sobota, 9 sierpnia 2008

Część piąta.

Camping z Kudowie najbardziej przypominał miejsca zapamiętane z wyjazdów sprzed lat. Niewielki teren, dużo ludzi, zadaszone miejsce ze stołami i ławkami (i chyba murowanym grillem), pomieszczenie z prysznicami zamykane na kluczyk i opłata klimatyczna. Bardzo sympatyczne miejsce. Przepiękne, wielkie drzewa, głównie lipy, zapewniały wystarczającą ilość cienia o każdej porze upalnego dnia, sanitariatów dużo i w przyzwoitym stanie, żadnych komarów i Atrakcje niedaleko.

Rozbiliśmy namiot, zapoznaliśmy się wstępnie z sąsiadami, ponieważ brak żywopłotów stworzył przymusowo jedną wielką, zaglądającą sobie do garów rodzinę i udaliśmy się na porządny, wczasowy wypoczynek do aquaparku.

Kolejny raz odniosłam wrażenie, że metry na Dolnym Śląsku mają zupełnie inną długość, niż np. w Krakowie. Miało być "tu zaraz, ze 700 metrów". Szliśmy i szliśmy, potem szliśmy i szliśmy. Cztery razy po 700 metrów. Kudowa jest prześliczna. Czysto, sklepy spożywcze, stylowe budynki w świetnej formie, sklepy spożywcze, idealne trawniczki, wypielęgnowane klomby, sklepy spożywcze, ławki, pijalnia wód, sklepy spożywcze i bankomaty, dużo drzew, idealnie równe chodniki i sklepy spożywcze. Spacer na basen byłby czystą przyjemnością, gdyby nie świeżo wyhodowane odciski (nie zabiera się na wędrówki nowych butów, ale buty zostały nabyte przed wyjazdem i nie było okazji się z nimi zaprzyjaźnić). Po wymoczeniu tyłków w basenie skusiliśmy się na wodę mineralną w pijalni. W końcu wizyta w Uzdrowisku zobowiązuje.  Wrzuciliśmy po dwa kubki z lokalnych źródeł (nawet nie bardzo były obrzydliwe) i postanowiliśmy wrócić na camping inną drogą, przez park.  

  

Można było zagrać w szachy,

  

lub oddać lenistwu gorącego popołudnia w pięknym, idealnie zacienionym miejscu.

  

Leniwie przechadzaliśmy się alejkami w przekonaniu, że zmierzamy w stronę "domu", równolegle do głównej drogi. Myliliśmy się, ale była to przyjemna pomyłka. Droga powrotna była również przyjemna. Czemu ja się czepiam leniwego spędzania czasu?

Na campingu wrzało życie. W centrum placu ulokował się Pewien Pan. Przyczepa z namiotem, stolik, zgrabna blondyna za żonę, śliczny, jak z obrazka synek, luzacki styl, nienaganna, chętnie pokazywana bez koszuli klata, ciepły niski głos. Pan gorąco zachęcał zaprzyjaźnione dzieci do gry w kule. Duże, srebrne, egzotycznie wyglądające kule. Niskim, choć donośnym głosem tłumaczył dzieciom (oraz całemu campingowi), jak należy w te kule grać. Dokonał kilkukrotnej prezentacji, biegając boso po trawie. Dzieci dały się nawet przekonać, choć bez przesadnej fascynacji. Potem miły Pan grał ze swoim synkiem w nogę, ciągle boso. Potem rodzinnie spożywali posiłek, wersal absolutny, modelowy tatuś. Wieczorem Pan zasiadł przy sąsiedzkim ognisku w charakterze głównej atrakcji, długo i wyczerpująco opowiadał historię nabycia przyczepy, niedrogo, za to z ekspresem do kawy, przypadki z wypraw po okolicy, udzielał rad i pouczeń. Usnęłam tego wieczoru ukołysana niskim, ciepłym głosem. Pierwszy widok zaraz po przebudzeniu to mój ideał grający z synem w nogę, obaj boso, po rosie. Idealna rodzina zasiadła do idealnego posiłku. I nagle- TRACH! Pękł materiał w idealnym składanym krześle z oparciami i Pan walnął dupą o ziemię. Rosły chłop złożony został na pół i wtłoczony w pozostałości fotelika. Tyłek na ziemi, kolana pod brodą, nóżki fajtające w powietrzu. Stłumiony śmiech wstrząsnął trzewiami campingu. Jedynie Pan zamarł. Dłuuugą chwilę trwał w swoim więzieniu. Na mgnienie oka odwróciłam wzrok od przedstawienia, a gdy spojrzałam ponownie, wszelki ślad po idealnej rodzinie zaginął. Czyżby Pan nie mógł znieść żadnej rysy na swoim doskonałym wizerunku? Atmosfera na campingu wyraźnie się potem oczyściła. Reszta panów, spędzających wakacje przy grillu i piwie wyraźnie odetchnęła, a i panie łaskawszym okiem spojrzały na swoich mężów, może nie tak idealnych, ale swoich, zwyczajnych, normalnych, grających w karty z dzieciakami i pozwalających, żeby dzieci zajęły się kopaniem piłki we własnym gronie. Życie jest przewrotne.

Zdążając do kibelka trzeba było udać się za sąsiedni płot, na teren zajęty przez domki. Przed jednym z domków stał gigantyczny wiklinowy fotel. - Nieźle wyposażone te domki- pomyślałam. Następnego dnia domkowe towarzystwo opuszczało wczasowisko z gigantycznym, wiklinowym fotelem przymocowanym do dachowego bagażnika. To był ich własny mebel, zabrany ze sobą na wakacje! Fajnie jest sobie pomyśleć, że istnieją na świecie ludzie, zdolni do takich pomysłów. Szacun, ukłon do samej ziemi.

Na drugi dzień pobytu w okolicach Kudowy zaplanowana została wizyta na Szczelińcu. Dojechaliśmy na właściwy parking drogą jak skręt kiszek (widocznie w tej okolicy innych nie mają na stanie). Dostaliśmy się na szczyt trasą o tysiącu schodów,

  

przepychając łokciami tłum ludzi zmierzających w tym samym kierunku. Od razu przypomniała mi się droga do Morskiego Oka. Najwyraźniej Sczeliniec jest atrakcją o podobnej klasie, trzeba zobaczyć będąc z wizytą w górach Stołowych.

Rzeczywiście, jest na co popatrzeć.

  

  

  

Później odwiedziliśmy Błędne Skały- warto, choćby po to, żeby zobaczyć ludzi entuzjastycznie włażących w gigantyczne szpary.

  

W drodze powrotnej zajrzeliśmy do kaplicy czaszek w Czermnej. Kim trzeba być, aby ozdabiać ściany ludzkimi szczątkami?

Góry Stołowe bardzo mi się podobały. Mam wyrzuty sumienia, że zaliczyliśmy je po łebkach, czyli po największych atrakcjach. Niestety, reaguję dziwnie źle na tłumy ludzi pętających się tam, gdzie chciałabym być sama, żeby dokładnie oglądnąć, pomacać każdy kamyczek i każdą dziwaczną skałę, nie będąc popychaną przez niecierpliwy tłum rwący w tempie pociągu ekspresowego. Jeśli będę kiedyś wybierać się w Góry Stołowe- podróż zaplanuję na jesień. Liczę, że wakacyjni turyści będą wtedy zalegać przed telewizorami.

CDN

 

2 komentarze:

  1. ok. 50% ludzi chetnie wchodzi w szpary;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Hehe, mamy dowód na to, że rozmiar nie jest ważny.

    OdpowiedzUsuń