szarość. I kompletny brak powiązania nauki z życiem codziennym. Ukończyłam szkołę jako osoba wprawna w rozwiązywaniu krzyżówek, oczytana, ale kompletnie nie przystosowana do podjęcia pracy zarobkowej. 

Zwaliłam to na karb złego wyboru, wszak ogólnokształcąca szkoła nie daje "fachu".

Potem przyszły reformy szkolnictwa. Bardzo, z całej duszy je popierałam, w końcu nikt lepiej ode mnie nie wiedział, że szkoła jest nędzna i byle jaka. No i nie uczy tego, czego powinna.

Trafiły te reformy w moje starsze dziecko, zatem rykoszetem i we mnie. Cios był między oczy.

Okazało się, że nędzni nauczyciele są teraz usprawiedliwieni, bo mało zarabiają, równanie w dół zyskało całkiem nowy wymiar, przygnębiająca szarość na ścianach została przemalowana rękami zaangażowanych rodziców na nieco jaśniejszy kolor, za to, być może dla równowagi, pojawiły się czarne habity. I ten kompletny brak powiązania nauki z życiem codziennym....

Teraz znów reformy. Człowiek uczy się najlepiej na własnych błędach, więc boję się bardzo. Tym bardziej, że do szkoły zmierza moje małe dziecko. Tak sobie siedzę i myślę, co jeszcze można zepsuć. Niestety, wychodzi mi,że sporo. Przede wszystkim można kolejnemu dziecku zepsuć życie.

Jestem "zaangażowanym" rodzicem. Starałam i staram się dać dziecku dobrą przyszłość. Dużo czytamy, jeździmy, rozmawiamy, Mój mały synek jest spragniony wiedzy, ciekawy świata, pyta aż do znudzenia o wszystko, baaardzo chce iść do szkoły.... A ja już wiem, że po roku, najdalej po dwóch latach cała moja siedmioletnia praca pójdzie się powiesić. Bo szkoła nie tylko nie da możliwości rozwoju, ale i zgasi ten świeży entuzjazm. Stanie się szarym obowiązkiem, dopasowywaniem do nauczyciela, może i dyplomowanego, ale przez to wcale nie lepszego. Zacznie się równanie w dół- takie aktywne dziecko to przecież kłopot. I ten kompletny brak powiązań między nauką, a życiem codziennym.

Mamią nas szkoły folderami, zajęciami dodatkowymi, jasnymi salami. Idzie niż demograficzny, trzeba walczyć o "pogłowie". A ja i tak wiem, że nie nauczą w tej szkole najważniejszych rzeczy. Nie nauczą, JAK się uczyć. Nie nauczą szacunku dla innych, bo przecież nie może nauczyć szacunku ktoś, kto sam młodszych (znaczy uczniów) nie szanuje. Nie nauczą tolerancji, bo "katolicka" tolerancja jest ciasna, jak dziurka od klucza. Nie nauczą szacunku dla starszych, bo, choć przykro mi to stwierdzić, większość nauczycieli nie staje się wzorcami do naśladowania. Wydawać by się mogło, że można tego wszystkiego nauczyć w domu. Niestety, nie da się. Ponieważ dziecko jest dzieckiem. Wartości, które zostały wyniesione z domu zostają automatycznie nałożone na sytuację szkolną. W sprawach szkolnych słucha się Pani, nie mamy, przecież gdyby mama wiedziała lepiej, nie musiałaby oddać dziecka do szkoły- prawda?

Nasza oświata potrzebuje reform. I to szybko. Wiem o tym doskonale. Ale gdy pomyślę, gdzie możemy dojść, mając takich reformatorów, to włos mi bieleje.

Istnieje uzasadniona obawa, że moje dzieci nawet krzyżówek sprawnie nie będą rozwiązywać, o oczytaniu (a nawet czytaniu) nie wspomnę. Za to mają wszelkie szanse nauczyć się paciorka na pamięć i wszystkich przykazań. Ach, to nasze światłe i nowoczesne społeczeństwo...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz