poniedziałek, 1 marca 2010

Szanty, Shanties

Jak wszyscy wiedzą, kocham szanty. Jest to miłość bezwzględna, wymagająca, oraz prawie bezkrytyczna. Mogę kochać? Mogę. Kocham.

Z przebogatej oferty wybrałam piątkowy koncert o osiemnastej, nie dociekając, co to są pieśni kubryku. Skoro festiwal jest szantowy, spodziewa się człowiek czegoś do klaskania i gibania. Niech sobie organizator kombinuje, co zrobić, żeby ludziom się wydawało, że muszą być na wszystkich koncertach, bo inaczej nigdy się nie dowiedzą, co to jest szanta klasyczna i czym różni się od ballady morskiej, czy, o rany, od współczesnej pieśni żeglarskiej. Chętnie poszłabym na wszystkie koncerty. Ale. Karnet kosztował ponad dwie stówy, samej pójść nie wypada, posiadanie rodziny zobowiązuje, nabycie czterech karnetów to wydatek przekraczający osiemset złotych. Nie tym razem.

Osiemnasta w piątek.

Pracuję do szesnastej, godzina na dojazd, będę w Rotundzie o siedemnastej. Nawet nieźle, wykombinowałam, że dojadę, zajmę miejsca, wypiję jakie piwo, albo dwa, przejrzę płyty, ponudzę się chwilę, nie będę mogła doczekać się koncertu i z ulgą powitam oklaskami pierwszy zespół. Jak co roku.

Bywalcy wiedzą, innym powiem. Miejsca na widowni nie są numerowane. Daje to organizatorom możliwość sprzedawania karnetów na wszystkie koncerty, mimo tego, że normalnych biletów dawno brak. Daje to bramkarzom możliwość wpuszczania ludzi bez biletów, wiem, bo dawno temu sama tak wchodziłam. Siłą rzeczy jest znacznie mniej krzeseł niż tyłków. Żeby siedzieć, trzeba przyjść wcześniej. Pierwszy Shanties, który miałam przyjemność oglądać, odbył się w hali Korony. Zadaszone boisko i widownia. Akustyka tragiczna, za to mnóstwo miejsca przed sceną, gdzie można skakać do woli, nikomu nie wadząc. Można było wyjść po piwo, czy do kibelka, nie przeszkadzając nikomu. Słaby występ kończył się zazwyczaj wielkimi łysinami przed sceną, przy dobrym ciężko było ujść z życiem, za dobre występy trzeba było słono płacić, lecząc zadeptane stopy przez następny tydzień. Wszystko było proste i czytelne. Później była hala Wisły. Właściwie bez różnicy, może tylko łatwiej było znaleźć miejsce parkingowe.

A potem stała się Rotunda. Mała sala, kameralna, powiedziałabym. Duuużo ludzi. Brak klimatyzacji sprawia, że kameralność po godzinie staje się trudna do zniesienia. Krzesełka, krzesełka, krzesełka, ciasno, tak, żeby jak najwięcej ludzi mogło usiąść, co nie zmienia faktu, że połowa widzów stoi, bo ileż można wcisnąć krzeseł na małą salę. Przed sceną miejsca brak, ludzie stoją w środku, w przejściu, wokół okrągłej sali, w drzwiach, wszędzie, gdzie da się postawić stopę. O skakaniu mowy nie ma. Akustyka lepsza, bezsprzecznie. Zwłaszcza w miejscu, gdzie przebywa pan akustyk, czyli centralnie na wprost sceny. Na prawym końcu drugiego rzędu niekoniecznie. Walka o dobre miejsce w tej sytuacji jest wcale poważną sprawą.

Wróćmy do piątkowego koncertu.

Przyjechałam, jako się rzekło, o siedemnastej.

Tłumek czeka przed bramką, co jest, myślę, czemu nie wpuszczają, skoro jest oficjalna informacja, że można wejść od siedemnastej właśnie. Ano, nie są gotowi, trzeba poczekać jeszcze piętnaście minut. Po piętnastu minutach  niepokojąco gęstniejący tłum poinformowano, że gromadzi się przed niewłaściwą bramką. No to fru, galopem do drugiego wejścia, gdzie...nie wpuszczają, bo nie są jeszcze gotowi. Tłum rośnie i napiera. Dzieci jęczą, że siku i nogi bolą. Oooo, wpuszczają! No to biegiem, może jeszcze się uda zająć przyzwoite miejsce. Może, w nieokreślonym później. Na razie wejście na schody jest zamknięte, ochroniarze tłumaczą: organizatorowi chodziło o to, że o siedemnastej będzie można wejść do przedsionka (?!). Wkurw tłumu narasta. Rosną szanse, że po zapłaceniu 43 złotych za bilet i zapobiegliwym poświęceniu godziny na próbę zajęcia przyzwoitego miejsca i tak będziemy się bujać w drzwiach. Za piętnaście szósta. Podnoszą roletę, lecimy, tratując wszystko i wszystkich po drodze. Drzwi na salę- oczywiście, zamknięte. Tłum pęcznieje przy dwóch możliwych wejściach. Jeszcze kilka minut iiii jest, otworzyli!!! Celny rzut plecakiem pozwolił mi zająć upragnione miejsce w środku jednego z tylnych rzędów, taranem przepchałam się przez polującą hordę, zasiadłam na trzech krzesłach naraz broniąc ich zajadle, do chwili, gdy dopchała się reszta rodziny. No, jesteśmy bezpieczni. Można oddalić się za potrzebą. W kibelku kolejka, a jakże, w tych okolicznościach to całkiem oczywiste.

Na salę przepchałam się przez wrogi tłum, kłębiący się w drzwiach i przejściu. Zdeptałam kilka stóp, wbiłam kilka łokci, kilkanaście razy przeprosiłam, zebrałam setkę nieżyczliwych spojrzeń, parę ciężkich słów, jeszcze tylko przepychanka przez połowę rzędu, ciasno, siedzący muszą wstać, żeby sprawnie przepuścić osoby przechodzące, zasłaniamy widoczność sporej części sali, robimy zamieszanie i hałas, a przecież koncert zdążył się zacząć dobrą chwilę wcześniej, ze sceny lecą Perły przed przeszkadzające wieprze.

Muszę uspokoić nerwy, bo nie rozumiem, co śpiewają. O piwie zapomniałam całkiem, teraz nie będę powtarzać numeru z przepychaniem w odwrotną stronę, bo ktoś mógłby nie zdzierżyć. W dodatku piwo wywołuje określoną reakcję fizjologiczną, potem musiałabym się przepychać ponownie. Kilka głębokich wdechów. Perły już schodzą? Tak. Opuściłam pierwszy z występów, mimo przybycia na miejsce z godzinnym wyprzedzeniem.

Wróćmy do programu. Miało być tak:

R3 - godz. 18.00 „Tęskniąc za Lądem” - koncert pieśni kubryku
prowadzenie: Jerzy Ozaist
Wystąpią m.in.:
Cztery Refy, Simon Spalding, Mechanicy Shanty, Bounding Main, Prawdziwe Perły, Ryczące Dwudziestki

Perły przegapiłam.

Mechanicy- świetni, jak zawsze, odśpiewali cztery utwory (może pięć, nie pamiętam) i zniknęli. Prowadzący Jerzy natychmiast rozwiał nadzieje widowni na jakiś bis, mogliśmy sobie odklaskać ręce do kości, nic to nie dało. Mgnienie oka- i po Mechanikach.

Dwudziestki- rewelacyjne, jak zawsze, cztery, czy pięć utworów a cappella, żadnych bisów. Kolejne mgnienie oka.

Simon- sam miód. Jeden utwór solo, potem wespół w zespół z trójką Refów rozgrzali widownię do czerwoności.

[onet_player v1="OA8j7F6Q36" v2="" v3="" v4="1537510"]

 

Cztery Refy- niezawodni, jak zawsze. Nieco zrozumiałego zamieszania, organizator zapragnął uczcić dwadzieścia pięć lat obecności zespołu na scenie szantowej, życzenia, szampan dla wykonawców, jak również dla wybrańców z widowni, potem, wreszcie, dłuższy koncert przetykany przytykami do organizatorów i akustyka. Huk szczerych oklasków na zakończenie. 

Tu prowadzący Ref przemówił do serc publiczności, komplementując tak legendarność festiwalu, jak i osławioną na cały świat życzliwość widowni.

Ilekroć ze sceny padają takie słowa, bankowo chwilę później ktoś powinien zostać wygwizdany. Złe przeczucia pogłębił wygląd Bounding Main. Oraz zapowiedź, że mają na występ pół godziny. Po 10 minutach Mechaników i Dwudziestek! Jestem zdolna do wielkiej życzliwości, pod warunkiem, że nie musi być dłuższa niż 15 minut.

[onet_player v1="9cdpaE6Q36" v2="" v3="" v4="1537493"]

 Przynudzali, choć starali się nad wyraz. Dostali naprawdę wielkie brawa, legendarnie wielkie. Prowadzący poinformował nas, że Amerykanie myślą, iż zawsze na koniec występu wszyscy razem odśpiewują "pożegnanie Liverpoolu". Śpiewamy, niech mają. Na stojąco, brakowało tylko machania zapalniczkami, czy też podświetlonymi komórkami. Wzruszyłam się. Mam nadzieję, że oni też.

To już koniec koncertu. A gdzie "inni", skoro imiennie wymienieni mieli być "między innymi"? Niestety, na innych koncertach.

Czy było fajnie? Tak, było świetnie. Czy pójdę w przyszłym roku? Wątpię. Zmieniły się czasy, oraz obyczaje. Dwadzieścia lat temu wystarczyło, że udało się dostać na koncert. Teraz to za mało. Szopka, którą odstawiono uświadomiła mi, że widzowie są intruzami, aluzje unoszące się nad sceną pozwalają przypuszczać, że wykonawcy też nie zostali należycie dopieszczeni. Przykro mi.

Podczas forsowania kolejnych wrót przed imprezą powiedziałam sobie: koniec. To moje ostatnie Shanties. Nie warto. Już nie.

To teraz Stare Dzwony.  Na poprawę humoru.

17 komentarzy:

  1. ~zbyszekusowski2 marca 2010 14:11

    Podziwiam Melomankę Szantową, Jasminkową !!!Mimo wykształcenia muzycznego i kilkuletniej pracy w zawodzie, na koncerty do: filharmonii, opery, operetki nie chadzam. Pytany wielokrotnie dlaczego, odpowiadam uczciwie że te piosenki znam, już je słyszałem, owszem ładne.Chadzam na NAZWISKA. A nawet jeżdżę, z zapyziałego Gdańska po Polszcze, a i Berlin jak trzeba. Nie przebiję kolesia,który czeka na zbitki w czasie wybitnych NAZWISK i jedzie sobie np. na dwa tygodnie do NY czy jeszcze dalej.Nie wiem jak wytłumaczyć moj stosunek do DŹWIĘKU ?Jak od pewnego czasu szukam prostych, podstawowychsmaków, tak w CISZY nauczułem się słyszeć PODSTAWOWEDŻWIĘKI, od których ten cały jarmark wrzawy, mniej lub bardziej muzycznej, powstał i sie MA. A już od skupisk ludzkomelomańskich uchowaj mnie Dobry Boże!Z pozdrowianiami

    OdpowiedzUsuń
  2. ~Jaśminkowa2 marca 2010 15:27

    Ano, brak wykształcenia muzycznego ma swoje zalety. Człowiek poprzestaje na podoba-niepodoba, lubię- nie lubię bez analizowania, dlaczego. Nazwiska, tak. Też to mam, tylko na zupełnie innym poziomie. Operowe, operetkowe i filharmonijne nazwiska są mi całkiem obce. Dumna jestem z siebie, gdy kojarzę nazwę opery z najsłynniejszą arią. Nawet sporo bywałam w operze, w szczęśliwych czasach nadmiaru wolnego czasu, teraz też chętnie bym się wybrała, tylko nie mam kogo ubrać w zdobywanie biletów. W snobistycznym Krakowie nie jest to łatwe. I jeszcze trzeba ubrać się przyzwoicie. Niee, chyba jednak zostawię operę znawcom i snobom, mnie nawet szanta ucieszy :)Uświadomiłeś mi, jak bardzo skurczył mi się asortyment rozrywek w ostatnich latach. Opera, teatr odpadły z racji trudności ze zdobyciem biletów. Kino mnie nudzi. Szanty- jak wyżej. Z dyskotek wyrosłam. Bale karnawałowe wypadły, bo co i rusz komuś ktoś umiera i od paru lat nie sposób wygrać z żałobą, to samo z Sylwestrem. Jakoś niedobrze to wygląda. Hmmmm.

    OdpowiedzUsuń
  3. ~domowa kurka3 marca 2010 18:08

    ja koncertowo tez działam na zasadzie lubię- nie lubię.. szanty z gitarą zdaje sie pozostają, przy blasku ogniska...

    OdpowiedzUsuń
  4. Chyba tak. Skoro miłość do szant została, a Shanties wypadł. Zresztą, całe to gapienie w ogień, pieczenie ziemniaków, gitara- luz, spokój i dobry humor. Shanties było właśnie takie, z dala od polityki, nadęcia, oszołomstwa. Ciekawam, jak długo festiwal pociągnie na legendzie i nazwiskach.

    OdpowiedzUsuń
  5. Właśnie właśnie... nadęcia i pośpiech w połykaniu atrakcji.

    OdpowiedzUsuń
  6. ~Jaśminkowa5 marca 2010 09:18

    Ale że co? Że niby ja się nadymam i połykam???? Coś w tym może być, patrząc po ubraniach i wadze, nadymam się, oj nadymam, pewnie z tego połykania...Czy Ty wiesz, ile jest rzeczy, o których nie mam pojęcia? Nie wiesz. Ja też nie wiem, ale będę sprawdzać. Póki mogę.

    OdpowiedzUsuń
  7. To może rozwinę:po pierwsze - lepsze szanty niż np. jakiś jazz, czy inne formy obrzydzania muzyki,po drugie - nadymają się raczej młodsi, co próbują znać się na wszystkim i to od razu dobrze, nieważne, że szybko,w tej sytuacji stary fan czuje się jak w uczestnik innej bajki: nie to tempo, klimat, odczuwanie itd.Czuję czasami, że nowi (w sumie: młodzi i starzy, ale nowi) chcą kupić nawet wspomnienia i swoją historię, wcześniej nienapisaną. Tak sobie wyobraziłem Twoje wejście w już-nie-Twój-świat.

    OdpowiedzUsuń
  8. Rzeczywiście, rozwinąłeś. Tyle tematów wskoczyło, że mogę nie podołać :)Pamiętam powód swojej pierwszej wizyty w operze. Otóż sąsiad nauczyciel, fanatyk opery w każdej formie, dorwał się do zniżkowych biletów branżowych (ciekawam, czy w karcie nauczyciela jest coś o tanich biletach). Kosztowały ok 5 zł. Tyle byłam w stanie poświęcić na całkiem obcą "rozrywkę". Nastawiłam się na nudę i rzępolenie, nie będę ukrywać. Na żywo, cóż, nie było żadnego rzępolenia! Podobało mi się, ku mojemu wielkiemu zdumieniu. Jazz- to samo. Na żywo działa zgoła inaczej, niż z płyty. Spróbuj kiedyś, sam się przekonasz. Zresztą, z szantami jest identycznie. Stare Dzwony na żywo- polecam szczególnie.Po oblężeniu kameralnych dotychczas rozrywek oceniam, że zdecydownie podniosła się stopa życiowa społeczeństwa. Stąd wszędzie znajdują się ludzie, którzy z niejasnych przyczyn starają się stwarzać wrażenie, że przecież zawsze tu byli. Masz rację, skłonni są kupić nawet oryginalne portrety nie swoich przodków, żeby być "bardziej". Podejrzewam, że niebagatelną rolę odgrywa tu Nasza Klasa. Córka znajomej pojechała w podróż poślubną do Dubaju. Wyobrażasz to sobie??? Wściekły upał, dziwne budynki, parę wielbłądów. Przyznała się potem, że cały dzień leżeli pod klimatyzacją, bynajmniej nie z powodów erotycznych. Wychodzili tylko po to, żeby ułowić parę zdjęć. Za to relacje na Naszej Klasie! Relacje, dodam, panny młodej, pana młodego, brata panny młodej, pięciu sióstr pana młodego oraz teściowej, doprowadziły na skraj apopleksji wcale niemałą część społeczeństwa. Potem to sfrustrowane społeczeństwo łazi, kombinuje, nadyma się i psuje nastrój :)Kolejna rzecz, którą napiszę ekstra małymi literami- Kraków jest nadęty sam z siebie. Tylu bufonów w jednym miejscu ciężko spotkać. Możesz mi wierzć. Najśmieszniejsze jest to, że nadymają się przez sam fakt mieszkania w tym mieście, które (tu jeszcze mniejsze literki) niczym się nie różni od innych miast. No, może właśnie zagęszczeniem bufonów na metr kwadratowy. Ciężko znaleźć tu imprezę, na której nie czuje się nadęcia. Tym bardziej mi żal Shanties.Do łez rozśmieszył mnie gość, który tłumaczył przeniesienie festiwalu do Rotundy. Podobno pierwsze koncerty były organizowane właśnie tam, bywalcy pamiętający jeszcze więcej niż ja bardzo tęsknili za klimatem. Klimatem, ha, ha. Snoby.

    OdpowiedzUsuń
  9. No jak ładnie rozwinęłaś rozwinięcie:)Z tym, że na żywo lepiej - wiadomek - z seksem na czele, chyba jedynie wypadki wolę oglądać w telewizji

    OdpowiedzUsuń
  10. Wypadki, tak. Oraz wiele innych, mniej dramatycznych rzeczy. WRC, na przykład. Slalom gigant. Bieg na 30 km na nartach też pięknie się prezentuje ne ekranie, choć trochę męczy :)

    OdpowiedzUsuń
  11. Nie znam się na temacie zupełnie, ale wyrażam tutaj swój szacunek dla Twojej pasji, bo czuć ją w każdym słowie :) Mam tylko nadzieję, że za kilka tygodni te fragmenty, które Cię zniechęcają do kontynuacji rozrywki w przyszłym roku normalnie się rozwieją i zostaną tylko wspomnienia świetnej zabawy :))) Ja koncertowo, to się deklaruję, że nawet po średniej widoczności sceny na Madonnie z Bemowa na jej kolejny koncert i tak się wybiorę, jak tylko okazja się nadarzy - średnia widoczność już mi się zapomniała, a super zabawa w pamięci została :)Co by tu jeszcze... Słyszałaś płytę "Antyszanty" takiego pana z grupy Lao Che ??? Heh, polecam :) Pewnie docenisz zabawę formą :)Pozdrawiam !

    OdpowiedzUsuń
  12. Antyszanty, owszem, fajne :) Jest tyyyyle koncetrów szantowych, że naprawdę, nie muszę rezygnować z ulubionej rozrywki. Zamiast na Shanties mogę na przykład wybrać się do Wrocławia :) Jeśli się nie mylę, dokładnie tydzień przed Shanties odbył się sympatyczny koncert właśnie we Wrocławiu. Zobaczymy za rok.Z Madonną masz znacznie gorzej, tu już wyboru nie ma. Chociaż, teraz, taki np.Londyn jest całkiem blisko :)

    OdpowiedzUsuń
  13. Jasminko ja tez lubię szanty, ale chciałem o kotach bo widzialem twoj film o halucynacjach:Mialem trzy (w porywach piec) i każdy z nich żebrał pod stołem, i o pieszczoty, kradł szynkę z kanapek, pure ziemniaczane ze stołu. Dodatkowo Dżdżownica (oprócz wyrywania klawiszy z laptopa) potrafi sam znaleźć saszetkę z żarciem, otworzyć ja i wszamać na pól z matka (własną). Do tego aportuje kulkę, a w. wym. matka przychodzi na zawołanie i siada na kanapie, a ignorowana i NIENOSZONA na rekach gryzie i drapie. Dla porównania mój pies ma wszystko w d.., najchętniej spi, wkurza się kiedy musi na spacer i nawet żebrać sie oduczył (bo umiał od nowości). Do tego uwielbia białą rzepę, rzodkiewkę, marchew, czosnek, !seler naciowy! i surowy kalafior. Wtedy macha ogonem i ładnie siada (na swoim posłanko)Konkludując: albo cechy gatunkowe zwierząt domowych bywają ciężko zaburzone albo mamy oboje haluny, z tym, ze ja od lat...

    OdpowiedzUsuń
  14. Czyli wszystko, co mi się wydawało o kotach należy włożyć między bajki. Choć dopuszczam możliwość, że Wolne Koty różnią się od kotów udomowionych. Całe szczęście, że mimo wszystko są urocze :)W sprawie psa- niezły egzemplarz Ci się trafił. Wegetarianka :) Koleżanka miała dalmatyńczyka, który najchętniej pożywiał się jarzyną z rosołu, łącznie z cebulką, myślałam, że to absolutny wyjątek, a tu proszę. Czosnek, o matko! Z wyglądu posądziłabym, że odżywia się wyłacznie ludzkim mięsem, najchętniej podgardlem. Ucałuj piesę w czółko ode mnie, dzielna z niej dziewczynka :)

    OdpowiedzUsuń
  15. Bylam z dziewczynka w zoologicznym gdzie expedientka sie zachwycila i dala jej poprobowac WSZYSTKIEGO, a przy okazji opowiedziala, ze jej bokserka wyzerala cebulki tulipanow. wszystkie z jej ogrodu i sasiadow.Co do osobistych wyczynow Alicji przytocze ostatni jej wlam do torby z zakupiony.Poszla mrozona zupa kalafiorowa, a kurczak nieruszony (bo surowy, nie przyprawiony, czyli FU :D

    OdpowiedzUsuń
  16. W E S O Ł E G OA L L E L U J A............(..(..(...............)..)._..-.._............__)/.,','.......`...........,".....`......,--...`.........,"...@.........'....`..........(Y.............(...........;''.........`--.____,...............,..;........((_.,----'.,---'......_,'_,'............(((_,-.(((______,-'Wielkanoc nadchodzi,więc życzyć nie szkodzi:Wielkiego zająca,pisanek tysiąca,Dyngusa mokregoi wiele dobrego!

    OdpowiedzUsuń
  17. Dziękuję serdecznie :) A ja życzę Tobie i Twoim bliskim dużo czasu, który sobie poświęcicie (niekoniecznie w koszyczku), mnóstwa miłości, spokoju, oraz, naturalnie, góry jedzenia, z wielgachną, lukrowaną babą na samym szczycie.Jaki czadowy króliczek!

    OdpowiedzUsuń