piątek, 8 sierpnia 2008

Część 4, nie ostatnia.

Wyjechaliśmy z Kłodzka w deszczu. W drodze do Zieleńca dopadła nas dodatkowo gęsta mgła. Widoczność zerowa. Przepychaliśmy się po jakichś lasach drogą jak skręt kiszek, wieczorem, zmęczeni i przemoczeni. Poziom dobrego humoru osiągnął pułap Rowu Mariańskiego. Tolerancja dla pomyłek również. Że udało mi się przeżyć dwukrotną defiladę przez wieś w celu namierzenia schroniska- do dziś się dziwię.

W schronisku dostaliśmy pokoik z porządnymi łóżkami, ciepłe piciu i pełną michę. Ciepełko z okolic żołądka szybko rozsmarowało się po całym człowieku i nagle okazało się, że jest miło i sympatycznie. Nawet kontakt z telewizorem (porażka siatkarska z Amerykanami) nam nie zaszkodził. Rozwiesiliśmy mokre szmaty i do spania. To był prawdziwie królewski nocleg.

Rano- nadal mgła. Mleko, ale bez deszczu. Kuba łagodnie sugerował powrót do domu, ja sugerowałam delikatną wycieczkę po okolicy. Usiadłam nad mapą. Jakież było moje zdumienie, gdy dowiedziałam się, że Zieleniec leży na wysokości prawie 1000 m npm! Okazało się że ta gęsta mgła- to po prostu chmura! Deszczowe chmury mają niski pułap, więc wyjeżdzając na 1000 m wbiliśmy się w nią. Sięgnęłam po Argumenty.

- Pójdziemy sobie wolniutko do schroniska, niebieskim szlakiem, niedaleko, ze dwa kilometry, tam zjemy frytki i lody, dostaniemy pieczątkę do odznaki i spokojnie wrócimy do schroniska. Może być?

- A jak to daleko?

- Duży krok to ok. pół metra, policz sobie. Popatrz na mapę, to naprawdę blisko. Przecież i tak nie mamy nic do roboty. Nawet jak zleje nas deszcz- mamy gdzie się wysuszyć.

- Nooo dooobrze.

Poszliśmy.

Po kilku minutach wyglądałam jak topielica świeżo wywleczona z jeziora, choć deszcz nie padał. Krajobrazu nie było. Za to były borówki (informacja dla dziwaków, którzy nie znają słowa borówka: chodzi o jagody), jakich świat nie widział. Wielkie, dojrzałe i mnóstwo. Dotrzymałam słowa. Szliśmy naprawdę wolno. Może nazbyt wolno, bo gardząca urokami borówek latorośl dostała szału.

Ostatni odcinek trasy pokonaliśmy prawie biegiem, a było pod górkę. Weszliśmy do schroniskowej restauracji w poszukiwaniu obiecanych frytek. Wyglądaliśmy prawidłowo, biorąc pod uwagę wilgoć, szybki marsz pod górkę (bez kondycji) i spożyte borówki. Restauracyjni goście jednakże jakby się zachłysnęli widząc nas w drzwiach. Czyżby Czesi mieli coś przeciwko Polakom? Otarłam wodę z oczu.

No tak. Sala restauracyjna ostentacyjnie reprezentacyjna. Kelner pod muchą lawirował między stolikami z talerzami ułożonymi piętrowo na ręce. Przy stolikach ludzie w eleganckich, wręcz wytwornych toaletach. Usiedliśmy w najciemniejszym kącie (żeby się nie rzucać w oczy) i ponownie przeanalizowaliśmy mapę, żeby skapować, o co chodzi. Otóż od czeskiej strony porządna, asfaltowa droga prowadzi pod same drzwi lokalu. Ludzie przyjeżdżają na wykwintny obiad do eleganckiej restauracji z widokiem, tylko od naszej strony jest szlak przez las. Wytworny kelner zapodał frytki i dwie kawy, przyjął należność w złotówkach, nawet pieczątkę w książeczce PTTK przybił. Wierzynek niech się schowa.

Masarykowa Chata. Podobno punkt widokowy.

  

Podobno tak to wygląda przy ładnej pogodzie:

  

Żeby zagospodarować resztę tak miło zapowiadającego się dnia, postanowiliśmy wracać inną, nieco dłuższą drogą, prowadzącą przez Orlicę i/lub Vrchmezi. Początkowo szliśmy we mgle,

  

 ale szybko pojawiło się słońce malując wokół nas przepiękne widoki. Cisza, żadnych turystów, idealna droga- coś pięknego. No i te krajobrazy. Bajka. Inny wymiar.

  

Trochę się zacukaliśmy próbując dotrzeć do Polski, ponieważ szlak czeski i polski oddzielał pas zieleni, pozostałość po strefie przygranicznej, a jakoś nikomu nie przyszło do głowy że możnaby połączyć, albo chociaż tabliczkę z kierunkiem ustawić. Przedarliśmy się indiańską metodą przez krzaki i paprocie. Szlak był. Kłopot też. Otóż nie mieliśmy pojęcia, w którą stronę tym szlakiem mamy się udać. Na szczęście, z zupełnie nieoczekiwanej strony (nie branej wogóle pod uwagę), nadeszła miła pani i powiedziała, że właśnie z Zieleńca idzie, więc na pewno tędy.

W Zieleńcu przeżyliśmy szok. Jakież to piękne miejsce, gdy jest dobra widoczność!

  

 Byłoby jeszcze ładniejsze, gdyby nie mnogość wyciągów narciarskich, wypożyczalni sprzętu, knajp nastawionych na narciarzy i całej zimowej infrastruktury. W lecie, przy trzydziestostopniowym upale, wygląda to groteskowo.

W schronisku zastaliśmy niezwykły ruch. Przyjechali rowerzyści. Pod górkę wyjeżdżali wyciągiem krzesełkowym, na dół zjeżdżali z pieca na łeb, wykorzystując strome narciarskie trasy. Cud,że nikt się nie zabił. A może umiejętności? 

W okolicy odbywały się jakieś międzynarodowe zawody rowerowe, chłopaki potrzebowali noclegu. Zyskaliśmy towarzystwo, straciliśmy spokój. Gdy przystąpili do oglądania na ekranie laptopa zdjęć i filmów, plotkując przy okazji gorzej niż przekupki na straganie stało sie jasne, że tej nocy nie pośpimy za wiele. Rzeczywiście, nie pospaliśmy. Rano spakowaliśmy wysuszone manatki i opuściliśmy gościnne progi.

Nocleg w schronisku kosztował 20 zł od osoby (bez pościeli). Z pościelą piątkę drożej. Jedyną wadą sympatycznego schroniska jest totalny brak gniazdek elektrycznych. W łazience nie ma w co wetknąć suszarki do włosów, w pokoju nie można zrobić herbaty, czy naładować komórki. 

Dodałam krótką, całkowicie przypadkową wizytę w Zieleńcu i górach orlickich do najmilszych wspomnień.

Zakręciłam kołem fortuny, oszukując ledwie odrobinkę. Następny przystanek- Kudowa Zdrój.

I tym razem nie obyło się bez Tubylca Dobra Rada. Ale to tylko dlatego, że wjazd na camping wiódł przez bazar, zapchany ludźmi i towarami tak, że nie widać było drogi. Czesi robią w Polsce zakupy! Pełny parking czeskich aut! Że Niemcy, to wiedziałam. Ale Czesi?

CDN

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz