piątek, 13 sierpnia 2010

Garsteczka wakacyjnych wrażeń

Pierwsze w życiu zagraniczne wakacje spędziłam na Węgrzech. Było to równo 33 lata temu. Nie ma się co dziwić, że moje wspomnienia z tego okresu są nieco mgliste. Niemniej, kilka rzeczy wryło mi się w pamięć. Na przykład pełne półki. Przyjechaliśmy z kraju, w którym w masarniach królowały nagie haki. 10 dkg szyneczki? O, mamo, CAŁA, półtorakilowa szyneczka, i to wyłącznie na święta! A w węgierskiej masarni owszem, proszę, dwa plasterki tej różowej, trzy tego tu, i o, tego, pięć. Szok żywieniowy i kulturowy. Za nic nie mogliśmy zrozumieć, jak tak można. Na chodnikach królowały stragany z owocami. Sterty brzoskwiń i moreli wypełniały zapachem całą uliczkę. Oczywiście, nie brakło arbuzów, melonów (nie kusiły, bo nie wiedzieliśmy, co to jest), papryki w najróżniejszych kształtach i kolorach, pomidorów. Dobra te oglądaliśmy w drodze na basen. Baseny. Jeden ze śmierdzącą, brązową wodą i bąbelkami. Wyganiali mnie z niego. Jeden ze zjeżdżalnią. Jeden z falą. Wielki, pływacki, z zimną wodą, dziwnie nieatrakcyjny, bo prawie pusty. Miejsce dla naturystów, o którym mówiło się szeptem. Morwy, z których ZA DARMO można było zjeść owoców, ile wlazło. Butelki z kapslowanym piciem, kapsle zbieraliśmy, bo były takie piękne, kolorowe...

Długo uważałam szlafrok za narodowy strój autochtonów. Obecne były nie tylko na basenach, na ulicach, w restauracjach też, szlafroki białe do elegancji i wściekle kolorowe codzienne.

Nie wiem, czy z powyższych treści wynika, co trzeba, więc uściślę. Dla mnie Węgry stanowiły inny, lepszy, świat. Pięknie, bogato, szczęśliwie, przedmieścia raju po prostu. Maluśkie, kolorowe domeczki otoczone pełnymi kwiatów ogródkami potęgowały to wrażenie.

Nie da się ukryć, że wspomnienie raju na ziemi wpłynęło na decyzję o celu tegorocznego wyjazdu.

Śmiesznie wypada zderzenie dziecięcych wspomnień i dorosłego, budowlanego oka.

Węgry to ładny kraj. Szczególnie podobały mi się stare, kolorowe domki w ogródkach. Co prawda, trudno nie zauważyć, że od ...dziesięciu lat nieremontowane, tynk tu i ówdzie spada, ale nie psują krajobrazu tak, jak robią to chatki nowobogatki lub bloczydła komuniścidła. Naturalnie, domiszcza i bloki są obecne, zazwyczaj w miastach i na obrzeżach miast, ale nie dominują tak jak, niestety, robią to u nas. Drogi mają takie sobie, ale samochodów niewiele, więc nie wytłukli, tak jak zrobiliśmy my. Jeśli zwiększą natężenie ruchu i zostawią jak jest, za pi razy oko dwadzieścia lat osiągną nasz stan. W sklepach, jak dawniej, wszystko. U nas też, więc mielibyśmy remis, gdyby nie to, że jednak u nas koszyki są pełniejsze.  Nie mam pojęcia, jak wyglądają zarobki przeciętnego Węgra, ale jest wrażenie, że stać go na mniej, niż przeciętnego Polaka. Choćby te samochody, a raczej ich brak.

O winnicach, uprawie winorośli i piciu wina nie chce mi się pisać, tak bardzo jesteśmy w tyle. W ogóle nie jesteśmy. Na obrzeżach Egeru istnieje chyba z tysiąc piwnic i piwniczek, na krzesełku przed piwniczką człowiek zachęcający do wizyty i spróbowania trunku prosto z beczki. Są naturalnie piwniczki przerobione na knajpy, wyłożone klinkierem, z eleganckim barem, licznymi ławkami i ogródkiem przed piwnicą. Dla mnie są nieciekawe, knajpa z winem mi nie dziwna. Zachwyciły mnie prawdziwe, zapajęczone, omszałe piwnice, z beczkami (niekoniecznie najczystszymi) ustawionymi rzędem pod ścianą, z chwiejną ławką pokrytą ceratą, w których to piwnicach niemłody zazwyczaj właściciel gościnnie częstuje winem ze szklaneczki (czystej), czy nawet (gdzieniegdzie) z kieliszka...Na początek ustalamy, jaki rodzaj wina klient sobie życzy, próbujemy, potem, w zależności od smaku wina, próbujemy innych, lub poprzestajemy na tym pierwszym. Lampka zazwyczaj kosztuje 100 forintów (ok 1,5 zł), litr wina 300- 500 forintów. Wino jest nalewane do plastikowych butelek, czy bukłaków, butelkowane jest znacznie droższe. Można, naturalnie, poprosić o nalanie wybranego gatunku do karafki i spędzić uroczy wieczór w towarzystwie wina  i, czasem, właściciela piwniczki. Można się dogadać, o ile dysponuje się sprawnymi rękami, odrobiną fantazji, podstawami j. rosyjskiego (!), i mieszaniną angielsko-niemiecko-polskiego języka. Polaków na Węgrzech mnóstwo, Węgrzy kilka słów po polsku zazwyczaj znają. Im więcej wina, tym łatwiej się rozmawia :)

Och, jak bardzo mnie zeźlił pewien rodak, który stanął mi za plecami, gdy raczyłam się cabernet sauvignon w jednej z tych piękniejszych, omszałych piwniczek.

- U nas sanepid w trzy minuty by tę budę zamknął!- rzekł, głupio zresztą. Bronił mu kto pić w tych higienicznych, pięknie urządzonych? Były, widziałam. To nie, będzie łaził, krytykował, kręcił nosem i robił zdjęcia, mimo wyraźnego, obrazkowego, zakazu. Turysta jeden. Amator.

Drugi mnie zeźlił, gdy zaczął się wymądrzać na temat sposobu serwowania wina do spróbowania, jego zdaniem o pomstę do nieba wołającego. Że do każdego gatunku wina powinien być podany oddzielny kieliszek. Że koniecznie kieliszek, a nie szklaneczka. Że kieliszek powinien być suchy, ponieważ woda pozostająca na ściankach zmienia smak wina.

Prawdopodobnie wszystko to prawda.

Piję wino od wielu lat. Odróżniam białe od czerwonego, wytrawne od słodkiego, czy nawet półwytrawnego. Rozróżniam na zasadzie dobre- nie dobre, a raczej smakuje- nie smakuje. Mało to fachowe, ale do życia wystarcza. Wiem, że znakomita większość moich znajomych nawet tego nie potrafi, albowiem owa większość preferuje inne trunki. Prawdopodobnie podobnie jak ów rodak, który w drzwiach piwnicy spytał kumpla, "które zwykle pijemy? wytrawne?" A potem taki wykład na temat sposobu podawania wina. Buc. Podejrzewam, że nie zauważyłby różnicy, gdyby mu zamieszać pół na pół białe z czerwonym, cóż mówić o subtelnościach typu kropla czystej wody po opłukaniu kieliszka. Buc i tyle. Zepsuł mi humor.

Wolę turystów niemieckich, węgierskich, angielskich, norweskich, holenderskich, i innych obcojęzycznych. Wyraz twarzy mają podobny, jak polscy, mówią pewnie podobne bzdury, ale ich przynajmniej nie rozumiem.

Mnie się podobało. Gościnność, duma z własnoręcznie wytworzonego trunku, pieczołowitość, z jaka jest podawany, baczna obserwacja reakcji, tej najprostszej właśnie, obowiązkowe pytanie: smakuje? I uśmiech zadowolenia, gdy widać, że tak, smakuje, poproszę dwa litry. Sanepid, phhh. Pięknie było.

No jasne, miałam pisać o kraju, skończyłam w piwnicach.

Niby na pierwszy rzut oka są nieco z tyłu w sensie ogólnej zamożności. Ale z drugiej strony uniknęli wielu trudnych do zmazania z naszego krajobrazu, silnie szpecących elementów, takich jak chaotyczne rozsianie chałup, nie widziałam sidingu, mniej jest architektonicznych dziwolągów i koszmarków, nie razi las reklam przy drogach, drogi są przejezdne, bez korków, fajnie oznaczone. Baseny są niemłode i nie zawsze czyste, ale SĄ, w każdym mieście i prawie każdej wsi, niezbyt drogie, a więc dostępne dla wszystkich, niekoniecznie raz w roku od wielkiego święta. W nowo budowanych, czy remontowanych budynkach jest sporo niedociągnięć. Wypisz wymaluj, jak u nas.

Ceny są porównywalne, jedne rzeczy trochę droższe, inne znów tańsze. Owoce są, warzywa też, nie nęcą jak dawniej, bo i u nas ogólnie dostępne, a nie pachną, niestety, jak dawniej. Szlafroków na ulicach brak.

Podsumowując: wg mnie warto jechać i sprawdzić wszystko samemu, zwłaszcza, że z takiego np. Krakowa do Egeru jest tylko 370 km.

O basenach i jedzeniu będzie, niebawem.

2 komentarze:

  1. Już długo, długo nie piłem wina. Należę do tych, którzy win nie rozróżniają, ale , gdy wino mi smakuje, to smakuje i nie mam innych wymagań. No... może dobre towarzystwo. Tak, towarzystwo do wina jest mi niezbędne. Inaczej nie smakuje, nawet tak ładnie opisane:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Masz rację, towarzystwo to grunt. Wino może być miłym, choć niekoniecznym dodatkiem :)

    OdpowiedzUsuń