czwartek, 25 sierpnia 2011

Późny początek

27.07.2011 r.

Poranek z deszczem.

Nie, bez ściemy. Z solidną ulewą, błockiem, mgłą i jednolicie szarym niebem.

Planujemy dzień gospodarczy.

Wczoraj przybyło campingowych gości. Dwie rowerowe Hiszpanki. Mając do dyspozycji wielgachny, pusty camping, Hiszpanki rozbiły namiocik obok nas, zajmując "nasz" stolik. Zeźliłam się, no bo co w końcu. Ale o poranku moje uczucia złagodniały. Podejrzewam, że nie bez wpływu był tu widok suszących się na sznurze ciuchów. Suszących, ha, ha. A i namiocik bez tropiku...

No, dobrze, przyznam się. Pozazdrościłam. Na Węgrzech? Rowerem z Hiszpani? Dwie baby, dwa rowery i kilka sakiewek? Pozazdrościłam, że hej. Co z tego, że w drogę ruszały opatulone w foliowe wory, wioząc sakwy pełne mokrych szmatek.

 

Hiszpanki odjechały, przyjechali Niemcy. Na rowerach! Później Francuzi. Na rowerach, a jakże. Tylko my samochodem. Mam wrażenie, że podróżowanie samochodem to co najmniej niezręczność, może nawet obciach. 

- To jak, jedziemy?- kap, kap, deszczyk o dach.

- ?????? Gdzie?

- No jak to, do Esztergom, oglądnąć bazylikę?

- ?????? Kuba, to na pewno Ty? Nikt Cię nie podmienił?

- No co, fajna była.

Fajna. Duża. Górująca. Dominująca.

Ale żeby moje dziecko chciało zwiedzać BUDYNEK? Jakikolwiek, najpiękniejszy, czy najważniejszy, ale jednak BUDYNEK?

Dzień gospodarczy nie zając, jedziemy oddać Bogu, co boskie. Imponująca budowla, bez dwóch zdań. Od razu człowiek wie, gdzie jego miejsce. W pyle i prochu, u stóp, żuczek maluśki nic nie znaczy. Od razu postanowiłam zainstalować w pracy dwa, nie, trzy razy większe biurko. To takie proste.

Widzę, że zdjęcia wyszły dosyć słabo. Za to wrażenia były mocne, gdy wyleźliśmy na kopułę. Nie mam lęku wysokości. Zazwyczaj. Ale zardzewiała barierka, zardzewiałe pomosty, a wszystko tak bardzo u góry... Miałam cykora. Z uśmiechem na ustach zresztą, że ha, ha ależ wysoko, popatrz synku, ha, ha, boisz się trochę? Nie ma czego, doprawdy, ha ha.

Widoki były całkiem ładne, ale jakoś nie umiałam w pełni docenić. Drżąca łapka i pełna niemożność skupienia się na czymkolwiek poza przepaścią pod nogami. Efekty widać.

Aż mi wstyd wklajać takie zdjęcia. Niestety, lepszych nie mam.

Ciekawe miasteczko, swoją drogą. Gigantyczna bazylika, kieszonkowa Golgotka.

Dzieci z drewna.

Później poszliśmy na basen. Nuuuda.

Beznadzieja. Pluskanko, zwiedzanko, a w tym czasie Hiszpanki z mokrym wiatrem we włosach...

Bo niby wakacje pod namiotem, nieprawdaż. Ale namiot- niczym willa. Materac do spania wielkości pasa startowego i grubości piernatów księżniczki na ziarnku grochu. Stolik! Krzesła z oparciami i miejscem na kubeczek! Nawet bagażnik na dach! Jesteśmy beznadziejni. Z-pierniczałam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz