poniedziałek, 20 lutego 2012

Chleba naszego powszedniego...

...upiecz sobie sam.

Właściwie powinnam tu wkleić link do pewnej genialnej strony. Ale nic z tego. Natchnienie we mnie wezbrało, podkarmione zakwasem. Strona będzie, ale później.

Zaczęło się od diety. Cztery tygodnie warzyw i marzeń o kromeczce pachnącego, świeżego, z chrupiącą skóreczką chleba. Którego nie wolno było zjeść, ani okruszka. Tak jakoś mam, że im bardziej mi nie wolno, tym bardziej mam chęć.

Chęć na chleb potężna, napompowana, rozbuchana, przetrzymana poza granice przyzwoitości wypchnęła mnie w końcu do sklepu. Kupiłam bochenek. Przytuliłam do piersi. Z trudem dotarłam do domu, ciągle przydeptując sobie wiszący język. Drżącymi rękami ukroiłam pięteczkę i POŻARŁAM w mgnieniu oka...

Mlask, mlask, ciam...eeej, nie tak miało być! Draństwo, bandytyzm, kryminał! Wyczekany chleb był o-brzy-dli-wy! Ciągnący, wzdęty niczym brzuch głodującego, zupełnie bez smaku, który śnił mi się po nocach! Mój smak się wysublimował, niestety, tworzywo sprzedawane jako chleb nagle stało się nieprzyswajalne! A ja prawdziwy chlebek kocham miłością pierwszą, moja babcia taki piekła, w piecu chlebowym zresztą. Stara jestem, ale właściwy smak pamietam. A może pamiętam właściwy smak, bo jestem stara? Wszystko jedno.

Decyzja podjęła się sama, oszczędności poczynione na odżywianiu  warzywną karmą jednym ruchem zostały puszczone na Maszynę do Chleba. Najdroższą w całym sklepie co prawda, ale za to gwarantującą chrupiącą skóreczkę.  I bułeczki...

Od razu powiem, że wagowe osiągnięcia diety zostały zniweczone po dwóch tygodniach. W końcu nowy sprzęt trzeba było wszechstronnie wypróbować, nieprawdaż. Weźmy takie bagietki, na przykład. Wydawałoby się, że osiem bułeczek na trzy osoby powinno wystarczyć. Na drugie śniadanie, rzecz jasna, na  produkcję bułeczek trzeba przeznaczyć przeszło dwie godziny, nieprawdopodobne zapachy, na głodniaka w żaden sposób człowiek nie dałby rady. Ha! Robi się cztery bułeczki, piecze, wyciąga do wystudzenia, w tym czasie do foremek kładzie się pozostałe cztery bułeczki, włącza maszynę, odwraca...PSIAKREW, KTO ZEŻARŁ WSZYSTKIE BUŁECZKI!

- Przecież zostawiliśmy ci kawałek...

Tak, dwucentymetrowy...

Cóż, z tego powodu pieczemy na zmianę, raz ja, raz mąż, czasem synek :)

Szybko się okazało że upieczenie chleba na drożdżach jest tak banalnie proste, że to żaden honor. Właściwie obciach, bo zawsze wychodzi. Zakwas, to co innego. Upiec Chleb Na Zakwasie. Bliskie mi środowisko wymawia tę frazę obowiązkowo przyciszonym głosem, z dużej literki. Szacun dla Piekącego Chleb Na Zakwasie.

Dobrze. Bardzo dobrze. Podejmująca wyzwania to moje drugie imię.

Tylko co to jest zakwas i skąd się go bierze? Z internetu, jak wszystko. Znalazłam to. Przeczytałam uważnie.

Prościzna. Bierzemy gliniany garnek, sypiemy 100 g mąki żytniej, lejemy 100 ml wody, mieszamy, okrywamy ściereczką, stawiamy w ciepłym miejscu.

I już? No, dołóżmy może trochę serca, mieszajmy z pietyzmem, koniecznie drewnianą łyżką. Zawińmy garnuszek trochę szczelniej, postawmy obok kaloryferka, żeby nie zmarzł przypadkiem. Zostawmy go w końcu w spokoju, przecież nie można co 15 minut zaglądać pod kołderkę, bo wyziębnie!

Na drugi dzień o świcie lecę zajrzeć, czy mój zakwas pięknie rośnie. Phhh, jakaś przysuszona breja pęta się na dnie, w dodatku śmierdzi lakierem do paznokci.

Internet, stronka, tak ma być? Ależ właśnie tak, teraz trzeba dokarmić. Ufff.

Dam mu więcej mąki, bo przecież co to zafermentuje na tych dwóch łyżkach. Sypnęłam od serca, chlupnęłam, żeby wyszło gęste jak gęste ciasto naleśnikowe.  Zamieszałam, okryłam serweteczką, upchnęłam pod sufitem przy rurce grzejnikowej, żeby biedactwo nie zmarzło.

Trzeci dzień. Nie mogę odkryć garnka. Ściereczka przywarła do gara, bo zakwas ruszył, od razu spróbował zwiedzić kuchnię. Smród acetonu urywa nos. Kurza twarz, przecież jeszcze dwa dni mam toto karmić! Zdecydowałam się na rozmnożenie naczyń, połowę przelałam do słoika. Po dokarmieniu mam w sumie 0,5 l zakwasu w dwóch półtoralitrowych naczyniach. No to już chyba nie będzie łaził po kuchni?

Czwarty dzień. Miał nie łazić, psiakrew! Od sufitu do podłogi szare smugi. Po rurce, po półce z książkami, do koszyczka z ziołami. Wszystko zapaprane lepką breją, w kuchni capi jak w zakładzie fryzjerskim. Zaczynam rozumieć, skąd ten szacun i przyciszone głosy. Karmię, zawijam super szczelnie, umieszczam w dużej misce.

Dzień piąty. Chyba się wystraszył tej miski, bo mam wrażenie, że wcale nie urósł. I może trochę mniej cuchnie? Ale tylko trochę. Dziś zamierzam upiec chleb. Na razie karmię solidnie, żeby zostało mi brei na zapas, bo podobno z mojego zakwasu trzeba zostawić setkę na dobry początek następnego.

Dzień piąty wieczorem. 0,5 litra zakwasu, 250 ml mleka (mleka? nie ma mowy, mój chleb życzy sobie ciepłej wody) 0,5 kg mąki, łyżka miodu, trzy łyżeczki soli. Przepis od Maćka Kuronia, ale nie waham się go zmodyfikować. Dowalam kopiatą łyżkę świeżo mielonego kminku, i równie kopiatą siemienia lnianego. Z duszą na ramieniu uruchamiam maszynę. Za trzy i pół godziny będzie chleb. Zobaczymy, co też mi wyjdzie, zwłaszcza, że aromat nadal mocno kosmetyczny. Dokarmiam resztę zakwasu, niech rośnie na dobry początek następnego bochenka.

Maszyna zamieszała. Wydaje mi się, że ciasto trochę za gęste, mąka nie chce się wchłonąć. Dolewam jeszcze 50 ml wody. Już wiem, że to jest pierwsza trudność. Ciasto robi się na oko, bo zakwas jest czasem rzadszy, czasem gęściejszy, mąka też nie identyczna. Trzeba zaglądać i w razie czego dodać. Dolać. Wyrobiło, zostawiło do wyrośnięcia. Mamy drugą trudność. Trzeba wyjąć mieszadła z maszyny, bo za godzinę zechce zamieszać jeszcze raz, a chleb ma mieć spokój. Papram się po nadgarstek w błotnistej brei. Ułamałam paznokieć. Ale co tam, byle nie został w bochenku...

Uklepujemy z wierzchu, pryskamy powierzchnię wodą przy pomocy spryskiwacza do kwiatków.

Rośnie. O, jak rośnie! Zaraz wylezie z foremki! Nie zdążyło, maszyna na czas włączyła pieczenie. Pierwszy bochenek upiekł się znakomicie. Czy muszę dodawać, że był pyszny? Pachnący (wyłącznie chlebem), razowy, z chrupiącą skórką. Koniec z kupowaniem chleba. Przynajmniej dopóki będzie mnie stać na bochenek za ok 5 zł. A orkiszowy to nawet za 8 zł. Własnego zboża nie mam, chwilowo jestem skazana na kupowanie mąki w sklepie ze zdrową żywnością, stąd wysoka cena bochenka. Na wakacje mam plan, mam zamiar znaleźć przyzwoity młyn.

Podsumowanie.

Zakwas stał się członkiem rodziny. Pierwsze kroki o poranku kieruję właśnie do niego. Karmię, poję, ogrzewam. Ponieważ piekę wyłącznie na zakwasie, codziennie, to dokarmiam obficie. Nie umiem jeszcze ocenić, kiedy, co i dlaczego się dzieje. Wiem, że jeśli nakarmię zakwas o 6 rano, to gdy nastawię chleb o 17 to rośnie około dwóch godzin, czyli tyle ile trzeba dla maszyny. Jeśli natomiast nastawię chleb koło południa, zazwyczaj musi rosnąć trzy, albo i cztery godziny. Mogłabym postudiować stronę o chlebie, z pewnością są tam wszystkie odpowiedzi, ale wolę poeksperymentować.

No, chwilowo to by było na tyle.

Idę piec. Cieszy mnie to. Codziennie. Wypełnia. Fascynuje. A jak pachnie, bogowie!

Wreszcie czuję, że mam prawdziwy dom.

10 komentarzy:

  1. hi,hi...spodobał mi się ten łażący po kuchni zakwas... coraz blizsza jestem tez kupienia tej magicznej maszyny, bo wiele o nie słyszałam....

    OdpowiedzUsuń
  2. Piękny, żywy opis i rzeczywiście można by dostać napadu żarłoczności czytając. Taki "swojski" chleb najbardziej smakował z mlekiem ze świeżego udoju. Ale teraz już nie ma krów...

    OdpowiedzUsuń
  3. Mnie tam się nie podobał. Do dziś natykam się na ciapki tu i ówdzie, chociaż przysięgam, że starałam się porządnie zatrzeć ślady po zakwasiej aktywności. Teraz mój zakwas jest Starszym Panem i już nigdzie nie łazi. No i śmierdzi znacznie mniej. Już nie lakierem do paznokci, raczej skwaśniałym winem. Maszyna jest fajna, ale trzeba się mocno nad nią zastanowić. Po pierwsze- skazuje się człowiek na codzienne pieczenie. Ja akurat kocham, ale nie każdy chce sobie dołożyć codzienny- było nie było- obowiązek. Ponadto przy wyborze maszyny trzeba uważać na jej moc. Pierwszym właścicielem maszyny wśród znajomych jest ojciec koleżanki, który ową maszynę dostał w prezencie od córki :) Córka nie znała się na temecie, kupiła maszynę względnie tanio i teraz mają problem, bo skórka się nie dopieka. Wychodzi biały bochen, jak tostowy. Jeśli chcą mieć chrupiący chleb- mieszają w maszynie, a pieką w piekarniku. Co jest bzdurą totalną, bo jeśli miałabym piec w piekarniku, to wolałabym zarobić ręcznie więcej ciasta i upiec w piekarniku dwa, trzy bochenki na raz. Te na zakwasie po trzech dniach są równie świeże jak po wyjęciu z pieca, więc po co sobie zatruwać życie? Moja babcia piekła chleb raz w tygodniu, i dziś już ją rozumiem :)Wielką zaletą maszyny jest to, że może piec w niej każdy. Piecze z sukcesami mój mąż, który jest totalnym antytalentem kulinarnym, piecze dwunastoletni syn.Pomyśl, a tymczasem zachęcam do dokonania próby- upiecz w piekarniku :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Dzięki za dobre słowo :)My jedliśmy ze śmietaną (swojską) i z cukrem. W razie biedy- z wodą i z cukrem. Albo z własnoręcznie uklepanym masłem :)Krowy są tam, gdzie ludzie chcą je hodować. Albo muszą. Nieopodal domu mam stragan z warzywami. Pewien Pan sprzedaje tam własne produkty, miewał również mleko od własnej krowy. Ostatnio się zgadało, czemu mleka już nie ma. Okazało się, że krowa złamała nogę i trzeba było ją dobić. Nie rozumiem czemu, ale podobno tak się robi. Nowa krowa kosztuje 8 000,- zł. czyli się nie opłaca, bo nigdy się nie zamortyzuje. Ciemniara wychowana u Babci na wsi, czyli ja, spytała, czy nie taniej kupić cielaka i poczekać aż urośnie? Właśnie w taki sposób hodowlę prowadziła moja Babcia. Ależ skąd! Trzebaby karmić ze dwa lata, zanim będzie mleko, a nie ma pewności, że krówka wyrośnie łagodna, czy diabelska, wierzgająca. Nie opłaca się. Wiesz co? Do dziś nie rozumiem, o co w tym chodzi. Chyba o to, że moja Babcia każdą krówkę, czy świnkę kochała, niczym ja zakwas, dbała nie patrząc, że trzeba się narobić. A teraz ludzie szukają wyłącznie szybkiego zysky i jakoś dziwnie nic się nie opłaca. Nie rozumiem. Tam gdzie jest prawdziwa bieda, w moich ukochanych Beskidach, krowy nadal pasą się na łące, czasem konie, owce i kozy. Bida aż piszczy, a zwierzątka jakoś opłaca się hodować. Ale tu motywacja jest solidna, nie ma krówki, nie ma co jeść. W dziwną stronę zmierzamy jako społeczeństwo, nie ma co :) Niedługo będą syntetyczne karmy w tubkach, tanio i łatwo. Tfu, tfu, na psa urok.

    OdpowiedzUsuń
  5. Wiesz, czasami myślę , że przez to hodowanie jednej krowy, czasem jeszcze świnki i kilku kur, było powodem owej biedy, którą pamiętamy, bowiem to naprawdę nie było w zgodzie z ekonomią.Dlatego, być może, generalnie dzisiaj wieś jest mniej uboga, bowiem odeszła od tego rodzaju gospodarowania. Kto nie odszedł, prędzej, czy później umiera w ruinach swojego domu. Dla nas, smak sentymentalnego swojskiego chleba ze śmietaną i cukrem już na zawsze pozostanie niepowtarzalnym smakiem i żaden inny go nie przebije, podobnie jak aromatu świeżego, wypiekanego ręcznie, chleba. Wszystko to pamiętam, bo u nas też przez wiele lat zawsze była krowa (bywały i dwie) oraz drób, własne ziemniaki, warzywa i owoce. Powiem Ci, że teraz o krowie myślę z melancholijnym sentymentem, ale inaczej bywało, gdy trzeba było nanosić we wiadrach wody ze studni od sąsiada (swojej nie mieliśmy), bo krowa i reszta żywiołu oprócz jedzenia potrzebowała niemało pić. Dopiero, gdy adorator jednej z sióstr sporządził nam cysternę na wózku, wodę lżej się przelewało (i marnowało więcej).Ale pamiętam też sąsiadkę , która również hodowała jedną krówkę wypasając ją wyłącznie na publicznych rowach , gdyż nie miała ani metra własnej ziemi ( czasem wypasała ją u nas , ale nie wiem, czy za opłatą , czy bez) i z niej żyła ,bo mleko jej krowy było najsmaczniejsze w całej wsi i sprzedawała je innym. Nawet my,mając swoją krowę , braliśmy od niej czasem, gdy nasza krowa była w fazie "zasuszania"

    OdpowiedzUsuń
  6. Z jednej strony- zgadzam się , że hodowanie kilku kurek, krówki i świnki dochodu nie przynosi, co więcej, zajmuje taką ilość czasu (sianokosy, żniwa, takie tam), że brakuje tego czasu na inną działalność, czysto dochodową. Z drugiej jednak- pamięć głodu. Moja Babcia- opieram się na tym przykładzie, bo jest mi najbliższy- urodziła się na tzw pańskim. Do śmierci wędrowała po ścierniskach i zbierała uronione kłosy, nazywała to pokos. Podśmiechiwaliśmy się z niej, bo co to takich kilka kłosków, przy pełnej zboża stodole. Ale Babcia pamiętała, że dzieciństwo i młodość przeżyła wyłącznie dzięki zbieraniu tych kłosków, bo to było jedyne, co wolno było zebrać. Krowy, koń, świnki, trochę pola, kury- dla Babci to było bogactwo! Wody też się nanosiłam. Z własnej studni, co prawda, po pół wiaderka z racji płci. Potem wujek zainstalował poidła. Jeszcze później- przyszła mechanizacja. Następne były pasze. Na koniec- Unia i dopłaty.Teraz moja rodzina na wsi, jakże ciężko zawsze pracująca, rzeczywiście jest dużo bogatsza. I znacznie bardziej chora, niestety. Ciotce wysiadł kręgosłup. Udała się do lekarza, który stwierdził u niej zwyrodnienia, związane z brakiem ruchu! U kobiety przez pół życia super ciężko pracującej! No, ale teraz ciotka "do pola" jedzie samochodem. Potem siada pod drzewem i patrzy na pracujący kombajn. Wraca do domu- samochodem. Koło krówek i świnek się już nie narobi, bo zwierzyna jest karmiona gotową paszą. Ja naprawdę ciotce nie żałuję, niech leży do góry brzuchem cały czas, bo zasługuje na to!Ale patrząc z boku widzę, że tzw. bogactwo ma swoją cenę. Np taką, że prawnuczki mojej babci, którym ptasiego mleka nigdy nie brakowało, już do roboty na gospodarstwie się nie nadają. Nie mam wątpliwości, że będą szukały pracy w mieście, gardząc gospodarką, która dochodu nie przynosi...A ja jestem córką takiej córki, która poszła do miasta. Spędzam życie za biurkiem. Cukrzyca, tarczyca, otyłość, choroby krążeniowe, stres, smog, życie w klitce w bloku. Zarabiam przyzwoicie, jak na polskie warunki. I na co te pieniądze wydaję? Otóż na mąkę, którą kto inny wyprodukował. Na sztuczne mleko z kartona. Na wędlinę, która koło świnki nawet nie leżała. Na dojazdy do pracy, ciuchy, których "na stanowisku" potrzeba więcej i bardziej niewygodnych. Na dodatek tęsknię. Do przestrzeni, do ziemi, do zapachu skoszonego siana, nawet do tej cho-lernej studni tęsknię! I do pracy, która ma sens, która jest efektywna. Kto jest biedny, kto bogaty? Żyję w nieporównywalnie większym komforcie i wiedzy niż moja Babcia. Ale czy na pewno CZUJĘ SIĘ bogatsza?

    OdpowiedzUsuń
  7. ~domowa kurka2 marca 2012 18:11

    no to czytam jeszcze raz i szukam przepisu na zakwas...buziaki

    OdpowiedzUsuń
  8. ~Jaśminkowa5 marca 2012 09:18

    Podam jeszcze raz, na wszelki wypadek:http://chleb.info.pl/I proste przeliczenie na trzy chleby (na początek):Jeden kilogramowy bochenek to ok 750 g.mąki, razy trzy = 2.250 kg.Zakwaszone ma być od 30-50% mąki, czyli na okrągło jeden kilogram. Ten kilogram dzielimy na pięć porcji, bo pierwszy zakwas karmimy pięć dni. To nam daje 20 dkg mąki na porcję. Bierzesz te 20 dkg mąki, zalewasz ciepłą wodą, ma wyjść jak gęste ciasto naleśnikowe, więc tej wody na oko. Jeśli nie lubisz na oko- daj 200 ml, zamieszaj i zobaczysz, co wyszło. W razie czego skorygujesz przy następnym karmieniu. Zawiń przewiewną ściereczką, nie wolno zakręcać szczelnie, bo musi być dostęp powietrza. Postaw przy kaloryferze, czy piecu. Ja karmię rano, zaraz jak wstanę, bo tak mi łatwiej (taki sposobik na sklerozę...) poza tym piekę wieczorem, czyli porcja mąki wsypana rano zdąży popracować. Na drugi dzień- 200 g mąki, ok.200 ml wody, w następnych dniach tak samo. W ostatnim dniu sypnij trochę więcej, żeby zostało 100-200 ml do dalszego karmienia.No i najważniejsze- zabezpiecz okolicę, bo od drugiego dnia zakwas może zrobić się ekspansywny. Oczywiście mąka dowolna, może być żytnia, pszenna, razowa, albo biała, jak chcesz. Jeśli nastawisz dziś (poniedziałek)- w sobotę będziesz miała gotowy zakwas. Jeśli będziesz piec chleb w sobotę rano- koniecznie nakarm zakwas w piątek wieczorem.Smacznego :)

    OdpowiedzUsuń
  9. Oj, Jaśminko, szacun! Ja szleję z kopytkami, makaronami, pierogami, naleśnikami, tortillami, plackami, racuchami etc i dokąd nie przeczytałem Twego tekstu czułem sie dumny jak z pierwszego w życiu bigosu, a teraz... ECH!

    OdpowiedzUsuń
  10. Kurczaczku, duma Twoya Usprawiedliwioną Yest! Makaron ręcznie, bogowie! I te wszystkie tortille i pierogi, wściekle pracochłonne! Chleb z maszyny nie ma startu, nawet ten na zakwasie! Poważnie. Teraz, gdy doszłam do wprawy, nastawienie chleba to 5 min, opieka nad zakwasem- drugie 5. Udaje się ZAWSZE.To lubimy najbardziej, roboty mało, a szacun jest :)Polecam maszynę- porządną, nie pierwszy lepszy badziew. Moja podobno miesza ciasto na makaron, zostałam zainspirowana, więc sprawdzę. Chyba nie wspominałam, że z maszyny wychodzą świetne bagietki... i ciabatta...

    OdpowiedzUsuń