poniedziałek, 16 sierpnia 2010

Tranzytem przez Słowację

Pomimo wielkiej miłości do improwizacji, część tegorocznych wakacji została dokładnie zaplanowana. W końcu wyjeżdżaliśmy za granicę. Znajomi, powiadomieni o celu podróży, już od jakiegoś czasu dostarczali mrożących krew w żyłach historii o słowackich przepisach ruchu drogowego, o nieubłaganych policjantach, niezwykłych karach za najdrobniejsze przewinienia drogowe i braki w wyposażeniu samochodu. Postanowiliśmy się nie dać. Wyposażyliśmy apteczkę oraz samochód wg listy

Sprawdzone zostały drogi, na których obowiązują winiety.

Przysięgliśmy sobie pod żadnym pozorem nie przekroczyć dozwolonej prędkości, a znaków drogowych wypatrywać do pęknięcia żyłek w gałkach czworga oczu.

Tydzień poprzedzający wyjazd obfitował w informacje:

- Kolega mi mówił, że jedna kamizelka odblaskowa nie wystarczy. Musimy mieć trzy, bo gdyby samochód się zepsuł (tfu, tfu, na psa urok), to każdy, kto wysiada z pojazdu musi mieć na sobie kamizelkę, inaczej- pokuta.

- Koleżanka opowiadała, że musimy mieć dwa komplety zapasowych żarówek, bo gdyby któraś się spaliła, to wiesz, nie będziemy mieć zapasu i znów- pokuta. 

- Znajomy radził, żebyśmy przylepili PL, lubią się czepić, kiedy już żywcem nie ma czego...

- To nieprawda, że nie bedziemy potrzebować winietki. Co prawda, na pierwszy rzut oka przez całą Słowację przeprowadzi nas droga nr 67, ale w drugim rzucie okazało się, że przez kilkanaście kilometrów zamienia się w drogę nr 50, która na mapce płatnych dróg nie jest zaznaczona, ale za to jest wymieniona na liście...

Nie da się ukryć, że daliśmy się zwariować.

Granicę ostrożnie przekroczyliśmy w Jurgowie. Skradaliśmy się 45 km/h prostą, szeroką, pustą drogą przez głęboki las.

- To ma być teren zabudowany? Niemożliwe.

- A widziałaś odwołanie znaku? Nie. Ja też nie. Znaczy- zabudowany!

Mąż nie dał się przekonać i czołgaliśmy się niecałą pięćdziesiątką przez teren zabudowany jedynie ptasimi gniazdami i wiewiórczymi dziuplami. Ci z przeciwka też się czołgali, w odwrotną stronę numer z brakiem odwołania znaku był taki sam.

No cóż, przejazd przez Słowację łatwy nie był. Pięćdziesiąt, teren zabudowany. Odwołanie- dziewięćdziesiąt, ale już za drugim zakrętem- znów teren zabudowany, pięćdziesiąt. Wszyscy, w idealnym rytmie, przyspiesz, zwolnij, przyspiesz, zwolnij... Słowo daję, gdyby była możliwość skorzystania z autostrady, zrobilibyśmy to bez wahania, tak straszna ilość terenów zabudowanych pokonywanych przepisowo potrafi wykończyć nerwowo najcierpliwszego kierowcę:) Po mniej więcej stu kilometrach poddaliśmy się.

- Zatrzymaj się przy pierwszej napotkanej knajpie, muszę ochłonąć.

- Dobra, z przyjemnością, ja też już nie mogę.

Mieliśmy się nie zatrzymywać nawet na sikanie, żeby czasem nie zostawić w tym obłąkanym kraju nawet jednego euro, ale, jak widać, okoliczności nas zmusiły. Pierwszą napotkana knajpą był

w miejscowości Stratena. Uściślę, żebyście czasem nie przegapili, będąc w pobliżu. Opuszczamy Poprad drogą nr 67, kierując się na Roznavę. Trafiamy na Narodny Park Slovensky Raj, czujnie obserwujemy lewą stronę drogi, aż dotrzemy do w/w pensjonatu, gdzie udajemy się na posiłek. Bogowie, jaką tam podają zupę czosnkową! A jakie kluseczki bryndzowe! Nie wspominając o knedlach ze śliwkami, czy nadziewanym mięsku! Ślinka mi cieknie za samą myśl. Dwie czosnkowe, knedle, mięsko z frytkami i sałatą, podwójne frytki bez ketchupu, dwie kawy, dwie mineralne i jedne lody kosztowały niecałe 15 euro. W drodze powrotnej zamówiliśmy dwie czosnkowe, pierogi z serem i skwarkami, kluseczki bryndzowe ze smażoną kiełbasą, spaghetti po bolońsku, dwie kawy, dwie mineralne i lody i zapłaciliśmy...niecałe 15 euro. Jedzenie re-we-la-cyj-ne. Miało jedną wadę, było go za dużo. Z wielkim żalem porzucaliśmy niedojedzone porcje. Po raz pierwszy w życiu żałowałam, że nie rozpowszechnił się zwyczaj z pakowaniem resztek na wynos.

Byłam uprzedzona do Słowacji i Słowaków. Powyższy pensjonat rozkrochmalił mnie zupełnie. Oto drzwi do ubikacji:

damska:

i męska:

Wnętrz jadalnych nie mam na zdjęciach, było zbyt wielu gości. Do obejrzenia tu.

W dalszą drogę udaliśmy się cisi, spokojni, nieco rozmarzeni, z prędkością 50 km/h.

Powrotną drogę zaplanowaliśmy tak, żeby trafić do Strateny na obiad. Jakieś 10 km przed pensjonatem, w miejscowości Dobsina drogę zagrodziło dwóch uzbrojonych policjantów.

- Pewnie obława na bandytów, przeszukują samochody- nie można dziwić się mężowi, że po dwóch tygodniach raczej nudnych wakacji zamarzył mu się kryminał. Rzeczywistość nie miała takich rumieńców, trwał jakiś rajd samochodowy i drogę zamknięto na kilka godzin. Dano nam do wyboru: czekać, aż wyścigi się skończą, albo objechać przez góry. A czosnkowa stygnie...

- Wracamy, jak dobrze przyciśniemy, w 40 minut damy radę.

Problem z objazdem był taki, że trzeba było najpierw cofnąć się o 20 km, dopiero potem objechać przez góry, nadrabiając w sumie jakieś 50 km. A czosnkowa stygnie...

Ludzie kochani! Cóż to była za droga! Wertepy, wykroty, podmycia, gałęzie na jezdni, zakręty i zawrotki, ciężko przerażeni kierowcy i chyba nie mniej przerażona zwierzyna leśna, która w kilka godzin zobaczyła więcej ludzi, niż przez resztę życia. Widoki piękne, ale doprawdy, nie sposób było się nimi napawać z racji trudności z oderwaniem wzroku od niepewnego podłoża. Prowadził mąż i czosnkowa, więc zmieściliśmy się w dwóch godzinach. Gdybym za kierownicą znajdowała się ja- zajęłoby to dwa razy więcej czasu. Tyle naszego, że przy wjeździe na właściwą trasę zobaczyliśmy dziesiątki zaparkowanych samochodów, byli to ci, którzy nie zdecydowali się na objazd i postanowili przeczekać.

Naprawdę, stanowczo odradzam oddalanie się od głównych słowackich dróg, zresztą, jeśli możecie- wybierajcie autostradę.

Do Polski wczołgaliśmy się z prędkością 50km/h. Przepisowo. Pokuty uniknęliśmy.

6 komentarzy:

  1. Gratuluję udanych wakacji.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękować, dziękować. Szkoda, że następne dopiero za rok.

    OdpowiedzUsuń
  3. O rany, poczytałem sobie także te linki, które podałaś... Wyposażenie i zakres kontroli policyjnej mnie zabiły... A najbardziej te żarówki. No kurde, niby sensownie, żeby mieć zapas, ale nie ma tak, żeby wszystkie padły za jednym zamachem, więc po co wozić..? Ale może ja mam po prostu jakiś syndrom rozpasania i negowania zakazów z nakazami..?W każdym razie zamierzam omijać samochodowo tę Słowację szerokim łukiem... :) Ostatecznie pociągi też jeżdżą, jakby co :)Pozdrawiam !

    OdpowiedzUsuń
  4. Otóż właśnie, te nakazy i zakazy, w dodatku w komunistycznym stylu. Te winietki, na przykład. Niech już będą, skoro są niezbędne. Ale żeby dróg, na których owe winietki są wymagane nie zaznaczyć na mapce SPECJALNIE dla tych opłat przygotowanych... Niestety, nasuwa się człowiekowi myśl, że zrobiono to specjalnie po to, żeby łapać naiwnych. Policja zresztą sprawdzała nalepki, stali sobie w krzaczkach dość gęsto. O tych podwójnych, potrójnych zapasach nawet mi się nie chce mówić. Potrzebna była w trasie chusta trójkątna. Po użyciu złożyliśmy brudną i wracała z nami do Polski, żeby nie trzeba było się tłumaczyć, czemu jej nie mamy. Paranoja. Z drugiej strony, gdy poruszam się po naszych drogach, zderzak w zderzak z młodymi psychopatami w BMW , rozumiem konieczność wprowadzenia maksymalnie wysokich mandatów, łącznie z możliwością natychmiastowego odebrania pojazdu i wolności kierowcy.

    OdpowiedzUsuń
  5. Właśnie dlatego (czyli ze względu na rajdowców w beemwicach) mam tutaj mieszane uczucia... :) Ale myślę, że można by to podsumować tak: system musi być tak skonstruowany, by zapewniał maksymalne bezpieczeństwo na drogach, a nie maksymalną możliwość ukarania za cokolwiek :)Pozdrawiam !

    OdpowiedzUsuń
  6. Ten system powinien obowiązywać we wszystkich dziedzinach życia. Wiesz, jak łatwo by się żyło, gdyby ludzie CHCIELI coś robić porządnie, a nie, tak jak teraz- coś tam wychodzi przy okazji kombinowania :)

    OdpowiedzUsuń