sobota, 13 sierpnia 2011

Początek

25 lipca 2011 r.

Spojrzenie przez okno. Potem drugie, na wszelki wypadek. Chollera, czyżby pogoda przeoczyła? Zapomniała? Przecież zamawiane było słońce, w końcu od dziś przenoszę się pod chmurkę, na cienki materacyk, do chudziutkiego śpiworka?

Dopakowuję ostatnie wilgotne ciuchy, mokre buty, dosypuję suchej karmy do kocich miseczek. Pa, kocimordki, widzimy się za dwa tygodnie. 

Kierunek- Beskid Żywiecki. Góra Żar zresztą. Były kiedyś pewne pomysły, otworzyły się niektóre drzwi. Więc Żar.

Kraków opuszczamy w deszczu. W ulewie mijamy Myślenice. Wycieraczki nie nadążają ze zbieraniem wody, krajobraz kończy się 30 metrów przed nami.

- Czytałaś prognozę?

- Niestety. I w związku z powyższym wnoszę, żeby jechać na południe tak długo, aż co najmniej przestanie padać.

- Czyli Żar spada?

- Chwilowo niestety tak. Przynajmniej dla mnie. Słooońca mi trzeba, od dziś, od natychmiast!

- Kuba?

- Wszystko mi jedno, najlepiej wróćmy do domu.- Cóż, dziecko w sobotę wieczorem wróciło z obozu harcerskiego, trzy tygodnie pod namiotem, bez prądu, na totalnym zadupiu. W poniedziałek o poranku kochający rodzice wyrywają ledwo domytego synka z objęć cywilizacji, żeby pojechać pod namiot...

- Czyli co, na Chyżne?

- Taaaa...

Rabka nie istnieje. Podobnie, jak Chyżne, Dolny Kubin i Rużomberok. Mamy dosyć, deszczu, jazdy bez widoczności, słowackich prędkości 50-90. Idziemy na obiad, do Janosikowej Koliby, z nadzieją, że ktoś tam napada bogatych i oddaje biednym, bo my bardzo biedni jesteśmy tym razem (winiety podrożały) i nie mielibyśmy nic przeciwko temu, żeby ktoś nam postawił obiad. Niechby bez deseru.

Nic z tego, niestety. Nie dość, że nie za darmo, to jeszcze średnio smaczne. W dodatku deszcz postanowił nam udowodnić, że jeśli bierze się do roboty, to na poważnie. Chwilę biegamy po parkingu, żeby odnaleźć auto, woda chlupoce w butach, przylepia mi włosy do czaszki. 

- Nie ma mowy, żebyśmy w takim deszczu rozbili namiot. Trudno, raz prześpimy się w aucie.

- Żartujesz chyba? Wal na południe, do oporu. Byłeś nad Balatonem? Byłeś w Chorwacji? Byłeś w Grecji? Nie byłeś. Dziś masz szansę.

Zvolen- leje, Krupina- pada, Sahy- kropi.

Wegry. Jest lepiej. Dużo lepiej! Widać niebieskie na niebie! Jedziemy w kierunku światła. Najbliższy camping- Nagy-maros. Mamy niezwykły dar odnajdywania campingów, na których jesteśmy sami. Nie do wiary, znów jedyny namiot na całym, wielkim, luksusowym campingu. I jeszcze ta tęcza!

Zostajemy. Oczywiście, że zostajemy! Na prawo góry, na lewo góry, na wprost Dunaj, a jako wisienka na torcie- kiraly palota (to na górce). Raj odnaleziony!

W takich okolicznościach przyrody spodziewałabym się ciszy nocnej absolutnej. Ale do ciszy też mamy dziwne szczeście. Głos po wodzie doskonale niesie dźwięki z dróg po obu stronach rzeki, jedzie pociąg z daleka i lataj lotem znad głowy, statki wycieczkowe i barki nie są, wbrew pozoro, bezszelestne, w dodatku po zmroku obudziły się jakieś ptaszyska i piiiiszczą przeraźliwie, caluśką noc. Z mściwą satysfakcją wykopuję z torby stopery do uszu. Podróże kształcą.

 

26 lipca 2011 r.

Widok przy śniadaniu:

z profilu:

en face

z góry:

w zbliżeniu

Od dołu jeszcze ładnych parę lat nie zamierzam robić zdjęć, więc chwilowo trzy pałace w jednym kadrze:

Wybieramy się w odwiedziny do zamku.

Znajduje się on co prawda w zasięgu wzroku, ale droga do niego nadzwyczajnie daleka. Ponieważ albowiem niektórzy boją się promów. A najbliższy most jest w Budapeszcie. Jakieś 40 km na południe, nerwowe poszukiwanie wjazdu na most, 40 km na północ i jesteśmy na miejscu, czyli po drugiej stronie rzeki, w miejscowości Visegrad. Parkujemy przy przystani promowej i machamy naszemu prywatnemu pałacykowi, który jest, oczywiście w zasięgu wzroku.

Tubylcy najwyraźniej nie uznają w piśmie żadnego języka poza własnym, ponieważ tabliczki są wyłącznie po węgiersku. Proste pytanie "którędy do tego tam?" wywołuje ostrą gestykulację we wszystkich kierunkach świata i lawinę słów w języku, którego, jakże niestety, nie znamy...

Za najbardziej zachęcającą uznałam tabliczkę brzmiącą ze swojska "Nagi William" (no, niech będzie, jakoś podobnie), co mi się skojarzyło bardzo z królewska z niedawnym ślubem na brytyjskim dworze. Prujemy zobaczyć Nagiego Williama. Najpierw ostro pod jedną górkę. Kurczę, chyba nie trafiliśmy. A właściwie trafiliśmy, ale do dolnego zamku. Nic, nic, za rogiem  znów ostro w górę, wiec może jakoś damy radę. Tym bardziej, że drogowskaz uparcie nas naprowadza na Williama. Idziemy przed siebie, choć zdobyliśmy już dwie góry w bok od planowanej. Tłumaczymy sobie, że to trawers zbocza, na trasie dla staruszków. Cel dawno temu zniknął za horyzontem. Pomału tracimy nadzieję, nie tylko na obiad na szczycie, ale i na odnalezienie samochodu. Ale zaraz, zaraz, coś majaczy w oddali między drzewami, miejmy nadzieję, że to nie domek z piernika. Nie, to Nagi William, czyli knajpa z parkiem linowym...

Knajpa z widokiem, na szczęście. Cel podróży, czyli Mátyás Király jest odległy zaledwie o 800 m po równym :)

Jedno z nielicznych słów, jakie znam po angielsku to castle. I po co? Po co, pytam?

Ale to nie ważne, najistotniejsze, że jest, znalazł się, możemy zaspokoić żądzę zwiedzania, która przegnała nas 80 km samochodem i dobre 10 km po górach i dolinach. Tylko skąd tu tyle ludzi? Dorodnych Niemców, których nie spotkaliśmy w lesie? Skąd ten gigantyczny parking, zapchany autokarami? Czyżby można tu było DOJECHAC? A jakże! Można. Dobrze, że nie wiedzieliśmy, inaczej ominąłby nas taki miły spacer :) I jeszcze spacer powrotny by nas ominął, kolejne 10 km. Byłaby wielka szkoda, ponieważ sam zamek nie był, jak by to ująć, nie był, no, niekoniecznie bym się do niego pchała, gdybym wcześniej wiedziała, że lepiej wygląda z daleka.

Wracamy przez Esztergom, tam też powinien być most. Co prawda łączący Węgry ze Słowacją, ale, hura, hura, chwilowo nie ma granic. Miasto niewielkie, Dunaj za to spory, wydawałoby się, że most, zwłaszcza stanowiący granicę państwa, znajdziemy bez trudu. A gdzie tam! Defilowaliśmy ze cztery razy przez centum miasta, zanim zaczepiliśmy tubyczynię z siatami.

- Nem, nem, Madziar!- Wykrzyknęła Pani w panice, na moje pytanie o "bridge".

- Slovakia, bridge!- odkrzyknęłam ja, w strachu, że mi ucieknie.

- Nem, Madziar!!!- Krzyknęła jeszcze głośniej, zapewne w przekonaniu, że im głośniej mówi, tym lepiej ją rozumiem.

Odpuszczam gadanie, maluję rękami. Zrozumiała. Pokazała palcem. Trafiliśmy od razu.

Nie wiem, doprawdy, jak można przegapić taki wielki most. Za to po stronie Słowackiej znajduję granicę, której nie ma. A raczej granica może i jest, ale przejezdnej drogi- brak. Z życzliwym Słowakiem dogadujemy się bez trudu, znajdujemy przejście w miejscowości o wdzięcznej nazwie Salka, oddalonej o drobne 15 km, nawet nie nadrabiamy wiele. Co nie zmienia faktu, że gdy wieżdżamy wreszcie na nasz camping, słyszymy przeraźliwie piszczącą ptaszynę, a znany nam osobiście zamek jest pięknie podświetlony. Zapadła noc, licznik w samochodzie informuje, że przybyło mu dziś ponad 140 km.

Kawał wycieczki, że tak powiem. Zwłaszcza,  że jej cel mruga figlarnie zepsutą latarnią, jest na wyciagnięcie ręki. No, teraz czuję, że zaczęły się wakacje.

6 komentarzy:

  1. Milczymy , słuchając :)

    OdpowiedzUsuń
  2. kuuurcze... ale fajnie...

    OdpowiedzUsuń
  3. Chwilowo milczę, pracując. Ale jeszcze się nagadam.

    OdpowiedzUsuń
  4. Prawda? Z zaskoczenia zawsze najfajniej.

    OdpowiedzUsuń
  5. Lekuchno zazdraszczam! Tak mawiła sąsiadka w moich rodzinnych stronach. A była przyjechała w 1948 roku z "wczasów" gdzieś "zza Buga". To jej "zazdraszczam" przyjęło się w mojej rodzinie, a z czasem ja przeniosłem na moje grunta towarzyskie. To było takie sympatyczne zazdroszczenie, jako że kobieta owa nie potrafiła prawdziwie zazdrościć. Więc ja, zapyziały Polak, któremu los pozwolił na zwiedzanie - w czasach żelaznej kurtyny - Europy Zachodniej, a jakoś mało np. Węgier, Jugosławii - mówię : - Zazdraszczam!Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  6. No cóż, w takim razie nie pozostaje Ci nic innego, jak tylko nadrobic braki. Mnie najbardziej cieszą wakacje w Polsce, z dala od tłumów. Żaden patriotyzm, całkiem po prostu tu podoba mi się najbardziej.

    OdpowiedzUsuń