czwartek, 19 sierpnia 2010

Coś na B

Wystraszona planowanym przejazdem przez wrogie terytorium Słowacji haniebnie zlekceważyłam sprawę pobytu na Węgrzech. Uświadomiłam to sobie w momencie przekroczenia niegdysiejszej granicy, gdy przy drodze pojawiły się napisy absolutnie niemożliwe do przeczytania. Gdy człowiek porusza się bez GPS-a, nie znając języka tubylców, nie znając również żadnego innego, uznawanego w Europie narzecza, w dodatku mając znaną od lat, silną skłonność do gubienia się przy każdej możliwej okazji- no cóż, ma taki nieszczęśnik powód do zmartwienia. Cóż bowiem z tego, że wyjaśnię na migi przypadkowemu przechodniowi, że nie wiem, gdzie mam jechać, skoro i tak nie zrozumiem, co mi odpowie?

Mieliśmy jechać do Egeru. Stchórzyłam. Wcisnęłam rodzinie byle jaką bajeczkę o nagłej, wielkiej niechęci do miast i poprowadziłam do najmniejszej miejscowości zawierającej basen, jaką udało mi się zlokalizować w pobliżu Egeru. Padło na

 .

Słusznie podejrzewałam, że nie będziemy mieli trudności z namierzeniem campingu we wsi, którą według mapy oceniłam na jedną, maksymalnie dwie ulice. Problemu rzeczywiście nie było, ponieważ na środku wsi stała fajna tablica informacyjna, dodatkowo słupek ze strzałkami, kierującymi do podstawowych atrakcji, typu basen (furdo), poczta (posta) czy camping (camping). Strzałek było więcej, ale tyle zrozumieliśmy. Och, gdybyż nasze wsie, miasteczka i miasta dysponowały podobnymi ułatwieniami!

Wjazd na camping był zamknięty, plac puściutki, bez żadnego namiotu, domeczek z obsługą zamknięty. Spłoszyliśmy się trochę, bo jak tu zapytać, czy czynne? I kogo, skoro wszystko na głucho pozamykane? Po gorączkowej naradzie postanowiliśmy dokonać włamania i jednak się rozbić, w końcu napis nad bramą zobowiązuje.

Chyba.

Obudziły nas psy. Biegały chmarą wokół namiotu i ujadały z całych sił. Zeźlony mąż wstał, żeby sprawdzić, czy nie da się ich przegonić. Musiał wyglądać naprawdę strasznie, bo zwiały od razu i więcej nie wróciły. Skoro chłopina już się podniósł, udał się do łazienki. Napotkał tam miłą panią, która zarzuciła go potokiem słów. Na nieśmiało wybąkane:

- Sorry, i dont understand

odwróciła się na pięcie i uciekła. Od razu wyjaśnię, że mąż nie chadza do damskich łazienek, ani też pani nie korzystała z męskiej. Przedsionek był wspólny.

- Pewnie czegoś od nas chce. Idź i spytaj, ale gdyby kazała się wynosić, to udawaj, że nie rozumiesz.- Jak widać, miejsce nam się spodobało, a mąż zrzucił dogadywanie się na mnie, znaną poliglotkę.

Najdziwniejsze, że rzeczywiście się dogadałam. Namachałyśmy się obie, ale uzgodniłyśmy, ile ma być noclegów, i że na basen mamy pięć minut drogi leśną ścieżką. Bardzo sympatyczna pani. Bardzo piękne miejsce. Cisza, nieduże górki, pachnące lasy dookoła, przyzwoita cena

blisko na basen, świetnie zaopatrzony sklep (z koszykami, a nie sprzedawczynią), dwie knajpy w centrum, milion budek z jedzeniem przy basenach, obwoźny sprzedawca owoców, dostarczający arbuzy i melony wprost do namiotu, przyzwoite, choć niemłode baseny, życzliwi ludzie. Nie mam pojęcia, dlaczego camping był pusty. Być może bywalcy nie rozgłaszają, żeby nie było tłoku.

Prawda, że ładnie? Na zdjęciu widać, ile ludzi tłoczy się w basenie :) Drugi basen, termalny, był nieco bardziej oblężony, ale nie było problemu ze znalezieniem miejsca dla siebie. Okazuje się, że nie zrobiłam ani jednego zdjęcia, wklejam więc jedno z cudzej galerii:

Średnia wieku się zgadza, dach był trochę brudniejszy, a ludzi może 1/4. Jedyną przykrością była nieczynna rura do zjeżdżania, synek był niepocieszony aż do piątku, kiedy to ludzi dotarło więcej i rurę uruchomiono.

trzeba było za nią dodatkowo zapłacić,

ale warto było. Dłuuugachna rura, najlepiej widać ją z lotu ptaka, więc znów skorzystam z cudzego zdjęcia:

 

Podejrzewam, że w sobotę i niedzielę rura również działa. Nie sprawdziliśmy, ponieważ piątek nas wykończył: dorośli poparzyli plecy, nosy, ramiona (czyli kawałki wystające z wody), a dziecko złapało podejrzaną infekcję ucha i przeleżało pod drzewkiem dwa dni w wysoką goraczką.

Mieliśmy w planach stołowanie się w restauracji. Niestety, restauracja nie miała w planach nas, ponieważ otwierała się dopiero o 17, a nie sposób wytrzymać na basenie do tej pory o suchym pysku. Tak oto zrezygnowaliśmy z wytwornego pożywienia na rzecz langoszy.

.

Drożdżowy placek smażony na głębokim oleju, polany kwaśną śmietaną i posypany żółtym serem. Bardzo dietetyczna potrawa :)

W pobliżu basenu dla pierników mąż nawiązał znajomość z pewnym Węgrem. Obaj sprawnie posługiwali się rękami, językiem rosyjskim i angielsko- niemieckim narzeczem, dogadali się błyskawicznie. Gdy do nich podeszłam, Węgier wyjął butelkę z ice tea, potrząsnął nią zachęcająco i wręczył mi:

- Drink, tokaj...

Piękny kraj, bez dwóch zdań :)

8 komentarzy:

  1. Ten drożdżowy placek z oleju to może i średnio dietetyczny, ale i tak ja się cały zaśliniłem... :) W ogóle lubię ich kuchnię, a najbardziej mnie rozwala csokoladis palacsinta (o ile dobrze to napisałem...) - takie naleśniki z orzechami i czekoladą, genialne :) Acha, no i obowiązkowo zupa rybna :)))Tylko to ichnie narzecze jakieś barbarzyńskie dla naszych uszu :))) Ale kraj jest boski !Pozdrawiam !

    OdpowiedzUsuń
  2. Na naleśniki nie trafiłam, może dlatego, że jakoś wyjątkowo nastawieni byliśmy na ostro i słono. Zupa gulaszowa, leczo, paprykarz- węgierska klasyka. Nie mam pojęcia, jak się co pisze po ichniemu, ponieważ większość menu miała polskie tłumaczenie. Niby wygodnie, ale wyklucza niezwykłe eksperymenty kulinarne, niestety.Język do przeżycia. Po kilku dniach zaczynasz coś tam rozumieć, poza tym nie ma tak, żeby JAKOŚ się nie dogadać. No i w wielu miejscach mówią po polsku, widoczny znak, jak wielu niekumatych rodaków odwiedza Węgry.

    OdpowiedzUsuń
  3. ~zbyszekusowski20 sierpnia 2010 17:13

    No, tak.....!!! Przypomniałaś mi jedyny w życiu pobyt na Węgrzech, w pradawnych czasach śpiewania i podróżowania z Poznańskimi Slowikami Stuligrosza. Byliśmy w 1970 roku zaproszeni do Budapesztu na 10 dniową sesję nagraniową. Nie pamiętam z czym , ale pamiętam za ile. Otóż była to wtedy koszmarna kwota 1200 $ amerykańskich (zarabiałem jako nauczyciel 16,5$ na m-c) plus wyżywienie (25 $ dziennie) i oczywiście darmowy hotel, a nie byle jaki bo trzygwiazdkowy Sissi. Właściwie cały hotel był nasz, ładne pokoiki dwuosobowe (Stuligrosz dostał apartament), żarcie w restauracji tanie ale bez wyrazu. Największą rewelacją były nagrania, które w ichniejszej operze robili realizatorzy z Niemiec Zachodnich. Asystentkąreżysera nagrań była autentyczna Polka, przywieziona z Hamburga. Nasz impresario z warszawskiego Pagartu, we wcześniejszych rozmowach ustalił dziesięciodniową sesję nagraniową. Chłopcy wg BHP artystycznego nie mogą spiewać dłużej niż 6 godzin dziennie ( w tym trzy przerwy po 30 minut).Panowie mogą troszkę dłużej, aleśmy nie protestowali.I tu okazało się, że Niemcy dali się nabrać, prawdopodobnie nie uwierzywszy w możliwości chóru i jego dyrygenta. Nagranie zostało wykonane w trzy dni. Myślę, że była to też połowa sukcesu nagraniowców i aparatury. Pozostał nam cały tydzień na tzw.dogrywki (czy dośpiewki), ale praktycznie śpiewaliśmy wieczorami po knajpach. Oczywiście różne takie Kozaki i inne międzynarodowe hity, którymi Polacy zamęczali bratanków od szabli i szklanki. Nie bede pisał o Węgierkach (oczywiście, nie śliwkach), natomiast nasze wyjścia na miasto kończyły się śniadaniem hotelowym o godzinie ca 9:00 (rano!).Kocham te klimaty i dzięki Ci za tak wspaniały opis a również za ciepło jakim opisałaś to wszystko. Wiem, że pierwsza moja podróż z moją młodą małżonką będzie wiodła Waszymi śladami.Pozdrowienia

    OdpowiedzUsuń
  4. Jeszcze troche poopowiadam, ponieważ mi się podobało i chcę pamiętać :) W Budapeszcie też byliśmy, choć krótko, jednak na pewno nie spędzaliśmy czasu tak, jak wy. Inne priorytety, rozumiesz. Obecnie jesteśmy na etapie basenów z rurą i badmintona.Co do podróży na Węgry: szczególnie polecam tereny omijane przez turystów, o których ciężko znaleźć informacje w necie. Tam jest szansa na Prawdziwe Węgry, a nie międzynarodową, turystyczną papkę.

    OdpowiedzUsuń
  5. ~zbyszekusowski20 sierpnia 2010 20:54

    I o to właśnie biega!. Jak będzie bliżej naszej ekskursji węgierskiej, nie omieszkam zwrócić się o informacje na temat.Pozdrowienia

    OdpowiedzUsuń
  6. ale ta rura...muszę dziecku pokazać.... ja po sobocie spędzonej w Kłodzku stwierdziłam, ze Węgrzy, oprócz tego, Że najprzystojniejsi, to najmilszym narodem Europy są...

    OdpowiedzUsuń
  7. Są sympatyczni, w cudownie naturalny sposób.

    OdpowiedzUsuń
  8. Zapraszam :)

    OdpowiedzUsuń