piątek, 8 sierpnia 2008

Włóczęgi ciąg dalszy

Po uroczym dzionku spędzonym nad jeziorem Otmuchowskim przyszedł kolejny dzionek, w którym mieliśmy się udać do Kłodzka celem zapoznania się ze sławną twierdzą. Nic z tego nie wyszło, ponieważ stanęła nam na drodze kopalnia złota. Przejeżdżaliśmy sobie przez niewielką miejscowość o nic nie mówiącej nazwie Złoty Stok.

- Mamo, kopalnia złota!

- Nabierasz. Chcesz mnie duchami postraszyć?- dwa dni wcześniej w chorzowskim kinie 4D gościliśmy właśnie w kopalni złota. Duch mnie zastrzelił na tyle realnie, że wrzasnęłam, ku uciesze rodziny.

- Coś ty, popatrz!

Rzeczywiście, reklama jak byk.

- Jedziemy!!

Nabyliśmy bilety uprawniające do wizyty pod ziemią. W ofercie jest również pływanie łódką, ale niestety, bez wcześniejszej rezerwacji są marne szanse. Była godzina 11, łódki zaproponowano na 16.30. Z żalem zrezygnowaliśmy z łódek. Półgodzinne oczekiwanie na przewodnika spędziliśmy oglądając łażenie po ścianie jednego z budynków kopalni, płukanie złota pod kierownictwem bardzo apetycznego fachowca, oraz sklep z pamiątkami, z którego wynieśliśmy pierwsze w tym roku łupy. Pimpuś nabył breloczek z granatem, a ja koszulkę z zezowatym nietoperzem i napisem KISS ME. Wzbudzałam potem tą koszulką niezrozumiałą sensację. Że niby starszawe nietoperzyce nie powinny domagać się całowania? Nie rozumiem dlaczego.

  

Na zielonej tablicy w tle występuje fragment tego stworu. Więcej informacji o kopalni tu. Po sympatycznej godzinie spędzonej na penetracji otworów w ziemi udaliśmy się do restauracji

  

 celem odbudowania sił nadwątlonych przebywaniem w pobliżu arszeniku. Samo życie, idziesz szukać złota, znajdujesz arszenik.

  

W restauracji z wazoników uśmiechały się słoneczniki. Najprawdziwsze.

Wrażeń dużo, wszystkie pozytywne. Młodzi, zaangażowani ludzie, wdzięczny temat, kilka śmiesznostek. Miło było.

Przy drodze do sztolni ulokował się park linowy. Cóż, mieliśmy wolne popołudnie, a park wyglądał zachęcająco. Synek przeszedł specjalistyczne szkolenie na temat asekuracji pod okiem fachowca i wio!

  

Starszy chłopczyk pozazdrościł i również wio. Obaj pomykali po drzewach, a ja spokojnie robiłam zdjęcia. Dużo zdjęć. A wszystkie ruszone. Rzucawki na tych małpich trasach dostali. Na trasie dla dorosłych był taki np. zjazd:

  

Ta czerwona kropka na tle starego kamieniołomu to mój mąż " w trakcie". Niektórzy to mają upodobania, nie?

Obsługa parku występuje w czerwonych bluzach. To informacja dla tych, którzy oglądnęli galerię na stronie parku. Taka jedna pani w czerwonej koszulce zakładała pas biodrowy mojemu mężowi. Był wzruszony. Dziecko przeszkolił pan w czerwonej bluzie. Ten z kucykiem. Byłam bardzo wzruszona.

Ze Złotego Stoku udaliśmy się do Kłodzka. Jest tam jedno takie rondko, przy którym stoi znak: camping. O, wielki świat! Tym razem trafimy bez trudu. Ruch był spory, ale obca rejestracja pozwala wryć się przemocą, naraziliśmy się tylko na znaczące stukanie w czółko. Kilka razy się stukano w różne czółka, ponieważ udając się za znakami prowadzącymi na wymarzony camping ciągle wracaliśmy na to samo zatłoczone rondo. Sprawdzonym sposobem zaczepiłam tubylca. Pokazał palcem i trafiliśmy. Na wielkim placu stały dwa namioty. Rany, jak trudno się zdecydować na najlepsze miejsce na takim wielkim, pustym terenie!

Porzuciliśmy w końcu rozbity szczęśliwie namiot i udaliśmy się do miasteczka na rekonesans. Chcieliśmy znaleźć twierdzę. Na wszelki wypadek od razu nawiązałam kontakt z tubylcem. Tym razem tubylec dziwnie na mnie spojrzał. No tak. Zajebiście wielka budowla jest widoczna z każdego prawie miejsca, trzeba było podnieść wzrok nieco do góry i włala. Twierdza namierzona, nieco wolnego czasu do zmroku zostało, idziemy zwiedzić starówkę (tam na pewno będą jakieś lody).

Starówka w Kłodzku jest. Lody też. Koniec relacji.

Wróciliśmy na camping. Prysznic, kibelek, kuchenka, wszędzie brudno. Bardzo brudno. Brrrr. Niby człowiek luksusów nie oczekuje, ale są jakieś granice. W każdym razie wolałabym drewnianą wygódkę z serduszkiem i kąpiel w górskim strumyku. W nocy zaczął padać deszcz. Padał i padał i ani myślał przestać.  Rano były w namiocie kałuże, zamokły koce i śpiwory. Niby nic zaskakującego, ale wydarzenie nadpsuło mi z lekka humor. Bo prognozę długoterminową czytałam na interii i wynikało z niej, że będzie tydzień deszczu.

Twierdzę zwiedziliśmy pod parasolami. Właściwie szkoda, że nie poprzestaliśmy na oglądnięciu z wierzchu. Wystarczyłoby, przynajmniej mnie. Niestety, mój osobisty miłośnik wojen stanowczo nalegał na zwiedzanie. Padający deszcz mocno nadwątlił siłę mojego oporu, w końcu w środku przynajmniej na głowę nie kapało.

Twierdzę zwiedza się bez przewodnika. Jest wiele tablic informujących o historii i ponurych wydarzeniach, które miały tam miejsce, jest opis słynnych ucieczek, oraz inne opisy na wielkich tablicach zadrukowanych maczkiem. Spróbujcie przekonać ośmiolatka, że zwiedzanie polega na czytaniu tablic. Kierując się strzałkami można trafić na wierzch budowli, celem obejrzenia Kłodzka z lotu ptaka. Zobaczyliśmy, że deszcz bardziej pada. Kontynuowaliśmy zwiedzanie wnętrza. Trafiliśmy na salę tortur. Mimo opłaty za wstęp do twierdzy- zażadano dodatkowej kasy za wstęp do tej arcyciekawej sali. Niesmaczne. Trzeba było dodać te dwa złote do biletu, a nie piętrzyć debilizmy.

Wrażenia? Ponure, mroczne gmaszysko ze ścianami nasiąkniętymi cierpieniem i krzywdą ludzką. 

W labiryntach korytarzy minerskich przewodnik na szczęście był. I to jaki! Pani przewodniczka wkroczyła defiladowym krokiem, wydała kilka rozkazów, samym tonem głosu zmusiła rozlazłą grupę do posłuszeństwa i galopu przez podziemia. Pruski sierżant w damskim wydaniu. Przyglądałam się Pani z zachwytem. Oraz z nadzieją, że któryś turysta nie dość szybko dostosuje się do wydanej komendy. Opierdol był cudny. Mistrzyni.

Po powrocie na camping okazało się, że kałuże wprowadziły się do namiotu na dobre i bez walki nie ustąpią. Decyzja podjęła się sama- trzeba było poszukać suchego miejsca. Suchego miejsca z dojazdem pod same drzwi. Wykonałam kilka telefonów (naprawdę dobrze jest się zaopatrzyć w aktualną mapę) i okazało się, że miejsce jest. W schronisku PTTK w Zieleńcu pod Orlicą. Z wielka ulgą opuściliśmy Kłodzko.

CDN

2 komentarze:

  1. Pięknie opowiadasz:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Mam o czym, to opowiadam :) Dziękuję za komplement:)

    OdpowiedzUsuń