piątek, 7 marca 2008

Skok

Dawno, dawno temu, gdy świat był jeszcze młody, a magia chodziła po ziemi, młoda byłam również ja. Taka szesnastoletnia smarkata z głową w chmurach. Pomysły i marzenia miewałam różniste, jednym z nich było latanie.

Zapisałam się na kurs szybowcowy. Zajęcia odbywały się na lotnisku Aeroklubu w soboty i niedziele. Na pierwsze sobotnie zajęcia nie przyszłam, bo coś, nie pamiętam już co. Przybyłam za to w niedzielę. Sala wykładowa świeciła pustkami, adeptów latania można było policzyć na palcach obu rąk i jednej nogi. Kursanci byli czymś wyraźnie przejęci. Okazało się, że poprzedniego dnia jeden taki pilot dostał zawału serca, pilotując jednocześnie samolot. Skończyło się to jak najgorzej, zginął mianowicie śmiercią lotnika, wbijając się razem z samolotem w płytę lotniska. Wypadek ten skutecznie odstraszył dwie trzecie potencjalnych pilotów szybowcowych.

Kurde, idąc tym tropem, nie powinno się wsiadać do auta, do windy, kroić chleba, ba, nawet na krześle nie da się usiąść bez ryzyka!

Kurs toczył się dalej, przez dwa miesiace tłoczono nam do głów podstawy nawigacji, meteorologii, mechaniki. Miło było. Ponieważ byle zdechlak nie może latać, konieczne okazały się szczegółowe badania. Tym sposobem  znalazłam się we Wrocławiu, w GOBLL-u (Główny Ośrodek Badań Lotniczo-Lekarskich). Przebadano mnie szczegółowo, od tamtej pory mam na piśmie, że jestem zdrowa na umyśle. Na ciele zresztą również, bez przeszkód więc mogłam rozpocząć Wielką Przygodę Z Szybowcem W Roli Głównej. No, z jedną malutką, malusieńką, niegodną wręcz wzmianki przeszkodeczką. Trzeba było raz skoczyć ze spadochronem. 

Może to głupio zabrzmi, ale lubię mieć grunt pod nogami, oraz mam lęk wysokości. Na taką na przykład drabinę nie wejdę pod  żadnym pozorem. A tu taki psikus. Gdyby nie okoliczności towarzyszące, pewnie bym zrezygnowała. Kurs i badania zrobiły swoje, zostało 12 osób. Mało, pod dużym znakiem zapytania był wakacyjny obóz szybowcowy. Nie chciałam zrobić chłopakom takiego świństwa. Społeczna byłam.

Przyszły wakacje. Lipiec był zarezerwowany dla spadochroniarzy, sierpień dla szybowników. No i w lipcu trzeba było odwalić ten nieszczęsny skok, bo bez tego sierpniowy obóz wypadał.

Trzy dni szkolono nas teoretycznie, malowniczo opowiadając o wszystkich wypadkach i przypadkach, jakie mogą się wydarzyć podczas skoku. A to kalafior z czaszy, jak linki źle wylezą, a to spadochron się nie otworzy, i trzeba skorzystać z zapasowego, a to zapasowy zawiedzie i spadamy ruchem jednostajnym 65 m/s, a to następny poprzedniemu wskoczy na czaszę po czym zabiją się obaj, i wiele innych.

Potem ćwiczyliśmy skok z zaparkowanego na ziemi samolotu, żeby nauczyć się odpowiednio lądować, bo jak się źle ląduje, to można nogę złamać, albo i kręgosłup, a i spadochron niewłaściwie potraktowany może przeciągnąć delikwenta przez pół lotniska. Dodatkowym smaczkiem byli spadochroniarze technicznie zwani glebojebami. Składali oni bowiem "swoje" spadochrony, żeby sobie na nich skakać. I to było w porzadku, źle złożyli, to potem im się źle otwierało, krzywdę sobie robili na własne życzenie. Każdy potencjalny szybownik dostał opiekuna spadochroniarza, opiekun miał ofierze złożyć spadak, dopasować szelki i dopilnować wsiadania do samolotu. Pewnie, trzeba było pilnować, bo na tym etapie pouciekalibyśmy, jak nic. No bo jaką miałam pewność, że mój opiekun, chociaż niezwykle przystojny był z niego facet, posiadał odpowiednie umiejętności, żeby złożyć spadochron DLA MNIE?

Zostaliśmy odziani w stosowny sprzęt, ustalono kolejność skoków (trójkami, miałam skakać jako ostatnia w pierwszej trójce). Odprowadzono nas na szafot, który tylko przypadkowo miał postać samolotu AN-2. Podobno mieliśmy kwadratowe oczy. Wierzę.

Wsiedliśmy. Samolot zakołował na pas, wystartowaliśmy. Atmosfera w samolocie była gęsta jak melasa, co niektórzy (np.ja) wyraźnie sobie uświadomili, że po raz pierwszy w życiu lecą samolotem, nie bardzo im się to podoba, a już najmniej fakt, że lada moment trzeba będzie z niego wyskoczyć.

Na sześciuset metrach instruktor otworzył drzwi. To było o kurwa wrażenie-przepaść. Potem instruktor wyskoczył, "żeby wypróbować powietrze". Widać było niezgorsze, bo wylądował szczęśliwie. Jeszcze jedno kółko, mamy osiemset metrów, czyli wysokość "zero". Mieliśmy skakać "na linie", czyli to coś, co otwiera spadochron zostało przypięte linką do drążka w samolocie, trzeba było tylko wyskoczyć, spadochron otwierał się sam.

TYLKO wyskoczyć. Po poleceniu instruktora:

- Pierwsza trójka wstać!- okazało się, że atmosfera jest tak gęsta, ze wstać się po prostu nie da. Ale instruktor niejednego "skoczka" z samolotu wyrzucał, był doświadczony. Wstaliśmy, przypięto liny.

-Pierwszy-skacz!- Pierwszy spróbował prawą nogą, lewą nogą, znowu prawą, skoczył.

-Drugi!-Hop!

-Trzecia!

No właśnie, ta trzecia to ja. Miałam w pamięci te wszystkie zasłyszane historie, o podstępnym wypychaniu opornych, o zapieraniu się na drzwiach samolotu. Wiedziałam, że jak nie skoczę, to mnie wypchną. W samolocie oprócz mnie byli sami faceci, niektórzy bardzo atrakcyjni. No to przecież NIE MOGŁAM zrobić cyrku. Wstyd byłby straszny.

-Nie skaczę- pomyślałam. I skoczyłam.

Spadochron na szczęście otworzył się bez mojego udziału. Obejrzałam otwartą czaszę, żadnego kalafiora, żyję, rąk i nóg mi nie ucięło, jest dobrze. W tym momencie sobie przypomniałam, że miałam liczyć sekundy po wyskoczeniu z samolotu, żeby w razie "awarii" spadochronu głównego otworzyć zapas. Nie liczyłam niczego, gdyby główny się nie otworzył, w stuporze doleciałabym do ziemi, bez ale. Nie ma mowy, żebym otworzyła zapas. Mózg mi stanął. Na szczęście, po otwarciu spadochronu mózg zaczął działać od nowa. Spadało się nawet fajnie, zaskoczyło mnie wrażenie dwuwymiarowości, trzeci wymiar pojawił się dopiero wtedy, gdy w polu widzenia znalazły się inne spadochrony. Ładnie było. Wisielismy sobie majestatycznie na tle zachodzącego słońca. Lądowanie obyło się bez dramatów, przeżyłam ten niechciany skok. Mogłam latać bez przeszkód. Przygoda z szybowcami trwała trzy lata. Potem, niestety, ogłoszono, że ci, którzy chcą dalej "wozić dupy po niebie" muszą wykonać po pięć skoków. Nie, to już było powyżej moich możliwości. Zrezygnowałam z latania.

Szkoda.

.................

Znalazłam opis "mojego" spadochronu. Można sobie wyobrazić, że ten wisielec to ja.

 

Spadochron treningowy ST-7


Spadochron treningowy st-7 Spadochron treningowy ST-7. Począwszy od 1976 do sekcji i ośrodków szkoleniowych polskiego lotnictwa sportowego zaczęto kierować nowy spadochron szkolno-treningowy ST-7. W porównaniu z poprzednim sprzętem treningowym ma on kilka zmian odpowiadającyh współczesnym spadochronom tego typu. Czaszę uszyto z 24 klinow z tkaniny torlenowej. W tylnej jej części (nad obrzeżem) znajdują się dwie szczeliny ustateczniające, po lewej i prawej stronie - po trzy szczeliny sterownicze, zaś w przedniej części (między 3 a 4 płatem) - pięć, a w tylnej - siedem szczelin ustateczniających. Spadochron wyciągający wykonano z tkaniny i siatki stylonowej oraz mechanizmu sprężynowego. Osłona czaszy jest z tkaniny wiskozowej. Linka łącząca spadochron wyciągający z czaszą ma długość 2,5 m. Przewidziano dwa typy uprzęży: z nierozdzielnym oraz rozdzielnym połączeniem taśm nośnych z uprzężą. W drugim wariancie zastosowano rozłączniki taśm nośnych uprzęży. Pokrowiec uszyto z tkaniny stylonowej-pokrowcowej (łącznie z poduszką plenową, stałą). Spadochron ST-7 jest przystosowany do samoczynnego i wolnego otwarcia. W pierwszym przypadku czaszę otwiera lina wyciągająca zaczepiona w samolocie, w drugim - skoczek przy użyciu uchwytu wyzwalającego. W przypadku korzystania ze spadochronu stabilizującego stosuje się uchwyt z dwiema linkami wyzwalającymi. Spadochron unowocześniono w kolejnych seriach produkcyjnych.

Dane techniczne:

  • powierzchnia czaszy - 73 m2
  • prędkość opadania - nie większa niż 5,2 m/s (średnia - 4,7 m/s)
  • prędkość postępowa - nie mniejsza niż 2 m/s
  • czas pierwszego obrotu czaszy o 360o - średnio 11 s
  • minimalna bezpieczna wysokość skoku - 150 m
  • masa spadochronu bez torby transportowej - 14,5 kg

13 komentarzy:

  1. Zajebiscie...

    OdpowiedzUsuń
  2. ~Jaśminkowa9 marca 2008 09:57

    No, z perspektywy czasu, tak. Chociaż i teraz, jak sobie przypominam, to trzęsą mi się ręce. Nadmiar adrenaliny mi nie służy.

    OdpowiedzUsuń
  3. o matko!! (ziemio...:)

    OdpowiedzUsuń
  4. ooooooooooooooooooooooooooo............to dałaś czadu, rollercaster to przy tym pikuś ...... szacun jaśminko:)

    OdpowiedzUsuń
  5. I tak zupełnie a propos. W 1941 na rozkaz stalina została zrzucona na spadochronach do Polski grupa której celem miało być zainicjowanie partii komunistycznej. Tyle, że Stalin miał nie lada problem. Po pierwsze: do 1941 Stalin większość swoich ludzi wymordował i nie miał nikogo zaufanego. Jak w końcu znalazł, to wysłał ich do Polski, ci jednak nie byli wystarczająco wyszkoleni. Nie potrafili skakać ze spadochronów, więc po wyskoczeniu z samolotu wszyscy się zabili. Stalin został więc zmuszony utworzyć nową grupę desantową i tak oto pod koniec grudnia 41 na ziemie polskie spadli Marceli Nowotko, Paweł Finder i Bolesław Mołojec, którzy zaraz potem założyli Polską Partię Robotniczą. Może gdyby również ci nie przeżyli skoku z samolotu, ominął by nas uroczy reżim stalinowski....

    OdpowiedzUsuń
  6. Jak mawiał nieoceniony Rincewind "nie mam lęku wysokości, mam lęk ziemi". Nie sposób się nie zgodzić.

    OdpowiedzUsuń
  7. Nie drwij tak okrutnie. Wszystkie filmy o spadochroniarzach jakie kiedykowiek oglądałam, pokazują ludzi, którym najwiekszą frajdę sprawia swobodne spadanie, jeszcze kombinują jakieś figury. Nigdy ludzi, którzy nie zamykają oczu tylko dlatego, że nie są w stanie tego zrobić. W życiu się tak nie bałam, jak wtedy. A z rozrywek wesołomiasteczkowych wchodzą w grę wyłącznie koniki, i to tylko wtedy, gdy nie kręcą się zbyt szybko. Rollercoaster- nigdy w życiu.

    OdpowiedzUsuń
  8. Czyli słusznie jestem zdania, że nic dobrego z tych spadochronów nie wynikło. Nie miałam pojęcia, że dosłownie wskoczyli nam na kark. Choć nie wierzę, żeby Stalin liczył tylko na tych trzech. Jak to było? "Nie, żebym nie ufał, ale sprawdzać trzeba". Cytata co prawda z Dzierżyńskiego, ale oni wszyscy jacyś tacy podobni.

    OdpowiedzUsuń
  9. Wydaje mi się , że desant był bardziej liczny, ale ci trzej odegrali kluczową role :)

    OdpowiedzUsuń
  10. Prowda. Naród spragniony równości i dobrobytu łyknął bez popitki. Na szczęście teraz mamy radio, telewizję, internet i księdza dyrektora, na byle plewy nas nie weznom, bośmy som za mondrzy.

    OdpowiedzUsuń
  11. Ci pierwsi ne mieli spadochronów. Józek kazał im machać łapkami.

    OdpowiedzUsuń
  12. Słusznie. Orły i sokoły by sobie poradziły. Widocznie trafiło na jakieś nieloty.

    OdpowiedzUsuń
  13. no to byly czasy!!!32 skoki na tym pyknolem zanim SW-5 dostalem!!!! oj bolalo! ale to dobry spadak, mialem jeszcze z "fliperami"!!!

    OdpowiedzUsuń