piątek, 25 września 2009

Łagów

Mieścina na grobli, pod zamkiem. Dziecko na fali oburzenia (oderwano od Eryka i paletek, nadal nie ma morza!) zostało w namiocie, rodzice powędrowali zwiedzać zamek. Mam jakąś nie do końca zrozumiałą manię zdobywania wszystkich możliwych wież- wyleźliśmy więc na wieżę i stamtąd oglądaliśmy: a to dziecko trenujące- a jakże- odbijanie lotki, a to jeziora- po horyzont, a to restaurację z lotu ptaka, domeczki jak z piernika oraz laaaasy. Wszędzie blisko.

Na tym campingu natknęliśmy się na automaty pod prysznicem. Wrzucasz żeton- masz pięć minut ciepłej wody. Żeton- pięć złotych. Pierwszego wieczoru nabyłam trzy sztuki. Następnego poranka- dwie sztuki (musiałam umyć głowę, pięć minut to stanowczo za mało). Wieczorem- poprosiłam o trzy sztuki.

- Znowu? Co wy, jecie te żetony?

Wyszliśmy na debili. Zamiast myć się, jak wszyscy, w jeziorze, to my- pod prysznicem. Zgroza. Za to traktowani byliśmy po królewsku, od chwili, gdy okazało się, że jesteśmy z Krakowa. Wygląda na to, że Kraków w Łagowie nie bywa. Niech żałuje, bo piękne miejsce. No i rzut beretem od Międzyrzeckiego Rejonu Umocnionego, którego w żaden nie dało się ominąć, bo niektórzy lubią.

A inni nie lubią, po zwiedzeniu dostępnych fragmentów stanowczo oświadczam, że piwnice mnie brzydzą, więc po ziemniaki będą teraz latać wyłącznie wielbiciele ponurych nor. Oraz ponurych kantyn, w których karmią surową rybą i szaszłykiem z podeszew wojskowych butów z demobilu.

Nie powiem, fajny akcent był. W końcu wyleźliśmy na powierzchnię ziemi.

Zdjęcia.

2 komentarze:

  1. ooo...też bardzo lubię wieże...i znam takich , co bunkry mają za swój drugi dom...a nietoperz jadalny, rozumiem...

    OdpowiedzUsuń
  2. Nietoperzyk jadalny, owszem, kruchutki z cukrem, pycha.

    OdpowiedzUsuń