sobota, 10 listopada 2007

Podróże małe i duże, cz.2

Weszliśmy do Unii Europejskiej. Weszliśmy, oznacza, że nie wjechaliśmy. Ci wszyscy, co to protestują przeciwko wejściu do Unii maja świętą rację. Też jestem leniem, też wolałabym wjechać. Tylko nie ma po czym, BO NIE MA CHOLERNYCH AUTOSTRAD!

Ale ja nie o tym.

Byliśmy kiedyś w Belgii. Nieduże państewko, z dala od szlaków turystycznych, mieliśmy więc mały problem, co też koniecznie chcielibyśmy zobaczyć.  Padło na Brukselę, i model atomu. Rozważane było Waterloo, niestety, pagórek i łąka, choć niewatpliwie naznaczone historycznie, nie mogły wygrać z wdziękami roztaczanymi przez stolicę (kawa i lody). Atom wygląda tak:

  

Poruszanie się samochodem po mieście zostało nam stanowczo wybite z głowy. Bardzo to słuszna idea, biorąc pod uwagę sprawnie działajace metro.

Dojechaliśmy na darmowy parking koło MacDonalda, szczęśliwie usytuowany obok końcowej stacji metra. Jako praworządni obywatele postanowiliśmy nabyć bilety. Kioseczek przy stacji zamknięty był na głucho, dostępny był za to prześliczny automat biletowy. Hmm, instrukcja do niego, owszem, była, tyle, że po flamandzku i francusku. A mówiła mamusia, żeby sie uczyć języków?! Doświadczyliśmy za to niezwykłej uprzejmości tubylców. Nie było ani jednej osoby (przypominam, że jesteśmy na stacji metra, gdzie wszyscy się spieszą), która przeszłaby obojętnie, widząc rozpacz na twarzach niedouczonych turystów. Wyjaśniono nam, do której dziury wrzucić bilon...No właśnie bilon. Nie mieliśmy bilonu, a automat nie rozmieniał. Ponieważ zdecydowanie odrzuciliśmy propozycję podarowania nam właściwej kwoty, zawleczono nas z powrotem do MacDonalda. Po chwili, szczelnie wypełnionej gorączkowym machaniem rękami dysponowaliśmy bilonem. Uff. Wróciliśmy do tajemniczego automatu, i ponownie próbowaliśmy zgłębić jego tajniki. Rozpacz w naszych sercach rozsiadła się wygodnie. Nie było sposobu na odgadnięcie właściwych czynności. Czy już wspominałam, że tubylcy są uprzejmi? Jeden taki uprzejmy, w dodatku szalenie przystojny pan pobrał z naszych opadniętych rąk pieniądze, dokonał stosownych manipulacji, i wręczyła nam bilecik, tłumacząc, że to rodzinny, bo wychodzi taniej. HURRA, możemy jechać. Udaliśmy się na peron.

  

Tam okazało się, że za pomocą dwóch lini można rozwiązać problemy komunikacyjne sporego miasta. Wsiedliśmy, skasowaliśmy bilet (choć czułam się, jakbyśmy profanowali relikwię). Pózniej okazało się, że ten rodzinny bilet trzeba było skasować trzy razy- za trzy osoby. A my tylko raz, więc po tej całej gehennie przy automacie i tak jechaliśmy na gapę. Na szczęście nie było kontrolera.

Popadywał deszczyk, mimo to postanowiliśmy zwizytować tzw centrum. I gdzie nas zawiodły nogi?

  

Rok był 1999, o Unii wtedy ptaszki nie ćwierkały. Przeczucie, czy co? Potem udaliśmy się w stronę rynku. Trafiliśmy nawet. Tyle, że niezbyt szczęśliwie, bo cały plac zastawiony był szczelnie trybunami. Cóś miało się dziać, ale nie udało się dogadać co, tyleśmy zrozumieli, że wieczorem, więc i tak nie dla nas. Kawa i lody były, bardzo dobre.

  

No ale podstawowy cel wycieczki nie został osiągnięty, podjęliśmy próbę odnalezienia stacji metra. Niby wszystko się zgadzało, przystanek był pod ziemią, nazywał się metro, ale przyjechał tramwaj. Pojęcia nie mam, co zrobiliśmy nie tak, grunt, że kierunek sie zgadzał. Poza tym po niedługim czasie tramwaj opuścił kazamaty i wiózł nas wierzchem, niespodziewanie dostarczając dodatkowych atrakcji turystycznych. Okazało się bowiem, że Bruksela posiada miejsca, w których tynk opada z budynków, brud i śmieci panują na ulicy, no syf i malaria godne dawnego krakowskiego Kazimierza. Od razu lepiej nam się zrobiło na duszy. Kompleksy jakby zbladły, poczuliśmy się członkami jednej wielkiej europejskiej rodziny. Wyjaśniano nam potem co prawda, że to dlatego, że w Brukseli jest dużo obcych, ale już wiedzieliśmy, co o tym myśleć.

Atom wykorzystaliśmy wszechstronnie. I windą na górę pojechaliśmy, i pogoniliśmy się po tych dziwnych rurach urządzonych kompletnie bez polotu, i posiłek udało sie zjeść w pobliskim parku z widokiem. Wiele na nas ta Bruksela nie zarobiła. Dwie kawy i trzy porcje lodów, trzy bilety do metra, bilet wstępu do Atomu...Wałówa była "z domu", i jeszcze na gapę jeździliśmy. Dziwić się potem, że nas w Unii nie lubią.

Stojąc plecami do Atomu widzi się to:

  

Budynek EXPO. Nie pamietam, o który to rok chodziło, zapewne dlatego, że nic a nic mnie to nie obchodziło. Najważniejsze, że tam obok był końcowy przystanek metra, którym to metrem udało się wrócić na znajomy nam parking koło Mac Donalda.

Wycieczka była bardzo udana. Choć może rzeczywiście o samej Brukseli dowiedzieliśmy się niewiele. Ale kto powiedział, że chcieliśmy się dowiedzieć?

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz