piątek, 16 marca 2007

Obiad

Wrodzone i nabyte poczucie obowiązku (oraz, co tu ukrywać, żelazna siła woli) zagnały mnie wczoraj na szkolną wywiadówkę. Kończę pracę o 16, do osiemnastej więc (na którą to godzinę wyznaczono w/w fascynujące spotkanie) zrobił mi się luzik, w którym postanowiłam zmieścić obiad. Głodna byłam niebywale, ponieważ decyzja o uczestnictwie w wywiadówce zapadła spontanicznie i bez uprzedniego fizycznego i psychicznego przygotowania (bynajmniej nie dlatego, że dziecię mnie nie poinformowało, nienawiść do tego typu spotkań zagnieździła się we mnie dawno temu, nijak nie daje się wyplenić, a udręczony mózg w trosce przynależne mu ciało starannie zaciera ślady po informacjach dotyczących zebrań).

Miasto niemałe, szkoła mieści się w samym jego centrum, wydawać by się mogło, że ze zrealizowniem decyzji o spożyciu nie powinno być problemu. Ale niestety, wszystkie proste w teorii rzeczy są kłopotliwe w praktyce. Okazało się otóż, że udało mi się przegapić trwający od blisko dziesięciolecia podobno boom na dzielnicę mieszczącą wspomnianą szkołę. Jest to mianowicie dzielnica żydowska (polityczniej zapewne byłoby rzec "semicka", czy też "mniejszości wyznania mojżeszowego", ale jestem apolityczna, więc mogę sobie pozwalać), odwiedzana przez liczne wycieczki oraz pielgrzymki mniej lub bardziej ortodoksyjnych Żydów. Co spowodowało powstanie licznych ortodoksyjnych restauracji, które w menu mają np. pipek. A dla mnie dyskwalifikuje to restaurację, bo co prawda wiem, co to jest pipek, nie ma więc ryzyka zaskoczenia kurzą dupą na talerzu, obawiam się jednak, że pod zupełnie obco brzmiącymi nazwami może się mieścić coś równie mało interesującego pod względem kulinarnym, za to kosztownego, co mogłoby mnie zaskoczyć. Oddaliłam się zatem w miejsce bardziej kosmopolityczne, zlokalizowałam knajpkę pod swojsko brzmiącą nazwą "hu-jong" czy cuś, oraz przyzwoitą, starpolską restaurację, do której odważyłam się wejść. W środku okazała się być nieco mniej przyzwoitą, ale jeść dawali, a głód zniechęcał do dalszych wycieczek krajoznawczych. I w całej okazałości ujawnił się PROBLEM. Otóż w restauracji czeka się na posiłek. Nic w tym niby niezwykłego nie ma, w końcu to nie fast food, ale co można robić, czekając kilkanaście minut na posiłek, gdy nie ma się towarzystwa do pogadania, ani nawet gazety do przejrzenia? Przytomności umysłu starczyło mi tylko na to, aby wybrać wątróbkę, która raczej nie wymaga długotrwałych zabiegów, oraz sałatki, zrobione wcześniej (a nawet znacznie wcześniej). Niemniej  spędziłam kilka niewymownie krępujących minut, powodujących nerwowe przeszukiwanie torebki w nadziei, że znajdzie się tam cokolwiek, czym można zająć oczy, oraz wymuszających szczegółową analizę plam na pobliskiej ścianie ze szczególnym uwzględnieniem pozostałości po zeszłorocznych komarach. Zjadłam obiad, owszem. Nawet niezły. Ale trauma zostanie mi na długo.

Na skutek strasznych przeżyć związanych z prozaicznym zjedzeniem obiadu, koszmar w postaci wywiadówki przybladł i się oddalił.

Nieświadome niczego dziecko było nieco zaskoczone, że nie zostało w progu utłuczone, poćwiartowanie i posolone, co niechybnie miałoby miejsce, gdyby nie rodzicielski głód.

1 komentarz:

  1. sonias@amorki.pl16 marca 2007 14:26

    zapraszam na mini konkursy www.niusias94.blog.onet.pl

    OdpowiedzUsuń