wtorek, 30 sierpnia 2011

Środek

28.07.2011 r.

Na dzisiejsze popołudnie mamy PLAN.

Czas się przyznać, że tegoroczna wizyta na Węgrzech to nie przypadek. Nieprzypadkowa, szczegółowo zaplanowana, wyczekiwana, oraz wymarzona.

Nawet opłacona, w październiku 2010.

Nie przyznawałam się wcześniej, ale czuję się winna wypadkowi Roberta Kubicy. Przecież gdybym z takim wyprzedzeniem nie kupiła biletów na F1, to nic złego chłopakowi by się nie stało. Ale słyszę, że zdrowieje, więc wyrzuty sumienia nie męczą mnie przesadnie. 

Na Hungaroringu zostaliśmy się za sierotki. Były plany, żeby kibicować Robertowi. Ale po wypadku? W Renault do wyboru Niemiec i Ruski. Odpada. Ferrari? Przy całej sympatii dla Massy- nie. McLaren- niiieeee. Wybrałam Marka Webbera. I tu znów kłopot! Z flagą Red Bulla na trybunę nie wylezę, bo będzie, że kibicuję Vettelowi. Co byłoby rażącą nieprawdą, ponieważ nienawidzę kibicować faworytom. Przed wyjazdem cierpiałam na niemoc twórczą i nie wyhaftowałam kordonkiem żadnego cudeńka na cześć. Trudno, przepadło, będziemy kibicować saute.

16-19 Zwiedzanie boksów dla posiadaczy ważnych biletów Grand Prix

To dla nas:) Jesteśmy spuchniętymi z dumy posiadaczami ślicznych, błyszczących, kolorowych, dopiero co odebranych biletów. W zestawie, z czerwoną smyczą i plastikowym pokrowcem. My precious, celebruję wieszanie na szyi, gładzę miłośnie przezroczystą okładkę. Przez chwilę jedynie, bo akurat dziś leje jak z cebra. Muszę schować skarb pod kurtką. Czuję, że grzeje mi serce.

Dojeżdżamy spóźnieni, ustawiamy się na wskazanym parkingu. Oho, będzie ciekawie, przed wjazdem zatrzymuje nas parkingowy i nakazuje jechać very slowly, bo ślisko. Ano, jak ma być, skoro parking na ostrym stoku, na trawie. Właściwie kiedyś to była trawa, obecnie jest grząskie błoto. Zjechać z górki łatwo, ale jak my stąd wyjedziemy? Na szczęście organizatorzy przewidzieli deszcz, wyjazd z parkingu jest po drugiej stronie, też z górki.

Na pit lane tłok nieprawdopodobny. Kierowcy rozdają autografy, ścisk, pisk, fanki podstawiające WSZYSTKO pod pożądany pisak. Gdy tak na nie patrzę, uświadamiam sobie, jak marną jestem fanką (niewiadomokogowłaściwie), bez czapeczki, bez koszulki ukochanego teamu, bez biustu, który można podstawić (bez obciachu) do podpisania. Nic to, i tak mi się tu podoba. Gdy patrzę na kręcących się mechaników, fragmenty bolidów, pozorowane ku uciesze gawiedzi prace remontowe, gdy własną łapką mogę dotknąć stanowisk dowodzenia- czuję drrreszcz rrozkoszy. O nie, żaden orgazm. Orgazm jest stanowczo przereklamowany :)

 

30.07.2011 r.

Budzi mnie dźwięk. Jakby budzik? Ale jakim cudem, skoro mam w uszach stopery? I jaki budzik na wakacjach?

Która to godzina?

7.00

To sprawka sąsiadów. Wstają, błyskawicznie jedzą śniadanie, wskakują w reprezentacyjne ciuchy i fruuu! Na tor. O 8.00 nie ma po nich śladu. Szczęśliwcy, posiadacze biletów super gold, mają zapewniony dach nad głową.

Nam aż tak się nie spieszy, zapowiada się intensywny dzień wyścigowy, od 9.25 do 18.15. Boję się, że dziecko nie wytrzyma przesady. Na razie znosi nasze fanaberie dość cierpliwie, ale 10 godzin w deszczu? Albo w upale? Ile zniesie, żeby pochwalić się kolegom? Bo fanem, niestety, nie jest...

Docieramy na tor o 11. Bylibyśmy wcześniej, gdyby nie idiotyczne zamieszanie z wejściami. Odbierając bilety przepytałam, którędy wchodzimy. Gate five, nawet przy mojej nędznej angielszczyźnie nie mam wątpliwości, o co chodzi. Wjeżdżamy więc na parking podpisany GATE 5 ONLY. A tu niespodzianka, bo jest to parking płatny, prywatny, zamiast obiecanego darmowego. Żeby dojechać na darmowy, trzeba jeszcze raz objechać cały tor, kilka kilometrów w korku. Trudno, zostajemy na płatnym, 1500 forint, to jakieś 25 zł za cały dzień, zdecydowanie najtańsza rzecz, na jaką można wydać tu pieniądze. Nie chce mi się komentować cen, podam tylko kilka zapamiętanych pozycji:

- czapeczka teamu- powyżej 100 zł

- model samochodu- 300-1200 zł

- piwo 0,5 l 15 zł

Biedacy tacy jak my, żeby nie nabawić się trwałej niestrawności spowodowanej drożyzną, picie i żywność przynoszą ze sobą, w plecaczkach, torbach i lodówkach. Wolno.

Czekamy w gigantycznej kolejce do wejścia. Bramkarz odsyła nas do bramy nr 6. Czemu? Pojęcia nie mam. Zwłaszcza, że nasz sektor jest tuż za bramą nr 5. Lecimy tych kilkaset metrów do następnej bramy (i następnej kolejki),  kolejne kilkaset do sektora. Właściwie to już nie lecimy, bo na torze trwa trening F1. Wzruszenie ściska mnie za gardło. Stoję przy siatce, kilka metrów od toru. Tuż tuż, na wyciągnięcie ręki, z wyciem i rykiem przejeżdżają kolejne bolidy. Taak, w gardle czuję smak spełnionego marzenia. Na pewno jestem tu pierwszy raz, najprawdopodobniej ostatni :) Napawam się. 

Tylko przez chwilę, bo widzę, że dziecko ryczy. Wcale nie jak silnik, ryczy normalnie, jak to dziecko. Od huku bolą go uszy, tak bardzo, że łzy lecą same. Stopery się nie sprawdziły, kupujemy słuchawki. Te z kolei tłumią zbyt dobrze, kontakt z synem urywa się całkowicie. Na migi- udaje że nie rozumie, na zdjęcie słuchawek się nie zgadza, nawet w przerwach między wyścigami.

Po treningach F1 rozlega się z głośników informacja, że "Porsze superkupa".

Skoro tak twierdzą, może i tak jest, osobiście nie posiadam i nie mogę zweryfikować.

- Giermaziak, nasz Kuba Giermaziak jedzie, uważaj!- mąż się gorączkuje, bo czasem ogląda "porsze superkupę" i jest zorientowany. Ha, żebym ci ja wcześniej wiedziała, że jednak trafię na Polaka za kierownicą! Z normalno, polsko flago bym przyszła kibicować. A tak- został smutek, żal i niedosyt.  Bo kibice bardzo aktywni wokół. Przede mną siedzi fanka Hamiltona. Odziana od stóp do głów w jedyne właściwe barwy, przy każdym przejeździe faworyta wstaje, wrzeszczy, podskakuje, widać, że bardzo zaangażowana uczuciowo, ani razu się nie myli i nie wstaje przy Buttonie. Jak ona ich odróżnia już na początku "naszej" prostej- pojęcia nie mam. Nieopodal fanka Schumachera. W dłoniach dzierży własnoręcznie stworzoną makatkę, którą rozpościera na widok czerwonego kasku w srebrnej strzale. Staje na baczność, jak do salutu. Wyprężone ręce dzierżące flagę, uniesione nieco w górę. Niemka, więc wiecie, co wskakuje mi do głowy.Och, jak mi wstyd za takie obrzydliwe skojarzenia. A fe. 

Przed nami chłopiec wymachuje gigantycznym sztandarem Red Bulla. Wpada w oko operatorowi, wrzask który rozlega się na trybunie, gdy widzimy się na telebimie zagłusza nawet hałas powodowany przez bolidy. Po chwili chłopiec ma kilku pomocników w machaniu, ale operator teraz pokazuje konkurencyjne flagi. Polskie też.

W cenie biletu mamy "obiad". Buła, parówka frankfurterka i picie, 0,5 l. Picie, czyli cola lub inna fanta, woda lub piwo, wszystko to można odebrać w pobliskiej budce z jedzeniem. Staramy się pobrać należną żywność, od rana piździ jak w kieleckim, wicher skutecznie wywiewa wspomnienie po śniadaniu. Stajemy w długachnej kolejce, przeczuwając, że możemy się spóźnić na całą resztę wyścigów. Ale nie, obsługa chyba ma dopalacze, bo błyskawicznie dostajemy pożywienie. Smętna, chuda parówka nie zachwyca. Za to smakuje całkiem nieźle. Ciepła, za darmo, a tak poza wszystkim nie jadłam parówek ponad 10 lat (a moje dziecko nigdy), więc, nieprawdaż, egzotyka.

W drodze do parówek mijamy punkt pocztowy. Można kupić okolicznościową widokówkę,

dolepić okolicznościowy znaczek,

 napisać bądź co na odwrocie i wysłać do znajomych, żeby im się ciśnienie podniosło z zazdrości. Co uczyniłam, rzecz jasna. Przy okazji mnie podniosło się ciśnienie, gdy przyszło uregulować rachunek. Przepuściłam przez skrzynkę równowartość obiadu dla trzech osób. Nie bardzo mi żal, bo obiad na jutro (pół kurczaka + buła + picie) stawia tor, a po wyścigu wracamy do Polski.

F1 kwalifikacje.

GP2- pierwszy wyścig.

GP3- pierwszy wyścig. Wychodzimy w połowie, z obawy przed tłumem kibiców opuszczających tor w tym samym momencie i tysiącami samochodów próbującymi się jednocześnie wydostać z parkingów. To wersja oficjalna. Prawda jest inna. Dziecko ma serdecznie dość wyścigów, a przed nami wyścigowa niedziela! Nie chcę przeciągać struny, chociaż żal mi każdej straconej sekundy. Wyjeżdżamy bez trudu, policja sprawnie rozładowuje korki, obstawiają trasę aż do rogatek Budapesztu.

31.07.2011 r.

Dziś to mój budzik dzwoni, o 6.00. Barbarzyńska godzina. Jedyne, co mnie pociesza, to mamrotanie zza ściany. Antypatyczny bufon z sąsiedniego namiotu, koncertowym chrapaniem uniemożliwiający sen wszystkim użytkownikom pola, obudził się i złorzeczy. Bardzo mi go żal. 

Tylko przez chwilę trwam w przekonaniu, że wstaliśmy wystarczająco wcześnie. Gdy wyłażę, przecierając zaspane oczęta, dobiega mnie dziarskie "hi". Sąsiedzi nowym komplecie reprezentacyjnych ciuchów są już gotowi do drogi. Podrywa mnie. Śniadanie w biegu, byle jak zwijamy namiot i gaz do dechy, trzeba zająć strategiczne miejsce na parkingu ułatwiające wyjazd z okolic toru, bo dziś taryfy ulgowej nie będzie, wszyscy wyjadą równocześnie.

Jesteśmy na czas. Trochę niepokoją ciężkie chmury na niebie, zabieramy ciepłe, nieprzemakalne ciuchy i parasole.

GP 3- wyścig. Startujące samochody wyglądają jak luksusowe zabaweczki, nie mam pojęcia, jaka to marka. Tor jest mokry, autka, choć jadą stosunkowo wolno, kręcą się jak bąki na torze, ocierają się i przepychają, niszcząc kolorowy lakier. Pół godziny i koniec, teraz runda wokół toru połączona z machaniem do kibiców. Na jednym z aut, na lusterku dostrzegam różowe serce. A dokładniej różowy napis "serce Vettel."

A cóż to ma być, do ciężkiej, najjaśniejszej? Sprawa wyjaśnia się, gdy zwycięzcy stają na podium. A właściwie zwyciężczynie. Okazało się, że jechały kobitki! Wybaczam różowy napis. Widzę zachwyt na męskich obliczach, gdy panie polewają się szampanem. Do programu można było dołożyć wybory miss mokrego podkoszulka :) To wcale nie GP 3! To Lotus Ladies Cup. Skąd zmiana? Co się stało z GP 3? Pojęcia nie mam.

Przerwa. Nudno. Kartki wysłane, a czymś trzeba czas wypełnić. Dziecko chce obiadu (o dziesiątej rano). Czemu nie? Przynajmniej będzie dach nad głową i trochę cieplej. Obiecane pół kurczaka to pół fileta z kurczaka, z grilla, w ziołach. Dobre, ale mało.

Wracamy na trybunę, bo zaczyna się wyścig GP 2. Jesteśmy daleko od linii start/meta, ale znakomicie słyszymy ryk silników przy starcie bolidów. A przecież te fury są znacznie cichsze od F1...

 [onet_player v1="tx3fYkfF36" v2="" v3="" v4="1617355"]

Mokro. Leniwie popaduje deszczyk, dobrze, że zabraliśmy nieprzemakalne ciuchy, bo parasole zasłaniają innym widok. Bardzo współczujemy kamerzyście, który siedzi wysoko, na podnośniku. Widać, jak chude ramię urządzenia chwieje się na wietrze.

 Mam na sobie podkoszulek, polar i kurtkę przeciwdeszczową. Mimo to trochę marznę. Za mną siedzi sześćdziesięcioletni na oko Szkot, w podkoszulku i krótkich spodenkach. Śmieje się z mojego fioletowego z zimna nosa. Ma koleś gorąc w sobie, uśmiecham się z podziwem, starając się opanować szczękające zęby. Trybuny powoli się zapełniają, jest już fanka Hamiltona i trzech przystojnych Austriaków, wyglądających, jakby przyszli prosto z kortu tenisowego. Jest też palant, który próbuje mnie wyrzucić z mojego miejsca. Wsadza mi prawie do oka swój bilet, na dowód, że bezprawnie siedzę na jego miejscu. O nie, koleżko, naucz się czytać. Numer miejsca co prawda faktycznie ten sam, ale sektor już nie. Pokazuję palcem, w którą stronę ma się udać. Mina mu rzednie, bo jego miejsce jest znacznie gorsze. Spadaj pan, bo zasłaniasz widok. No i masz, przegapiłam finał GP2.

Znów pół godziny przerwy. Dziecko pokłada się na fotelach. Widać, że się męczy na swojej wyspie ciszy pośród oceanu huku. Idziemy na drugi obiad, synek bez trudu pochłania tatusiową porcję.

Porsche Supercup. Cholera, jak można zapomnieć że "porsze superkupa" skoro Węgier ryczy w megafon, ogłasza na całą okolicę?

Żadna tam kupa, startuje Kuba Girmaziak, Verva Racing Team. I wygrywa! Swój pierwszy w życiu wyścig! Cieszymy się razem z nim, mazurek Dąbrowskiego podrywa Polaków z miejsc. Teraz widać, że sporo nas. Mam łzy w oczach. Coś często się ostatnio wzruszam :)

Teraz czekamy już tylko na główny wyścig. Trochę poczekamy...

Jedzie coś. Tir? Na lawecie, zamiast koparki, stoją kierowcy wyścigowi. machają, uśmiechają się do nas. Inni, pogrążeni w rozmowie, nie zwracają na publikę uwagi.

Za lawetą pędzi Bugatti. Ach, te stare samochody...

Reszta rozrywek zaplanowanych przed wyścigiem zarezerwowana jest dla linii startowej.

Organizujemy więc sobie własne. Dziecko pochłania trzeci obiad...

Ejże, coś widać na horyzoncie. Pięknie wychodzi zza zakrętu, zbliża się z szumem i hurgotem. Wybuch śmiechu na trybunach, nadciąga samochodzik szczota, pracowicie czyści powierzchnię toru.

Jest wyścig. Huk przy starcie niewyobrażalny. Chwilę później przemyka nam przed oczami cały peleton, staram się robić jak najwięcej zdjęć, bo potem się rozjadą i już nie będzie tak pięknych ujęć. Aaaaa, właściwie to zdjęć bolidów jest ile chcąc, niepotrzebnie tracę wątek. Porzucam aparat. Dobrze, że są chmury, bo na telebimie przy słońcu słabo widać. A na torze jest tak: brrrrum, w kilka sekund przejeżdżają bolidy (a potem jeden maruder) i przerwa. Bruuum, znowu wszystkie razem, i jeden na końcu. Mąż narzeka, że przejeżdżające bolidy go rozpraszają i nie może się skupić na oglądaniu wyścigu. Chyba prowadzi Hamilton, bo wierna fanka podskakuje gdy widzi pierwszy bolid, a ma niewątpliwie wbudowany detektor, wierzę jej. Fanka Schumachera jest zawiedziona, ukochany odpadł w połowie. Ożywia się na moment, gdy idol popycha na skuterku, macha do nas. Miły człowiek :)

- Patrz, pali się!- mąż trąca mnie w łokieć, wskazuje na telebim. Heidfeldowi zapalił się bolid. Kierowca wyskoczył żwawo, wyraźnie nic mu się nie stało. Psiakrew, wszystkie lepsze rozrywki są zarezerwowane dla trybun gold, nawet płonący bolid. My musimy się zadowolić widokiem na chmurę czarnego dymu.

Fanka Hamiltona smutnieje, wyraźnie oklapła. Pewnie wewnętrzny czujnik jej coś naszeptał do ucha, bo ja nie mam pojęcia o co chodzi, a patrzę pilnie. Ma rację, Hamilton spada o kilka pozycji. Ożywia się przez chwilę, gdy na prowadzenie wychodzi Button, przynajmniej strój fana jej się nie marnuje. Webber, niestety, poza podium.

Przed końcem wyścigu ludzie zaczynają wychodzić. Nie rozumiem. Acha, już wiem, ustawiają się w gigantycznej kolejce, chcą się dostać na tor po zakończeniu wyścigu. Odpuszczamy. Dziecko jęczy i przynudza, zresztą, chcielibyśmy się szybko wydostać, bo chcemy jeszcze dziś dotrzeć do Egeru. Wyjeżdżamy z toru dwie godziny. Właściwie nie wiem czemu, bo na oko nie ma żadnego zatoru. Gratulujemy sobie wyboru kierunku, do Budapesztu ludzie jeszcze chwilę będą wracać. Przed północą może dotrą.

Emocje opadają.

- No i jak? Warto było?- pytam.

- Warto!- krzyczy Kuba. Skąd ten nagły entuzjazm? Czyżby świadomość, że ma to już za sobą? Nawet nie, jest autentycznie zachwycony. Refleks szachisty, albo w końcu poczuł bluesa. :)

Warto było. I już.

2 komentarze:

  1. oj..warto...ależ fotorelacja...piękna...juz słyszę ten huk na starcie...

    OdpowiedzUsuń
  2. Staram się (na miarę swoich możliwości :) spisać wszystko dokładnie, bo czas, paskudnik, zaciera szczegóły w pamięci. Tym razem- wolałabym pamiętać. Huk był taki, że mimo stoperów niedosłyszeliśmy przez następne dwa dni. Ekologiczna impreza to to na pewno nie jest.

    OdpowiedzUsuń