czwartek, 4 października 2007

Gotowanie

Okrutny los zażartował sobie z moich rodziców (ze mnie też) i postanowił, że będę dziewczynką. A dorosłe dziewczynki, jak powszechnie wiadomo, stworzone są po to, by życie spędzać w kuchni, w ciąży, i boso (bez butów nie sposób daleko uciec). Nikogo nie obchodziło, że ta konkretna dziewczynka całkiem inaczej sobie życie zaplanowała.

Z ciążą dałam sobie radę, bo jest to dolegliwość długotrwała, ale całkowicie uleczalna, choć zostawia efekty uboczne na całe życie. No, na jakieś 20 lat.

Buty posiadam, mamy jaśnie oświecony XXI wiek, w którym kobieta nie tylko może, ale nawet musi pracować, brak butów byłby tu dużą przeszkodą.

Zostało gotowanie.

W czasie, kiedy powinnam pobierać kuchenne nauki, uczyłam się, owszem, ale czego innego. A to prowadzić samochód, a to latać szybowcem, malować i gipsować ściany, naprawiać gniazdka elektryczne, wymieniać uszczelki w kranach, oraz wielu innych fascynujących rzeczy. Postanowiłam sobie usychać w staropanieństwie, który to stan wcale nie wyklucza małżeńskich uciech, za to gwarantuje brak mężowskich skarpetek do prania oraz groźby gotowania obiadów.

Los jednak to typowy mężczyzna, nie dopuścił, aby kobieta postawiła na swoim. Zaszłam w ciążę. Bynajmniej nie twierdzę, że poczęcie było niepokalane, natomiast na pewno przypadkowe, nieplanowane, i w ogóle nie na miejscu zważywszy "bezpłodność" ówczesnego dochodzącego. I tu mnie miał, los pieprzony. Wcale nie musiałam wychodzić za mąż, by dopadła mnie konieczność codziennego gotowania. Dla dziecka!

Uczyłam się gotować z broszurek dla niemowlaków, oraz za pomocą prób i błędów. Nie było najgorzej, rzecz nosiła znamiona nowości i wyzwania, dziecko było żerte, nie grymasiło, udało mi się nawet to zajęcie polubić. Gorzej się zrobiło, gdy dziecko poszło do przedszkola, placówka zbiorowego żywienia lepiej trafiała w gust mojego dziecięcia, sięgnęłam po książki kucharskie, bo nie będzie mi przedszkolna kuchara poziomu wyznaczać. Z książką kucharską gotuje się fajnie, przepisów jest wiele, raz wychodziło dobre, czasem paskudne, zawsze jednak było ciekawie.

Potem udałam się na wakacyjny zarobek do Włoch, do restauracji. Miesiąc życia "od kuchni"! Roberto był Kucharzem, sztukmistrzem po prostu. Gotował z prawdziwie włoskim temperamentem, i smakiem. Tam się żyje, żeby jeść, typowa rozmowa dwóch Włochów polega na wymianie kulinarnych doświadczeń. Kuchnię w takim wydaniu można pokochać. Zostałam tknięta. Naznaczona pasją. Cudzą, co prawda, ale zaraźliwą, jak ospa wietrzna.

Potem zgłupiałam, i wyszłam za mąż.

Nagle okazało się, że mąż nie tylko jest zainteresowany obecnością obiadu na stole, oczekuje rosołu i kotleta z kiszoną kapuchą. Takie upodobania zostały wtłoczone również dziecku wraz z przedszkolnymi posiłkami. I gdzie tu miejsce na finezję, ja się pytam! Na kurczaczka z rozmarynem, na pastelle, na sałatkę z cukinii w końcu! Na przystaweczki o bossskim smaku i wyglądzie! Na czosnek i bazylię!!! PROTESTUJĘ PRZECIWKO TRADYCJI! NIGDY WIĘCEJ KISZONEJ KAPUSTY I GOTOWANYCH BURAKÓW! PRECZ Z ZASMAŻKĄ! ŻĄDAM OBALENIA DYKTATURY ZIEMNIAKÓW!

Przyrządzanie posiłków potrafi ciążyć, jak kula u nogi skazańca. MONOTONIA- oto mój wróg nr 1. Jeśli ktoś myśli, że nie próbowałam z tym walczyć, to jest w błędzie. Niestety, okazało się, że zupa dyniowa i pierogi ze szpinakiem zasilają śmietnik, a rodzina na obiad wsuwa frytki.

Ktoś kiedyś powiedział:

-Ech, życie, gdybyś ty miało dupę, jak ja bym ciebie skopał...

To był bardzo mądry człowiek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz