W ostatnim dniu kwietnia odebraliśmy ślicznie wyremontowany samochód od blacharza. Taka okazja nie mogła się zmarnować, udaliśmy się więc na pierwszomajowy pochód w góry. Miało być blisko, łagodnie pod górkę, ze schroniskiem na szczycie (pieczątka! lody! może nawet frytki!). Czara ognia wyrzuciła nadpalony skrawek pergaminu z napisem "TURBACZ". Odbadałam na mapie wszystkie szlaki prowadzące na szczyt, wyszło mi, że wchodzi w grę wyłącznie podejście z Koninek, bo najbliżej (ok. 6 km w jedną stronę). Zignorowałam podejrzane zagęszczenie niepotrzebnych linii na mapie, poderwałam rodzinę o szóstej rano na nogi (nie z wrodzonego sadyzmu, tylko z powodu przewidywanych korków na zakopiance), i w drogę.
Na szlaku powitała nas salamandra.
Chwilę później okazało się, że te niepotrzebne, gęste kreseczki na mapie oznaczały "nie idź tędy, bo nawet na czworakach nie dasz rady". Wczesny, majowy poranek w górach nader rzadko oferuje nadmiar stopni Celsjusza. Po 10 minutach wędrówki zastanawiałam się, po jaką cholerę zabrałam tyle ciepłych rzeczy, skoro będę szła w krótkich spodenkach i podkoszulku...Cóż, jeśli marzycie o łagodnym podejściu na Turbacz, omijajcie niebieski szlak z Koninek, 1/3 drogi prowadzi naprawdę ostro pod górkę.
Przy wejściu na szlak wisi tabliczka, określająca czas potrzebny na zdobycie szczytu- ok. 3h. Odpoczywając co drugie drzewo, z dłuższą przerwą na posiłek, weszliśmy w niewiele ponad 2 h. Bardzo przyjemnie wędruje się wczesnym rankiem. Byliśmy sami.
Tylko my i miliony krokusów.
Naturalnie, nie ma krokusów bez śniegu, podobnie jak nie ma dzieci w suchych butach, gdy szlak prowadzi korytem rzeki lub zaspą śnieżną.
W schronisku nie byliśmy już sami, niestety. Półgodzinna kolejka po kawę (i frytki), żadnych miejsc przy stolikach. Następnym razem startujemy o piątej rano, wyśmigamy wszystkie emeryckie wycieczki.
Pooglądaliśmy ośnieżone Tatry,
pozwoliliśmy się oskalpować wiatrom, nałapaliśmy w płuca moc żywicznych aromatów, i w charakterze najszczęśliwszych ludzików na świecie zeszliśmy w dół, nie łamiąc nóg i nie nabijając sobie żadnych guzów.
Zakwasy oraz liczne odciski, naturalnie, umiliły mi trzy następne dni. No i co z tego? Było PIĘKNIE.
PS
Zdecydowanie odradzam wędrówki w sandałkach, bez zapasów jedzenia i bez ciepłej odzieży. Małe, bo małe, ale jednak góry, wymagają wyobraźni i szacunku.
Rzeczywiście, musiało być pięknie! :)
OdpowiedzUsuńMajowe wycieczki w góry mają niepowtarzalny urok i wdzięk. Przeżywasz wczesną wiosnę kolejny raz :)
OdpowiedzUsuńJa to nie, ale koleżanka z pracy latała w te i we w te po Tatrach przez długi weekend i wróciła cała zachwycona, chociaż ponoć śniegu było powyżej jej uszu. Pocieszam się, że jej uszy nie znajdują się jakoś specjalnie wysoko :) Ale najlepsze jest to, że rzeczona Agnieszka przeżyła wycieczkę radośnie i z pieśnią na ustach, za to jej luby (skądinąd wysportowany, silny facet) wrócił pojękując i popiskując jak skrzywdzona nastolatka, z obdartymi piętami, zakwasami i czym tam jeszcze :) Pozdrawiam !
OdpowiedzUsuńNa pewno miał niewygodne buty :) Za wędrówki po Tatrach podziwiam, to już wyższy stopień wtajemniczenia. Osobiście preferuję góry o wierzchołkach łagodnie zaokrąglonych, na które z każdej strony można się wdrapać bez zostawiania płuc na przydrożnej roślinności. Pozdrów Agnieszkę :)
OdpowiedzUsuńpiękna salamandra.... uwielbiam wycieczki...a za tą dziękuję...
OdpowiedzUsuńMało brakło, a rozdeptałabym łaciatą :) Jest symbolem gorczańskiego parku, poczułam się jak w gościach, wiesz, ten moment gdy gospodarz/gospodyni wychodzi przywitać się z przybyłymi. Czy da się o czymś takim opowiedzieć?
OdpowiedzUsuńbyłam tam jest pięknie tylko ta wspinaczka ale warto prawda
OdpowiedzUsuń