wtorek, 6 września 2011

Budapeszt

Dlaczego nie nocowaliśmy na jednym z niezliczonych pól i campingów blisko Hungaroringu, narażając się na dojazdy, korki, dodatkowe koszty?

Powodów było kilka. Po pierwsze- niechęć do imprez towarzyszących. Nie wiem, czy były, bo mnie tam nie było, ale gdy widzę gigantyczne sceny i jeszcze większe głośniki- mam prawo podejrzewać, że ze spaniem może być krucho. Poza tym nie była to impreza bezalkoholowa. Wymięte, szare twarze, błędny wzrok- tak wyglądali ludzie, których mijaliśmy o poranku. A my- z dzieckiem.

Po drugie- kłopot z zapleczem sanitarnym. Chętnie pomieszkałabym pomiędzy krzewami winorośli (była taka możliwość), gdyby ta winnica wyposażona była w porządny węzeł sanitarny, a nie kilka tojek. Tak już mam, że nawet w czasie wakacji korzystam z prysznica, więc zazwyczaj szukam miejsca, które mi ten prysznic gwarantuje.

Po trzecie- szukaliśmy miejsca, z którego można zwiedzić Budapeszt nie korzystając z samochodu. W zeszłym roku wjechaliśmy autem pod Parlament. Tam dojechaliśmy bez problemu. Na miejscu trzeba było opłacić parkowanie, nie pamiętam ile to kosztowało, ale na pewno sporo. Można było zapłacić za dwie godziny, potem ewentualnie powrót i ponowny haracz- na kolejne dwie godziny. Efekt- bezładna bieganina z zegarkiem w ręku. Powrót- największa komunikacyjna masakra, w jakiej w życiu brałam udział, a przypominam, że mieszkam w Krakowie, po którym poruszam się samochodem. Korek, totalny zakaz zawracania i wykonywania skrętu w lewo, obce miasto. Była szansa, że będziemy jeździć w kółko, aż uda się złamać zakaz i skręcić w pożądane lewo. Długo by opowiadać, w każdym razie w tym roku byliśmy stanowczo nastawieni na jazdę komunikacją miejską.

Camping w Budapeszcie.

Szału nie było. Plac niewielki, namiotów mnóstwo. Szczęśliwie przyjechaliśmy w środku dnia, gdy poranni goście zdążyli odjechać, a wieczorni jeszcze nie nadciągnęli, bo byłby kłopot z rozbiciem naszego giganta. I tak rozbiliśmy się na zakładkę, sypialnia w sypialnię z innym namiotem, w którym, niestety, sypiał król chrapania...Wyjątkowo paskudny typ zresztą, na oko, oczywiście. Holender? Belg? Coś w tym guście. Żonę miał jasnoczekoladową, z dredami na głowie, odzianą w zwiewne, kolorowe szaty. I ta kolorowa żona nosiła za kolesiem torby i bagaże. Wieczorem gotowała pachnące dania na wielkiej patelni, stała przy garach, mieszała, a kochający mąż siedział z talerzem przed nosem i pokazywał palcem, co na ten talerz ma trafić. Wspólna kolacja, ha. Porozumiewał się ten człowiek wyłącznie pomrukami. Wrr, brr, mrr, bu, grr. Ciekawy typ, bez dwóch zdań.

Z drugiej strony mieliśmy znacznie lepsze towarzystwo. Chłopaki rozbijali się w porze naszego obiadu, więc siłą rzeczy patrzyliśmy im na ręce. Francuzi. Namiot rozbili błyskawicznie, choć mieli większy, niż my. Była to Quechua, z dwoma sypialniami. Gdybym nie miała jeszcze namiotu, na pewno wybrałabym coś właśnie tej firmy. Nie wiem, czy jest to solidny produkt, ale my, mając doświadczenie, zwykle męczymy się około pół godziny, oni, początkujący (widać, bo namiot nówka, z metką), rozbili się w dwie minuty. Wspólny mieli tylko namiot, poza tym każdy z nich miał własny pomysł na urządzenie swojej sypialni. Dwa różne materace, różne pompki. Szybki zakład i fruuu, do roboty. Myślałam, że padną trupem przy pompowaniu, rywalizacja była wyjątkowo zacięta. Później okazało się, że założyli się o obiad, przegrany gotował. Wyjątkowo sympatyczne chłopaki. Wieczorem, po wyścigach (jeden z nich kibicował Hamiltonowi, drugi Alonso, kłócili się bez przerwy) rozstawiali stolik, otwierali butelkę wina i rżnęli w pokera. Przyznam, że dyskretnie zwracałam na nich uwagę, bo bardzo mi się podobali. No i wypatrzyłam. Przyjechała grupa polskich nastolatków, na oko po osiemnaście, dziewiętnaście lat. Nie mieli z Francuzami wspólnego języka. A jednak dali radę swoim zachowaniem dać do zrozumienia, że mają ich za pedałów i że z całą pewnością jest to dobry powód, by się z Francuzów ponabijać. Fuj, fuj. Co za obora.

Pod prysznicem- niemiła niespodzianka. Oszczędni właściciele znaleźli oryginalny sposób na oszczędzanie wody, mianowicie zamontowali kurki naciskane, czasem spotyka się takie urządzenia w publicznych toaletach. Naciska się kurek, woda przez chwilę się leje, po (krótkiej) chwili kurek odskakuje i woda przestaje się lać. Dodam, że wodę podgrzewał piecyk gazowy. I tak: naciśnięcie- zimna woda- buch piecyk- wrzątek- pyk, koniec wody. I znów- kurek- zimna woda- piecyk- wrzątek- koniec. Oryginalne rozwiązanie, doprawdy.

Na plus campingu trzeba zapisać jego położenie (dwa przystanki autobusem od końcowej stacji metra), porządek na terenie, czystość, oraz dzieci właściciela. Wyjątkowo sympatyczni, komunikatywni, życzliwi, bardzo pomocni. Poinstruowali nas, jak korzystać z komunikacji miejskiej (dostaliśmy nawet mapy turystyczne), rozwiali wszelkie wątpliwości, poradzili, co warto obejrzeć. Muszę przyznać, że bardzo pomogli. Sami z siebie w życiu nie wpadlibyśmy na przykład na to, żeby kupić bilet rodzinny, który upoważniał nas do korzystania z każdego pojazdu komunikacji miejskiej, jaki jeździł w okolicy, czyli z metra, autobusów, tramwajów, a nawet kolejki podmiejskiej. Bilet ważny 48 h, kosztował 2 200,- forint, czyli za 35,- zł mieliśmy miasto do dyspozycji! Genialna rzecz. Życzliwa rada spowodowała wizytę w Pałacu Cudów, węgierskim odpowiedniku naszego Centrum Nauki Kopernik. Zgadnijcie, co moje dziecko najmilej wspomina z tegorocznych wakacji? Podpowiem: pałac cudów...

 

No to pozwiedzaliśmy:)

2 komentarze:

  1. Budapeszt jest piekny, ale powiedz mi, z panią z campingu rozmawialiscie po węgiersku?????

    OdpowiedzUsuń
  2. :)Z panią z campingu oraz jej bratem rozmawialiśmy różnie. Oni na pewno posługują się fantastycznym angielskim (i pewnie nie tylko angielskim), w przeciwieństwie do mnie, niestety. Oni przemawiali po angielsku, ja rozumiałam 1/3, więc do akcji wkraczały ręce, nogi, rysunki, mimika, słowem- wszystko. Gdybyśmy rozmawiali po węgiersku, czy polsku- wielkiej różnicy by nie było. Jeśli ludzie chcą się porozumieć- żaden język im w tym nie przeszkodzi.

    OdpowiedzUsuń